Dlaczego?

Proste odpowiedzi już zostały udzielone. Władze Turcji uważają, iż francuscy politycy przed wyborami wdzięczą się do silnej mniejszości ormiańskiej nad Sekwaną. Francuzi zaś sądzą, że naprawiają krzywdę dziejową, upominając się o pamięć o zmarłych Ormianach. Co ciekawe, choć media przedstawiły wiadomość w kategoriach „njusa”, francuscy parlamentarzyści czynią to nie po raz pierwszy.

Zacznijmy od początku. Samo przypominanie o doprowadzeniu przez Turków do śmierci 1 500 000 Ormian w okresie I wojny światowej ma swoją historię – od negowania faktów aż do stwierdzeń o pierwszym Holokauście XX wieku. Początkowo o masowym mordzie niewiele wiedziano. Informacje o pomordowanych ginęły zresztą w doniesieniach z linii frontów, które przebiegały w samym centrum „cywilizowanej” Europy. Druga wojna światowa przyniosła nie tylko więcej ofiar, ale i podział świata na dwa bloki – a także dwie pamięci. Inaczej przecież pisano – i cenzurowano – historię na Zachodzie, inaczej na Wschodzie. W okresie zimnej wojny Turcja była ważnym sojusznikiem USA. Pewnych drażliwych tematów unikano. Dopiero kres zimnej wojny oraz proces kształtowania pamięci o Szoa w zasadzie otworzyły drzwi do upomnienia się o pamięć po pomordowanych Ormianach.

Im dalej od obu wojen światowych, tym bardziej smutne wydarzenia z lat 1915-1917 można było traktować jako coś osobnego, domagającego się wydobycia z kakofonii wydarzeń historycznych XX wieku. W 1986 roku jedna z komisji ONZ przygotowała raport, w którym znalazła się informacja o ludobójstwie dokonanym na Ormianach. Rok później Parlament Europejski przegłosował uchwałę stwierdzającą, iż masakrze można przypisać cechy ludobójstwa (tak jak to definiuje, uchwalona w 1948 roku „Konwencja w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa”).

Spory prowadzone przez historyków przewędrowały na obszar polityki. Stąd był już tylko jeden krok do znalezienia się na obszarze legislacji. Historycy mieli do dyspozycji „tylko” słowa. Politycy postanowili pozostawić bardziej uchwytny dowód swoich wysiłków, a mianowicie ustawy. I to nawet za cenę zderzenia się z wolnością słowa. Wejście w życie takiej ustawy oznacza przecież, że pewnych rzeczy po prostu nie można już bezkarnie powiedzieć.

Mniejszość ormiańska jest znakomicie zorganizowana i wpływowa, co przynosi widoczne efekty w Stanach Zjednoczonych i Francji. Garść przykładów? W Waszyngtonie powstaje właśnie „Armenian Genocide Museum of America”. We Francji zaś w 1998 i 2001 roku Zgromadzenie Narodowe przyjmowało uchwały dotyczące ludobójstwa popełnionego na Ormianach. W 2006 roku uchwalony projekt ustawy zaopatrzonej w sankcje karne utknął w Senacie. Jednocześnie jednak prasa francuska donosiła o tureckiej demonstracji w Lyonie, podczas której podnoszono hasło: „Ludobójstwo Ormian to kłamstwo”.

Wracając do bieżących wydarzeń – ostatnie napięcia pomiędzy Paryżem a Ankarą bynajmniej nie zaczęły się zatem 22 grudnia ubiegłego roku, gdy francuskie Zgromadzenie Narodowe przegłosowało projekt ustawy, wypełnionej drakońskimi sankcjami.

To uwieńczenie pewnego procesu, w którym szlachetne intencje nie liczą się z trudnym fenomenem wolności słowa. Nie chodzi przecież o łaskawą zgodę na głoszenie poglądów, z którymi się zgadzamy, lecz o tolerowanie opinii, od których cierpnie nam skóra.

45 000 euro kary i rok więzienia dla osoby, która neguje ludobójstwo lub w sposób drastyczny pomniejsza jego znaczenie – to ucina dialog. Nie jest już potrzebne poszukiwanie argumentów, by przekonać kogokolwiek do swoich racji. Co więcej, kontrowersyjny problem nie wymaga już gruntownego przemyślenia czy uzasadnienia. Co może zaskakiwać, wolność badań naukowych idzie tu w parze z prawem do wygadywania głupstw czy opinii haniebnych. We Francji intelektualiści już kilkakrotnie protestowali przeciwko kolonizowaniu historii przez prawo i politykę. Jak widać, bez rezultatu. Albowiem pokusa, by mieć rację, a nie do racji przekonywać, jest – jak widać – zbyt duża. XXI wiek zamyka poprzednie stulecie w niebezpieczny sposób.