[English version/Wersja angielska]

Szanowni Państwo,

1w połowie lat 50. XX wieku Jerzy Stempowski, eseista i znawca europejskiej kultury, melancholijnie stwierdził, że Stary Kontynent po koszmarach dwóch wojen światowych upodobnił się do swoich dawnych peryferii. Na przykład tak odległych jak Besarabia, gdzie w związku z licznymi najazdami wykształciły się specyficzne formy trwania życia ludzkiego. Lżejsza architektura czy osobliwe formy przechowywania oszczędności wyrażały pragmatyczną mądrość mieszkańców odległej krainy.

Unia Europejska zapewniła sobie pokój, jakiego nie znały poprzednie pokolenia. Słuszność miał jednak polski eseista, stwierdzając, iż o żadnym znajdowaniu się w samym centrum świata mowy już być nie może. Tymczasem podział na centrum i peryferie wciąż zajmuje w politologii, ekonomii i innych naukach społecznych ważne miejsce, choć w obrębie Unii Europejskiej utracił dawne znaczenie. Polacy, przyzwyczajeni do myślenia w kategoriach „przedmurza cywilizacji” i ubogich krewnych Europy, wydają się tego wyparowania centrum nie dostrzegać.

Kim w takim razie jesteśmy, skoro dziś z tak ogromnym wysiłkiem przychodzi nam poszukiwanie centrum  Zjednoczonej Europy? Geograficznie – nic prostszego – znajduje się ono w niewielkim niemieckim miasteczku Gelnhausen koło Frankfurtu. Centrum polityczne i ekonomiczne wskazać już jednak nie jest tak łatwo. Czy szukać go w Brukseli, Strasburgu, Frankfurcie, Paryżu, Londynie, czy może już w Berlinie? O ile znalezienie współczesnego umbilicus Europae sprawia nie lada trudności, przed jeszcze większym wyzwaniem stają poszukiwacze europejskich peryferii. Tradycyjne lokowanie ich na wschód od Łaby lub Odry nie ma większego sensu. Cóż wspólnego ma bowiem obecnie należąca do strefy euro i dobrze prosperująca Estonia z pogrążonymi w kryzysie i poddanymi politycznemu ostracyzmowi Węgrami? Ile osób pamięta o tym, że na mapie „zachodni” Wiedeń znajduje się bardziej na wschód niż Praga?

Utrzymywaniu wygodnego podziału na Wschód i Zachód nie sprzyja także bieżący kryzys gospodarczy, z którym wiele krajów „nowej Europy” radzi sobie lepiej niż ich partnerzy z zachodu i południa kontynentu. Posłużmy się jeszcze inną, może bardziej uchwytną miarą: w roku 2013 szanse młodego Greka na dostatnie i stabilne życie są nieporównywalnie mniejsze niż szanse młodego Polaka, Czecha czy Słoweńca. Diagnoza greckiego ekonomisty George’a  Pagoulatosa, którą publikujemy w dzisiejszej „Kulturze Liberalnej”, tę obserwację potwierdza. Na pytanie, czy młodzi Grecy są już „straconym pokoleniem”, Pagoulatos odpowiada: „Jeśli nie uda się szybko wprowadzić reform – może do niego należeć znaczna część Greków”.

Może więc nowej prowincji europejskiej powinniśmy szukać właśnie na „biednym Południu”, które przeciwstawić możemy dynamicznej i zamożnej Północy? I ten podział nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Mimo poważnych problemów Hiszpanię czy Włochy, choćby ze względu na rozmiary tamtejszych gospodarek, trudno określić mianem prowincjuszy. José Ignacio Torreblanca, który w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim przybliża sytuację w Hiszpanii, podkreśla, że mimo wszelkich trudności jej mieszkańcy nie stracili całkowicie wiary we wspólną Europę. „Obecnie obserwujemy wzrost nieufności wobec Brukseli i jej instytucji, ale nie wobec Unii Europejskiej jako takiej. Ludzie odróżniają istotę projektu od tego, jak ów projekt jest realizowany”, tłumaczy Torreblanca.

Poza tym, od łatwych uogólnień powinien odwieść nas fakt, że do niechlubnego grona pogrążonych w kryzysie krajów „PIIGS” [1] wielu komentatorów zalicza leżącą w północnej części kontynentu Irlandię. Ponadto, jak w tym podziale znaleźć miejsce dla Wielkiej Brytanii, gospodarczo wciąż mocnej, ale ze względów kulturowych i politycznych dystansującej się wyraźnie od europejskiego centrum? „Kluczowe dla zrozumienia postawy Brytyjczyków jest uświadomienie sobie, że większości z nich Unia Europejska w ogóle nie zajmuje”, twierdzi w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” Robert Cooper. Z drugiej jednak strony, zwraca uwagę nasz rozmówca,  brytyjska klasa polityczna, a zwłaszcza Partia Konserwatywna, ma na punkcie rywalizacji Londynu z Brukselą prawdziwą obsesję. Czy jednak można powiedzieć, że Bruksela awansuje do symbolicznej roli centrum Europy? To wydaje się wątpliwe.

Na jeszcze inny problem natykamy się w południowo-wschodniej części kontynentu. Tutejsze państwa, takie jak Bułgaria, Rumunia czy Węgry, nie należą do grona gospodarczych lokomotyw, ale poziom akceptacji dla członkostwa w Unii, mimo kryzysu, pozostaje stosunkowo wysoki. Problemem dla szybszego rozwoju – na co zwłaszcza w odniesieniu do Węgier zwraca uwagę John Shattuck – pozostaje słabość zaplecza instytucjonalnego, bieżące kłopoty gospodarcze i nasilające się napięcia na tle etnicznym.

Jak wreszcie ocenić miejsce w Europie Chorwacji, czyli najmłodszego członka klubu? Rząd w Zagrzebiu dla przyjęcia do Wspólnoty gotowy był na wiele wyrzeczeń, ale jak pokazuje w swoim artykule dla „Kultury Liberalnej” Maciej Falski, poparcie społeczne dla tej decyzji okazuje się płytkie.

Numer uzupełnia rozbudowany wywiad Rafała Wonickiego z Pawłem Świebodą o możliwych scenariuszach rozwoju wspólnej Europy.

Gdzie zatem leżą peryferie zjednoczonego kontynentu? Wynik naszych poszukiwań nie pozostawia wątpliwości – w pewnym sensie właściwie wszyscy Europejczycy są dziś prowincjuszami, co ponad pół wieku temu w eseju „Rubis d’Orient” pięknie opisał Jerzy Stempowski.

Zapraszamy do lektury!

Łukasz Pawłowski

[1] PIIGS (ang. pigs – świnie) – akronim utworzony z pierwszych liter angielskich nazw krajów europejskich najbardziej dotkniętych kryzysem – Portugalii, Włoch, Irlandii, Grecji i Hiszpanii.


1. ROBERT COOPER:Wyjście z UE byłoby polityczną i gospodarczą katastrofą 
2. JOSÉ IGNACIO TORREBLANCA: Kto co robi i kto tym wszystkim kieruje?
3. JOHN SHATTUCK: Integracji europejskiej nie wolno nam cofnąć
4. GEORGE PAGOULATOS: Wspólna Europa za wszelką cenę
5. MACIEJ FALSKI: Dobra Unia i źli obywatele. Wokół chorwackiej akcesji



Wyjście z UE byłoby polityczną i gospodarczą katastrofą

„Jeśli Wielka Brytania kiedykolwiek zdecydowałaby się opuścić Unię Europejską, Szkocja prawie na pewno opuściłaby Wielką Brytanię – Szkoci nie chcieliby zostać sam na sam z Anglikami”. Z Robertem Cooperem rozmawia Łukasz Pawłowski.

Czytaj całość [TUTAJ]

Łukasz Pawłowski: Czy większość Brytyjczyków nadal chce opuścić Unię Europejską, jak to sugerowały wyniki niektórych sondaży przeprowadzonych w listopadzie zeszłego roku?

Robert Cooper*: Kluczowe dla zrozumienia postawy Brytyjczyków jest uświadomienie sobie, że większości z nich Unia Europejska w ogóle nie zajmuje. O wiele bardziej zainteresowani są takimi kwestiami jak bezrobocie, ceny, służba zdrowia, edukacja, przestępczość, czasami imigracja. Wszystkie te sprawy wiążą jednak z parlamentem w Londynie, nie z Brukselą. Jeśli zapytać Brytyjczyków, czy lubią Unię, prawdopodobnie odpowiedzą, że nie. Ale dlaczego mieliby ją lubić? Docierają do nich informacje wyłącznie o bałaganie w strefie euro, niekończących się szczytach składających puste deklaracje dotyczące ożywienia gospodarczego, przywrócenia stabilności i wzrostu zatrudnienia. Ale Brytyjczycy nie przepadają też za własnym rządem. To całkiem normalne.

Dlaczego więc relacje pomiędzy Wielką Brytanią a Unią są tematem tak często podejmowanym w brytyjskiej polityce?

Ponieważ klasa polityczna, a zwłaszcza Partia Konserwatywna, ma obsesję na punkcie UE. Nie będę próbował wyjaśnić dlaczego, bo nie rozumiem ich i prawdopodobnie nie umiałbym uczciwie przedstawić ich poglądów. Pamiętajmy jednak, że członkowie Partii Konserwatywnej to zaledwie 0,25 proc. populacji. Normalnie byłaby to więc grupa marginalna, ale w tej chwili to oni sprawują władzę, więc trzeba ich traktować poważnie. Obecny rząd nie może się zdecydować, czy odpowiedzialnością za kryzys gospodarczy obarczać uprzedni rząd Partii Pracy, czy właśnie Unię. Już zapomniano o bałaganie spowodowanym przez banki i instytucje regulacyjne, zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych.

Jakie zatem oczekiwania mają Brytyjczycy w stosunku do UE?

Bardzo niewielkie. Większość ludzi nie wie, czym Unia się zajmuje. Nie powinien pan jednak pytać o Brytyjczyków w ogóle. Gdyby to pytanie zadał pan w Szkocji, uzyskałby pan o wiele przychylniejsze odpowiedzi.

To ciekawy paradoks, bo z jednej strony twierdzi pan, że Europa nie jest kwestią bardzo Brytyjczyków zajmującą, ale z drugiej strony wydaje się źródłem poważnych podziałów, jeśli wziąć pod uwagę różnice między Szkotami a Anglikami.

Ma pan rację, eurosceptycyzm jest najbardziej rozpowszechniony w Anglii. Jak pan zapewne wie, w przyszłym roku odbędzie się referendum w sprawie niepodległości Szkocji. Jedną z kwestii zniechęcających Szkotów do głosowania za niepodległością jest pytanie, czy niepodległa Szkocja byłaby automatycznie przyjęta do UE, czy też członkostwo musiałaby negocjować od nowa. Szkocka Partia Narodowa, która prowadzi kampanię na rzecz niepodległości, kładzie wielki nacisk na to, by przekonać Szkotów, że opuszczenie Wielkiej Brytanii nie będzie oznaczało utraty członkostwa w UE. Jeśli jednak Wielka Brytania kiedykolwiek zdecydowałaby się opuścić Unię Europejską, Szkocja prawie na pewno opuściłaby Wielką Brytanię – Szkoci nie chcieliby zostać sam na sam z Anglikami.

Skąd biorą się te różnice między Anglikami i Szkotami?

Nie jestem pewien. Mogę jedynie powiedzieć, że pomiędzy Szkocją a Europą kontynentalną istnieją silne historyczne więzi. To się może wydawać śmieszne, bo wydarzenia, o których mowa, miały miejsce wiele wieków temu, ale jeśli spojrzymy na wojny między Anglią a Francją, zobaczymy, że w wojskach francuskich zawsze było wielu Szkotów. W armii Joanny d’Arc więcej było Szkotów niż Francuzów – postępowali zgodnie z zasadą, że wróg twojego wroga jest twoim przyjacielem. Dlaczego miałoby to mieć jakieś znaczenie jeszcze dziś – nie mam pojęcia. Niemniej jednak związki Szkocji z Europą mają długą historię.

A więc rząd w Londynie może być zmuszony do pozostania w UE, aby nie ryzykować żadnych poważnych komplikacji stosunków ze Szkocją?

Czytaj całość [TUTAJ]

* Sir Robert Cooper, brytyjski dyplomata. Pracował w wielu brytyjskich ambasadach, m.in. w Tokio i Bonn. Doradzał Javierowi Solanie, byłemu wysokiemu przedstawicielowi ds. wspólnej polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa UE. Obecnie pełni funkcję doradcy w Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych. Jest także członkiem European Council on Foreign Relations (ECFR).

Tłumaczenie z angielskiego: Łukasz Pawłowski

Do góry

***

Kto co robi i kto tym wszystkim kieruje?

„Europa znacząco upodobniła się do rynków – nie wiemy, czym one właściwie są? Dokonują się pewne operacje, my doświadczamy ich konsekwencji, ale nie mamy na nie żadnego wpływu”, twierdzi José Ignacio Torreblanca w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim.

Czytaj całość [TUTAJ]

Łukasz Pawłowski: Jaki jest stosunek Hiszpanów do Unii Europejskiej? W analizie z początku 2013 roku pisał pan: „panuje powszechne przekonanie, że pomimo bolesnych reform, jakie wprowadza u siebie Hiszpania, reszta Europy nie potrafi wywiązać się ze swojej części zadań, niezbędnych do uporania się z kryzysem”. Przywoływał pan także sondaże pokazujące, że niemal 60 proc. Hiszpanów sądzi, iż przynależność do strefy euro ma dla ich kraju negatywne skutki. Jak zmieniły się te nastroje w ostatnich miesiącach?

José Ignacio Torreblanca: Mimo tych sondaży, wydaje mi się, że Hiszpanie wciąż są pozytywnie nastawieni do europejskiej integracji – na to także wskazują wyniki innych badań. Największe wątpliwości ludzie mają do sposobu walki z kryzysem oraz roli, jaką odgrywają w tym procesie niektóre kraje oraz instytucje europejskie. Wciąż jedynie mniejszość widziałaby Hiszpanię poza Unią Europejską. Niemniej jednak trzeba przyznać, że Hiszpanie po raz pierwszy tak krytycznie odnoszą się do działań UE. To niezwykłe, ponieważ w sprawie integracji europejskiej pomiędzy niemal wszystkimi aktorami hiszpańskiej sceny politycznej zawsze panował konsensus. Obecnie obserwujemy wzrost nieufności wobec Brukseli i jej instytucji, ale nie wobec Unii Europejskiej jako takiej. Ludzie odróżniają istotę projektu od tego, jak ów projekt jest realizowany.

Możemy więc powiedzieć, że Hiszpanie wciąż wierzą w UE jako ideę, ale są rozczarowani klasą polityczną, która ma wprowadzać ją w życie?

W przeszłości Unia kojarzona była z pozytywnymi i koniecznymi reformami. Obecnie coraz powszechniejsze jest poczucie, że ma ona zbyt duży wpływ na to, co dzieje się w kraju. Wkroczyła we wszystkie sfery będące do tej pory domeną polityki lokalnej – narzucając ostre cięcia w wydatkach na ochronę zdrowia, emerytury i system edukacji. Tymczasem tego rodzaju reformy powinny być wprowadzane przez polityków krajowych, nie zaś unijnych komisarzy, którzy nie są wybierani w kraju w bezpośrednich wyborach, nie mają więc w oczach obywateli właściwie żadnej demokratycznej legitymacji.

Kto w takim razie jest odpowiedzialny za stan hiszpańskiej gospodarki? Unia Europejska, która nie stworzyła stosownych instytucjonalnych zabezpieczeń, czy hiszpańska klasa polityczna, która, korzystając z tanich pożyczek, zadłużała państwo, jednocześnie zapominając o reformach?

Nie wszyscy Hiszpanie są absolwentami ekonomii i nie orientują się w niej na tyle, by stwierdzić, kto rzeczywiście jest odpowiedzialny za kryzys. Widzą jednak wyraźnie, że europejskie instytucje nie działają tak, jak trzeba. Spójrzmy na Stany Zjednoczone – choć to ten kraj był źródłem kryzysu, już udało mu się wyjść na prostą. W Europie tymczasem instytucjonalny bałagan – sprawiający, że nikt nie wie, kto co robi i kto tym wszystkim kieruje – czyni zarządzanie bardzo chaotycznym. Od dłuższego czasu wszelkie przewidywania europejskich komisarzy na temat wzrostu okazują się nietrafione, ale mimo to nikt nie ponosi za błędy odpowiedzialności. Europa znacząco upodobniła się do rynków – nie wiemy, czym one właściwie są. Dokonują się pewne operacje, my doświadczamy ich konsekwencji, ale nie mamy na nie żadnego wpływu.

Jakie, pana zdaniem, wnioski powinny płynąć z takiej diagnozy – opowiada się pan za silniejszą konsolidacją Unii Europejskiej połączoną w jakiś sposób z demokratyzacją jej instytucji?

Czytaj całość [TUTAJ]

* José Ignacio Torreblanca, starszy analityk European Council on Foreign Relations (ECFR) i szef madryckiego biura tej organizacji.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

Tłumaczenie z angielskiego: Ewa Serzysko.

2

Do góry

***


John Shattuck

Integracji europejskiej nie wolno nam cofnąć

Jako Amerykanin, ale Amerykanin zaznajomiony z problemami Europy Środkowo-Wschodniej, uważam, że zjednoczenie Europy jest niezwykle ważne z kilku powodów. Przede wszystkim, jest kluczowe dla utrzymania pokoju i stabilności, a tym samym przezwyciężenia strasznego dziedzictwa II wojny światowej, które odcisnęło tak tragiczne piętno na losach Europy i reszty świata. Po drugie, Unia Europejska stwarza ogromne możliwości rozwoju ekonomicznego dla wszystkich swoich członków. Obecny kryzys nie powinien przesłonić nam tego, jak silnym gospodarczo kontynentem jest Europa i jak silna nadal może być. Po trzecie, integracja europejska sprzyja budowaniu w Europejczykach szerszej, wspólnej tożsamości politycznej. W Europie wiele jest rozmaitych kultur i narodów, które należy zbliżyć do siebie, w ten sposób kształtując w ich przedstawicielach pewne poczucie wspólnotowości. Każdy projekt europejski powinien stawiać sobie taki cel, ale jednocześnie umożliwiać kultywowanie narodowej tożsamości na poziomie lokalnym.

Od początku lat 90. integracja europejska przeszła kilka przemian. Niektóre z nich były bardzo pozytywne, niektóre jednak problematyczne. Pierwsza, kluczowa zmiana miała miejsce tuż po roku 1989, kiedy długotrwała dominacja ZSRR nad częścią kontynentu nagle dobiegła końca i wiele państw musiało zostać gruntowanie przeorganizowanych. W tym celu niektóre z nich – jak Polska czy ówczesna Czechosłowacja, które miały już pewne doświadczenia z demokracją i do wartości demokratycznych były przywiązane – odwoływały się do własnych tradycji. W tych krajach proces transformacji miał więc silne podstawy. W innych przypadkach nie było jasne, do jakich tradycji powinny nawiązywać nowotworzone instytucje. Na Węgrzech, gdzie obecnie mieszkam,  tradycje demokratyczne były słabsze od doświadczeń z autorytaryzmem datujących się od czasów Habsburgów. W jeszcze większym stopniu było tak w przypadku Rumunii, Bułgarii i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Tak przedstawiały się wyzwania na początku lat 90.

Aby odbudować i rozwinąć swoje demokratyczne tradycje, Europejczycy ze wschodu musieli osiągnąć dwa podstawowe cele. Pierwszy to akcesja do NATO. Przystąpienie do Sojuszu było bardzo ważnym krokiem, bo choć NATO było jednym z głównych symboli zimnej wojny, tak naprawdę zostało powołane do obrony demokracji. Wstąpienie do Sojuszu Północnoatlantyckiego oznaczało zatem wejście do demokratycznej wspólnoty. Drugi krok – akcesja do Unii Europejskiej – był wyzwaniem bardziej skomplikowanym, ale jednocześnie jeszcze ważniejszym. Niewątpliwie proces ten wywoływał większe emocje społeczne, również ze względu na pewne praktyczne korzyści, jak przystąpienie do wspólnego rynku czy swobodne podróżowanie w granicach strefy Schengen.

Dziesięć lat po rozszerzeniu Unii widzimy wyraźnie, że przynajmniej część oczekiwań opinii publicznej nie została spełniona. Dlaczego? Po pierwsze, już od początku istniał pewien problem strukturalny. Unia Europejska została pomyślana przede wszystkim jako przedsięwzięcie ekonomiczne i nie udało jej się wypracować skutecznych mechanizmów, angażujących obywateli w politykę Wspólnoty. Centralizacja europejskiej biurokracji w Brukseli oraz rozbudowany system szczegółowych regulacji wywołują rosnącą frustrację społeczeństw Europy Środkowej i innych części kontynentu. Deficyt demokracji na najwyższym szczeblu jest jednym z głównych wyzwań, z jakimi musi zmierzyć się Unia, aby się dalej rozwijać. Problem został częściowo rozwiązany dzięki rosnącemu znaczeniu Parlamentu Europejskiego, który coraz aktywniej reprezentuje opinie europejskiego elektoratu. Wydaje mi się jednak, że jest jeszcze wiele do zrobienia w kwestii ugruntowania w ludziach przekonania o tym, że mają realny wpływ na politykę UE. Jeśli tak się nie stanie, obywatele będą zwracać się o pomoc wyłącznie do swoich rządów krajowych, co doprowadzi do kolejnych sporów między Brukselą a poszczególnymi państwami członkowskimi.

Drugim ważnym czynnikiem osłabiającym zaufanie do europejskiego projektu był kryzys ekonomiczny. Sposób, w jaki do tej pory radzono sobie z problemami strefy euro, pokazał, że południowe i wschodnie regiony UE traktowane są jako drugorzędne obszary przez centralne gospodarki Niemiec, krajów Beneluksu i Francji. Niepewność ekonomiczna doprowadziła do kolejnych napięć – ludzie dotknięci kryzysem chcą zidentyfikować i ukarać winnych. Najczęściej „kozłem ofiarnym” stają się imigranci i mniejszości etniczne. W rezultacie, w wielu krajach Europy mamy do czynienia z nasileniem nastrojów rasistowskich i ksenofobicznych. Antyimigranckie, antyromskie poglądy, które dziś dają o sobie znać w Europie, budzą moje poważne zaniepokojenie. To zjawiska ogólnoeuropejskie, nieograniczone tylko do Europy Środkowo-Wschodniej. Naturalnie, różni politycy w różnych krajach wykorzystują je do własnych celów. Z taką sytuacją mamy do czynienia przede wszystkim na Węgrzech, ale także w innych państwach.

Czy te dwa czynniki podważą cały proces integracji europejskiej? Powinniśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby temu zapobiec. Integracja europejska jest jednym z fundamentów pokoju, stabilności, dobrobytu gospodarczego i rządów demokratycznych na całym kontynencie. Dziś widać to wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego byłem bardzo zadowolony, widząc, że Chorwacja została członkiem UE, i myślę, że niezwykle ważne jest wprowadzenie do Unii innych krajów bałkańskich. Dynamiczna integracja europejska, nawet jeśli dziś napotyka poważne problemy, powinna być kontynuowana. Nie wolno nam jej cofnąć.

*John Shattuck jest amerykańskim prawnikiem i dyplomatą. W latach 1993–1998 pracował w Departamencie Stanu, a w latach 1998–2000 był ambasadorem USA w Czechach. Od 2009 roku jest Prezydentem i Rektorem Central European University (CEU) w Budapeszcie.

Tłumaczenie z angielskiego: Hubert Czyżewski

3

Do góry

***


George  Pagoulatos

Wspólna Europa za wszelką cenę

Trudno byłoby w Grecji znaleźć rodzinę, której nie dotknął kryzys. Pensje i emerytury zmalały nawet o 40 proc., a podatki wzrosły na niespotykaną nigdy wcześniej skalę. Tysiące firm upadło, tysiące miejsc pracy zniknęło. Najbardziej cierpią najbiedniejsi i młodzież. Tym, którzy nie mogą znaleźć pracy od ponad roku, nie przysługują żadne zasiłki. Osoby w takiej sytuacji często żyją poniżej progu ubóstwa.

Czy to oznacza, że młodzi Grecy są już straconym pokoleniem? Jeśli nie uda się szybko wprowadzić reform – może do niego należeć znaczna część Greków. Młoda generacja może odwrócić się plecami od Unii Europejskiej z poczuciem, że została zdradzona przez europejski system. Długotrwałe bezrobocie to zagrożenie dla demokratycznej stabilności. Dlatego trzeba je koniecznie powstrzymać. Tymczasem wśród młodych sięga ono już 60 proc.

Niemcy liderem Unii

Kto ponosi odpowiedzialność za grecki kryzys? Trudno wskazać jednego winnego. Po pierwsze, odpowiedzialność ponoszą greccy politycy, którzy pozwolili krajowi zadłużyć się i utracić konkurencyjność. Po drugie, greccy obywatele za to, że nie domagali się reform. Po trzecie, Unia Europejska za niestworzenie w porę potrzebnych instytucji. Instytucji, które byłyby w stanie zapobiec kryzysowi strefy euro.

Grecy zawsze byli bardzo proeuropejscy. Chcieliśmy mocniejszej integracji – i chcemy jej nadal. Oczekujemy od Unii integracji fiskalnej, ekonomicznej i politycznej. Krajem, który powinien pchnąć Europę w stronę reform, są Niemcy. Największe gospodarki Unii powinny przyjąć na siebie rolę, która wynika z ich dominującej pozycji. Prawda jest taka, że bardziej powinniśmy bać się niemocy Niemiec niż ich przywództwa i siły. Zgadzam się w tym względzie z polskim ministrem spraw zagranicznych. Niemniej jednak w Grecji, podobnie jak w Polsce, nie brakuje osób, które wciąż patrzą na Niemcy i inne nacje poprzez historyczne atawizmy.

Greccy nacjonaliści

Populizm stanowi dziś w Grecji poważne zagrożenie. Kryzys rozbudził ekstremistyczne partie zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Najgroźniejszy wydaje się populizm prawicowy – to neonaziści, rasiści, nacjonaliści. Nienawidzą obcokrajowców, a zwłaszcza imigrantów, budują swoją popularność na antyimigracyjnych nastrojach. Kolejna fala bezrobocia może przynieść kolejną falę populizmu. Radykalna prawica korzysta na ekonomicznym kryzysie, ale mam nadzieję, że opuści nas, gdy tylko grecka gospodarka się poprawi.

Reformy ceną za pozostanie w Unii

Mimo zjawisk tak skrajnych, jak neonazistowska partia, Grecy pozostają proeuropejscy. Siedmiu na dziesięciu Greków popiera euro, tak samo jak wszystkie najważniejsze partie w greckim parlamencie. Na pewno nie wyjdziemy z Unii. Nie po to przechodzimy przez te wszystkie bolesne reformy, by teraz wyjść ze strefy euro! Ponosimy ogromne społeczno-ekonomiczny koszty, aby pozostać w centrum integracji europejskiej.

Potrzebujemy Unii Europejskiej. Unia to wspólne dobro, otwarte rynki, otwarte społeczeństwa, wyższy poziom ochrony praw obywatelskich i socjalnych, międzynarodowe instytucje. Jest najszlachetniejszą ideą, jaka powstała w Europie XX wieku. Wyrosła z popiołów drugiej wojny światowej, z doświadczenia dwóch wojen na naszym kontynencie. Ten ideał, ten projekt musi zostać podtrzymany, niemal za wszelką cenę. Jednak, aby tak się stało, musimy pokazać, że jest to projekt udany, że w przyszłości może ponownie gwarantować dobrobyt, stabilność, a także solidarność – poczucie, że jesteśmy częścią wspólnego projektu, częścią wspólnej całości, jaką jest Europa.

* George  Pagoulatos, profesor polityki europejskiej i ekonomii Ateńskiego Uniwersytetu Ekonomii i Biznesu. Dyrektor planowania strategicznego oraz starszy doradca premiera Lucasa Papademosa w latach 2011–2012.

Tłumaczenie z angielskiego: Emilia Kaczmarek

Do góry

***


Maciej Falski

Dobra Unia i źli obywatele. Wokół chorwackiej akcesji

Wszystko miało wyglądać radośnie i nowocześnie. W wigilię wejścia Chorwacji do Unii w każdym mieście i siedzibie gminy odbywały się uroczystości o charakterze rozrywkowo-jarmarcznym. Lud miał się bawić i radośnie powitać wyjątkowy dzień w chorwackiej historii. Wielu komentatorów określało przystąpienie do Unii jako odzyskanie miejsca we wspólnocie Zachodu, powrót na właściwą pozycję polityczną i kulturową, a nawet jako ostateczne zerwanie z Bałkanami i upiorami Jugosławii. Politycy rządzących partii nie pozostawiali żadnych wątpliwości: dla Chorwacji nie ma wyboru – albo Unia i rozwój oraz stabilność, albo chaos i permanentny kryzys. Analogiczne argumenty kilka lat wcześniej słyszeliśmy w Polsce: postępowi, rozwinięci, przedsiębiorczy, młodzi, wykształceni popierają opcję brukselską, a jej przeciwnicy to ciemnogród i niziny społeczne. W Chorwacji przedstawiciele rządu wyrażali się w podobny sposób, przedstawiając UE jako właściwie oczywisty wybór.

Tymczasem obywatele nie spieszyli się z poparciem. Frekwencja na referendum przedakcesyjnym nie była wysoka, a o przystąpieniu do UE zadecydowało pół procenta głosów ponad wymaganą większość. Mówi się, że wyniki zostały naciągnięte przez rząd. Pewnej minister wypomina się szantażowanie emerytów groźbą niewypłacania świadczeń w wypadku nieudanego głosowania. Zresztą, jak pokazał przypadek irlandzki, głosowania można powtarzać aż do uzyskania pożądanych efektów. W przeddzień akcesji większość, jak złośliwie komentowali niektórzy, bawiła się na koncercie zespołu Thompson Marka Perkovića, który wyraża zdecydowanie antyunijne, nacjonalistyczno-katolickie poglądy. Co ciekawe, jedną z grup najmniej popierających akcesję – obok emerytów i weteranów wojny z lat 90. – byli młodzi.

Uczciwie trzeba przyznać, że moment jest fatalny. Wystarczy wspomnieć kryzys grecki, opłakany stan gospodarki w Hiszpanii czy Portugalii, zdystansowane stanowisko Londynu. Jednak niechęć obywateli Chorwacji ma też inne uzasadnienie. Bruksela przez kilka lat szantażowała rząd chorwacki współpracą z trybunałem w Hadze. Chodziło o wydanie generała Antego Gotoviny. Dopiero po tym negocjacje ruszyły z martwego punktu. Gotovina jest dla większości symbolem zwycięstwa Chorwacji i odzyskania pełnej niepodległości w 1995 roku. Wyrok skazujący odebrano jako podawanie w wątpliwość samej niezależności państwa i z takim trudem wywalczonej wolności. Nie chodziło nawet tyle o postać samego Gotoviny, ile symbolizowane przezeń wartości. Paradoksalnie generał został oczyszczony z zarzutów i uwolniony po wynikach referendum – niejako w nagrodę za wykonanie zadania. Takie posunięcia wpływają negatywnie na wizerunek Brukseli i wpisują się w szereg błędów bądź aroganckich zachowań ciągnących się jeszcze od rozpadu Jugosławii.

Chorwaci boją się również drenażu mózgów. Chociaż większość rynków pracy pozostanie dla nich zamknięta (a co z zasadą swobodnego przepływu osób?), wykształceni łatwiej znajdą zatrudnienie za granicą, co pogłębi dotychczasowe negatywne trendy. Obywateli niepokoi także perspektywa uzależnienia gospodarki od Brukseli, szczególnie po niedawnych wypowiedziach ministra finansów, zapowiadającego prywatyzację tego, co jeszcze zostało i dobrze funkcjonuje. Wreszcie, strach budzi możliwość utraty wpływu na podejmowanie decyzji politycznych, choć tak naprawdę ta wolność w dzisiejszym świecie w przypadku wielu krajów jest tylko złudzeniem.

Jak w większości państw, tak i w Chorwacji kwestie europejskie to funkcja polityki wewnętrznej. Uwidacznia się przy tym postępujący rozdźwięk między politykami a obywatelami. Klasa polityczna weszła w rolę wszechwiedzących i wszechwładnych elit, które wiedzą najlepiej, co dla wszystkich korzystne. Własne interesy przedstawia jako wspólny cel i forsowanie przystąpienia do UE jest tego najlepszym dowodem. Już od pewnego czasu trwają przetargi, kto pojedzie do Brukseli, a kto do Strasburga, komu przypadnie jakie stanowisko i związane z nim wynagrodzenie. Przy tym wszystkim obywatele traktowani są jak dawniej lud, masa pozbawiona głosu, „przypadkowe społeczeństwo” według niesławnego powiedzenia. Jeśli lud głosuje nie tak, jak chce rząd – to nie dlatego, że wyraża pewne odmienne idee i cele, ale po prostu nie wie, co jest dlań dobre. Zachowuje się nierozumnie. Tymczasem politycy już dbają o swój pozytywny wizerunek wśród innych polityków, tych z Europy. Prywatyzować, nie dyskutować, organizować igrzyska.

Chorwacka droga do UE ujawnia kryzys demokracji przedstawicielskiej, ściśle związany z uzależnieniem krajowej klasy rządzącej od Brukseli. Z perspektywy peryferyjnej Chorwacji dobrze widać nierówny rozkład mocy, a obawy obywateli przed kolonizacją wydają się uzasadnione, skoro własny rząd za partnera dialogu uznaje polityków europejskich, a nie swoich rodaków. Europa zdecydowanie wymaga przeformułowania sfery publicznej, bardziej nawet niż doraźnych reform gospodarczych. Przekonanie, że rząd jest dobry, a obywatele źli i ograniczeni, nie rokuje zbyt optymistycznie.

* dr Maciej Falski, pracownik Instytutu Slawistyki Zachodniej i Południowej Uniwersytetu Warszawskiego.

4

Do góry

***

* Autor koncepcji Tematu Tygodnia: Łukasz Pawłowski.

** Współpraca: Hubert Czyżewski, Emilia Kaczmarek, Tomasz Sawczuk, Ewa Serzysko.

*** Autorka ilustracji: Emilia Sieczka.

„Kultura Liberalna” nr 242 (35/2013) z 27 sierpnia 2013 r.