O Jezusie nakręcono tak  wiele filmów, że – aby je sklasyfikować – należałoby wziąć pod uwagę bardzo wiele kategorii. Najwięcej w tym spektrum znajdziemy bohaterskich,  pompatycznych, hollywoodzkich ekranizacji (na czele z „Ben Hurem”, gdzie Jezus pojawia się co prawda w tle, ale i tak zmienia świat). Znajdują się tam też arcydzieła, wśród nich  „Ewangelia według Mateusza” Pier Paola Pasoliniego, który to pokazał historię Jezusa, jakby to była jego własna historia: jako apostołowie wystąpili przyjaciele reżysera, Matką Boską była uwielbiana matka, a Jezusem – zwykły kierowca ciężarówki. Film zdecydowanie odbiegał od wszystkich wcześniejszych ekranizacji Biblii. Pasolini składał w nim hołd matce, jej prostej, żarliwej wierze i swojemu krajowi dzieciństwa, wiejskiemu regionowi, gdzie się wychował. Figura Jezusa pojawiała się również w tonacji satyryczno-niepoważnej. Jezus bywał zbuntowanym hipisem („Jesus Christ Superstar”), a także postacią bezlitośnie parodiowaną („Żywot Briana według Monty Pythona”  ). Ostatnio do grona filmowych odtwórców Jezusa dołączył Diego Morgado, porównywany z Bradem Pittem portugalski model, wywołując w Stanach Zjednoczonych debatę na temat przyczyn obsadzania w roli Chrystusa wyjątkowych przystojniaków (na Twitterze przetoczyła się ona swoją drogą pod wiele mówiącym hashtagiem #hotjesus).

The Bible

„Syn Boży” („Son of God”), film Christophera Spencera (który ma już w swoim dorobku kilka dzieł o podobnej tematyce, jak choćby „Biblię” czy „Starożytny Rzym: wzlot i upadek imperium”), wszedł na ekrany kin w Polsce równo 10 lat po kontrowersyjnej „Pasji” Mela Gibsona. Niezależnie od wątpliwości, jakie „Pasja” wzbudzała,  była komercyjnym hitem: w Polsce przyciągnęła do kin ponad 3,5 miliona widzów. Wielu z nich przyszło do kina zapewne przede wszystkim dlatego, by przekonać się, na ile słuszne jest przekonanie, że filmepatuje „pornografią okrucieństwa”. Znacznie mniej kontrowersyjny obraz Spencera na pewno tego sukcesu nie powtórzy, choć gościł na ekranach w okresie Wielkiego Postu i Wielkanocy, a więc w czasie dogodnym, by przypomnieć sobie detale biografii Jezusa. „Syn Boży” to film  skromniejszy i bardziej  niż „Pasja” stonowany. Scenariusz oparto na popularnym  mini-serialu „Biblia”, wcześniej zrealizowanym dla History Channel przez tego samego reżysera. W rolach głównych wystąpili aktorzy bliżej nieznani (w roli tytułowej wspomniany przystojny portugalski aktor Diego Morgado, w roli Marii – Roma Downey).

Każda kolejna ekranizacja staje się z pewnością okazją do rozliczenia z kinową estetyką wizerunków Jezusa w kategoriach kiczu lub drogi do rzeczywistego doświadczenia religijnego. Nie można  zaprzeczyć, że  część tych wizerunków ma służyć autentycznemu wzruszeniu  religijnemu. Zapewne taki cel przyświecał także twórcom „Syna Bożego”.Nie zapominajmy jednak, że są oni  parą  chrześcijan lubujących się w efekciarstwie i religijnym kiczu, jaki jest już obecny w serialu „Biblia”. Zaryzykujmy więc tezę, że wizerunki Jezusa w kulturze popularnej są bardzo istotnym  papierkiem lakmusowym stanu kultury, w której żyją odbiorcy tych wizerunków.

The Bible

Jezus ładny jak z obrazka

W „Synu Bożym” trudno dopatrzeć się arcydzieła, niemniej jest to film pod wieloma względami intrygujący. W odróżnieniu od dzieła Gibsona, nie ma ambicji być „spektaklem okrucieństwa”. Sceny męki i śmierci Jezusa ukazano podobnie, jak bywały przedstawiane w wielu ludowych misteriach pasyjnych – dosłownie, wiernie, ale też bez nadmiernego celebrowania następujących po sobie aktów przemocy.

Filmowy Jezus zwyczajnie lubi ludzi, jest ciekawski, ma poczucie humoru, lubi rozmawiać, smakować proste jedzenie, pracować, wędrować. | Maria Rogaczewska

Ciekawym wyróżnikiem filmu „Syn Boży” jest jednak przede wszystkim obsadzenie w roli Jezusa wyjątkowo przystojnego modela, często występującego na rozkładówkach kolorowych magazynów w USA i Portugalii. Filmowy Jezus ma zatem wzrost koszykarza (i mocno góruje nad wszystkimi innymi postaciami oraz swoimi uczniami), biały uśmiech amerykańskiego gwiazdora i wyrzeźbioną muskulaturę. Zawsze występuje w pięknej, czystej (!) szacie. Zdecydowanie wyróżnia się wyglądem i charyzmą od wszystkich innych mężczyzn o semickich rysach: śniadych, ogorzałych, niskich, z bliznami na twarzach.

Z punktu widzenia wierności przekazom biblijnym, jest wielce wątpliwe, by historyczny Jezus aż tak wyróżniał się wyglądem. Jeśli strażnikom świątynnym trudno było rozpoznać Jezusa w tłumie innych Żydów (Judasz musiał go specjalnie wskazać), oznacza to, że jego wygląd nie odbiegał zbytnio od ówczesnego standardu. Jego szaty musiały być znoszone, brudne i spocone od długich pieszych wędrówek, a ręce mocno spracowane i może nawet zdeformowane od wieloletniej ciężkiej fizycznej pracy w warsztacie Józefa. Biblia sugeruje, że Jezus był silnym, zdrowym mężczyzną, ale wyglądem raczej nie odbiegał od wyglądu przeciętnego, ubogiego Żyda tamtych czasów.

The Bible

Twórcy filmu uzasadniali taką decyzję obsadową chęcią oddania wielkiej charyzmy proroka – jednak w filmie klucz do tej charyzmy nie opiera się na sile charakteru postaci, lecz głównie na wyróżniającej się urodzie oraz optymizmie, radości życia i uśmiechu Jezusa. Na tle wielu innych ekranizacji, gdzie postać proroka była skupiona, bardzo poważna, często smutna, tutaj mamy do czynienia z człowiekiem z pasją kochającym Boga, życie i ludzi. Filmowy Jezus zwyczajnie lubi ludzi, jest ciekawski, ma poczucie humoru, lubi rozmawiać, smakować proste jedzenie, pracować, wędrować. Przypomina wręcz młodego Greka Zorbę, który chce porwać ze sobą wszystkich napotkanych ludzi do tego, aby też tę radość i ekstazę zwyczajności celebrowali.

Niestety, taki sposób budowania charyzmy postaci jest dla widza nieprzekonujący. Nie sposób uwierzyć w to, że tylko z powodu miłego uśmiechu i zniewalającej urody tak bardzo różni ludzie  (zarówno kobiety jak i mężczyźni) byli w stanie decydować się na porzucenie wszystkiego, na czym im poprzednio zależało, dla jednej sprawy, o której – zresztą bardzo mgliście – opowiada im w filmie tajemniczy młody mężczyzna.

Palestyna jako Kalifornia?

Jak można odczytać taką interpretację postaci Jezusa na tle współczesnej kultury? Dlaczego widzowie mieliby potrzebować akurat dziś „ślicznego Jezusa”, z opalenizną rodem z South Beach? Jak obronić film, z którym jest on nie tylko fizycznie piękny, ale i – aż do momentu sądu i skazania na śmierć – radosny i beztroski, jakby wędrował nie po suchych wzgórzach okupowanej Palestyny, lecz przez zieloną Kalifornię?

Częściowym wyjaśnieniem może być fakt, że dla dzisiejszego człowieka zupełnie niewiarygodna jest już charyzma Jezusa, oparta na logosie – czyli głoszeniu słowa, darze przemawiania. Jezus, jak mówi Biblia, „przemawiał z mocą”. Wartość przekonywania do czegoś słowami zdecydowanie przybladła. I tak nie słuchamy uważnie. Słuchanie zwierzeń o głębokich emocjach, o sprawach ducha, staje się powoli najbardziej deficytową z umiejętności, a lekarz lub psycholog, który pacjenta słucha, staje się gwiazdą rankingów oceny specjalistów i każe sobie za ten przywilej słono płacić. Ludziom religijnym pozostaje spowiednik lub wspólnota, a niewierzącym  – terapeuta lub telefon zaufania. Zamiast słuchać – nieustannie się oglądamy, oglądamy liczne twarze i ciała. Dzień można spędzić w kompletnej ciszy, w zatyczkach na uszach (lub przeciwnie – zgiełku radiowym), ale nikt nie spędzi go bez zerknięcia wiele razy w lustro, w wystawy, i w Facebooka, co oznacza, że w ciągu 24 godzin widzi się  dziś więcej twarzy ludzkich, niż w czasach Jezusa zwykli ludzie widzieli być może w ciągu całego swego życia.

The Bible

W świecie wizerunków, brzydota (ułomność) fizyczna staje się dziś znacznie paskudniejszym grzechem, niż ułomność moralna. Łatwiej przychodzi nam  wybaczać wielkodusznie grzesznikom, o ile tylko mają dobrą figurę i równe zęby. Nie wybaczymy jednak już brzydkim (ani mężczyznom, ani – tym bardziej – kobietom), nawet, jeśli rozdaliby całą majętność ubogim. Nagłe przytycie, brzydkie starzenie się, niemodne ubranie, brak ładnego partnera lub partnerki, brak ładnych zdjęć na portalu – są nowoczesnymi grzeszkami i grzechami, które – jak kiedyś obmowa, lichwa, cudzołóstwo – wykluczają ze społeczności i skazują na izolację. Osoby złapane na tych grzechach stają się przezroczyste. Logicznie zatem rozumując, Jezus był bez grzechu, więc musiał być wysoki, śliczny i mieć równe zęby. Film Spencera może zatem pokazywać – na swój naiwny sposób – jak zmieniła się nasza koncepcja tego, co jest dobre i co jest złe, czyli nową hierarchię wartości ery Instagrama i Facebooka. Przykładem tego zjawiska mogą być współczesne fascynacje opinii publicznej „pięknymi” podejrzanymi – znanymi aktorami lub sportowcami, którzy zostali posądzeni o jakieś wykroczenie lub zbrodnię, bądź prowadzą skandaliczny tryb życia  -Jezus musi być piękny, bo tak teraz wygląda ideał wartości.

Chrześcijanin patrzy na Jezusa

Kolejna filmowa biografia Jezusa – przy swej naiwności i prostocie – mimowolnie pokazuje pewien współczesny problem. Traktując innych ludzi  ze zniecierpliwieniem, jak przedmioty, jak lustra, jak pokarm, jak „okazje”, jak „ładne twarze”, jak „zasoby ludzkie”, źródło naszej przyjemności, czy instrument do naszego celu, lub po prostu (co najczęstsze) traktując ich jak powietrze – nie mamy szansy na dostrzeżenie niewidzialnej  siły charakterów, która czasem bywa o wiele większa właśnie w ciałach niepięknych, zniekształconych wiekiem czy chorobą.

Nie wiemy, jaki kolor oczu i włosów miał prawdziwy Jezus, i czy były tak piękne jak sarnie oczy i gęste włosy modela Diogo Morgado. Domyślamy się tylko tyle, że – jak nikt przed nim, ani po nim – ów (krótko działający) prorok umiał… słuchać i patrzeć. Może dlatego niewielka ikona Oblicza Jezusa z Manopello (uchodząca wśród pobożnych wiernych za tożsamą ze sławną „chustą Weroniki”) staje się w dzisiejszych czasach, po wielu wiekach zapomnienia, nowym fenomenem turystycznym. Ludzie – i wierzący, i niewierzący – jeżdżą do małego włoskiego miasta nie po to, aby popatrzeć  na kolejny obraz, ale ze względu na jego magnetyzujące oddziaływanie; jak wyznała jedna z turystek, ten obraz „patrzył na mnie – tak, jak nikt nigdy na mnie nie patrzył”.

Tajemnica najważniejszych religijnych wizerunków  –  ikon (także tych mających charakter „acheiropoieton” – nie uczynionych ręką ludzką, jak Całun Turyński i Chusta z Manopello) polegała na tym, że były uważane za „okno”  na inny, nadprzyrodzony świat. Umożliwiały – dzięki kontemplacji – poczucie, że odbiorca jest nie tylko suwerennym podmiotem aktu patrzenia, ale także sam jest poddany działaniu światła, którego źródło znajduje się poza nim i poza samym obrazem.

Sytuacja taka, w jakiej znajduje się widz filmu  „Syn Boży”, jest sytuacją odwrotną – widz ogląda wizerunek Jezusa i ma szansę porównywać go z innymi wizerunkami z wielkiego katalogu twarzy, taksować, oceniać, tym bardziej, że wizerunek aktora grającego Jezusa funkcjonuje w licznych w kontekstach pozafilmowych:  modelingu i rozrywki. Z tego wynika, że – choć nakręcony przez bardzo gorliwie, misjonarsko nastawionych  chrześcijan – film ociera się o rodzaj bałwochwalczego wyniesienia  wartości, jaką jest zniewalający urok fizyczny.
[yt]Tzu9cgE-HUU[/yt]

Film:

„Syn Boży”, reż. Christopher Spencer, USA 2014