Moje pierwsze zetknięcie z zespołem The Duke Spirit nastąpiło za sprawą piosenki „The Step and the Walk” i teledysku do tego utworu. Z utworu zapamiętałem przejrzysty, melodyjny refren. W teledysku zaś w otoczeniu rozwydrzonych, niechlujnych mężczyzn pojawiła się energiczna blondynka o nieco soulowym zaśpiewie i odrobinę retro wizerunku. Niebawem dowiedziałem się, że owa frontmanka nazywa się Liela Moss.

Od tamtego pierwszego kontaktu z twórczością The Duke Spirit upłynęło już sporo czasu. Wówczas wciąż popularna była tzw. nowa rockowa rewolucja, często utożsamiana z indie rockiem. To ostatnie pojęcie jest nieprecyzyjne, trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro pierwotnie odnosiło się nie do jakiejś wspólnej muzycznej estetyki, a etosu artystycznej niezależności. Ponieważ jednak jest ono w powszechnym użyciu, będę się nim posługiwał, mając na myśli przede wszystkim prostą, gitarową muzykę, która podbijała listy przebojów na początku nowego stulecia.

Popularność zespołów takich, jak The Strokes, The Arctic Monkeys i Franz Ferdinand, doskonale wpisywała się zresztą w szerszy popkulturowy Zeitgeist. Ich twórczość przyciągała bowiem przede wszystkim młode pokolenie, dla którego ponure czasy zimnej wojny były już historią, a komfort względnie dostatniego życia podsycał fascynację nowoczesnymi technologiami. Szeroko krążyły też wówczas teorie, że internet nie tylko zmieni reguły funkcjonowania muzycznego show-biznesu, ale wywoła prawdziwą egalitarną rewolucję. Miał się on między innymi przyczynić do oddolnego wykreowania setek autentycznych talentów i w rezultacie odesłać do lamusa gwiazdy, w których promocję wpompowano miliony dolarów.

Choć rzeczywiście wiele się zmieniło, to w najlepszym razie scenariusze wielkiej demokratycznej rewolucji internetowej sprawdziły się tylko połowicznie. Indierockowa koniunktura natomiast, jak niespodziewanie się zaczęła, tak też skończyła się dość szybko. Największe gwiazdy, o ile ich kariera przetrwała obniżenie fali zainteresowania, postanowiły po prostu nie oglądać się za siebie. Znajdują się one obecnie na zupełnie innym etapie i nie celebrują szczególnie swoich indie początków.

The Duke Spirit padł ofiarą tych zmiennych mód. Od początku grupę wrzucano hurtem do indierockowego worka, moim zdaniem nie do końca słusznie. Inspiracje zespołu były bowiem bardziej zróżnicowane i sięgające głębiej w przeszłość niż w przypadku większości ich rówieśników. Dowodził tego zarówno debiut „Cuts Across the Land”, jak i kolejna płyta „Neptune”. Szczególnie jednak w momencie ukazania się drugiego krążka przyszłość The Duke Spirit wyglądać mogła całkiem obiecująco. Wciąż istniał spory popyt na muzykę zbliżoną do tej wykonywanej przez ekipę dowodzoną przez Moss, a brytyjscy krytycy od samego początku byli przychylnie nastawieni do zespołu. Grupa z sukcesami koncertowała też w USA. Nic zatem dziwnego, że wielu wróżyło jej spory sukces. Ten jednak nigdy nie nadszedł. Kilka lat później apogeum popularności gitarowych brzmień z kręgu indie było już tylko odległym wspomnieniem. Kiedy wiele zespołów tworzących do niedawna tę scenę rozpaczliwie goniło za zmieniającymi się trendami, The Duke Spirit nagrali płytę „Bruiser”. Był to album cięższy i bardziej rockowy niż niemalże wszystko w ich wcześniejszej karierze. Nic dziwnego, że przemknął niezauważony. Później zaś zapadła decyzja o zawieszeniu działalności zespołu, co nie nastrajało optymistycznie na przyszłość. Teraz jednak brytyjski kwintet powrócił z nowym albumem „Kin”. I jest to powrót w naprawdę dobrym stylu.

Przerwa w działalności na szczęście nie zaszkodziła zespołowi, przeciwnie, wyszła mu raczej na korzyść. „Kin” to bowiem album skupiony i zaskakujący na kilka sposobów. Przede wszystkim jest to najłagodniejsza, najbardziej introspektywna płyta w dyskografii grupy. Pojawia się tu kilka bardziej energicznych rockowych piosenek („Hands”, „Side by Side”), ale ta strona muzyki The Duke Spirit nie została tym razem wyeksponowana. Odrobinę brakuje mi bardziej surowego, zadziornego grania, ale „Kin” rekompensuje tę stratę. Oferuje zróżnicowany zestaw utworów, którym ostateczny kształt nadano pewną ręką. Nad całością unosi się zaś gęsta melancholijno-liryczna aura, która idealnie pasowałaby do deszczowego dnia na Wyspach Brytyjskich.

Piosenki, które znalazły się na nowej płycie, budowane są stosunkowo prostymi środkami, za to umiejętnie. „Wounded Wing”, w którym Lielę Moss swoim barytonem subtelnie wspomaga sam Mark Lanegan, jest chyba najlepszą balladą w całej karierze The Duke Spirit. Utwór ten ma emocjonalny ciężar, który oddziela piosenki znakomite od tylko dobrych, a trąbka rozbrzmiewająca na jego zakończenie tylko przydaje mu majestatu. Do moich faworytów na krążku zaliczają się też wolniejsze, bardziej niepokojące kompozycje, takie jak „Sonar” i „Anola”. Wszystko to jednak nie oznacza, że powstał album brnący w gąszcz klisz związanych z muzyką depresyjną. Pomimo spokojnego, nawet nieco rozleniwionego, charakteru większości kompozycji są one niezwykle melodyjne. Co najmniej połowa piosenek z nowego krążka spokojnie stać mogłaby się singlami.

„Kin” to także najlepiej brzmiący album zespołu, za co w niemałym stopniu odpowiada producent Simon Raymonde, kiedyś basista Cocteau Twins. Jeśli zresztą wskazać miałbym jakieś muzyczne punkty odniesienia dla sporej części materiału z nowej płyty The Duke Spirit, to dobrym tropem wydaje się właśnie ta legendarna grupa lub szerzej, dream pop. O ile rockowe korzenie Lieli Moss i jej kolegów sprawiają, że nie brzmią oni aż tak eterycznie, to muzyka z „Kin” nosi rys delikatnej melancholii. Podobieństwo słychać też w gęstych, często nakładających się na siebie melodiach wokalnych, które są tutaj prawdziwym majstersztykiem („Blue and Yellow Light” albo „Pacific”). Liela Moss często śpiewa tutaj łagodniej niż na poprzednich płytach zespołu, lecz wciąż jest jego największym atutem. Choć nie posiada głosu o dużej skali, umiejętnie hipnotyzuje wyczuciem interpretacyjnym i lekko schrypniętym wokalem. Czasem sięga po brytyjsko brzmiący sposób frazowania, lecz nigdy nie przeradza się to u niej w irytującą manierę.

The Duke Spirit są zespołem po przejściach. W momencie zapaści sceny, z którą byli kojarzeni, wybrali podążanie własną ścieżką. Kosztowało to sporo, lecz artystyczna integralność musi być wartością, jeśli etykietka „indie” ma być czymś więcej niż tylko pustym słowem. To właśnie weterani, zespoły takie jak The Duke Spirit, które nigdy nie przebiły się do masowej świadomości, są dziś prawdziwą chlubą tego gatunku.

„Kin” nie jest albumem rewolucyjnym, raczej nie znajdzie się też w czołówce zestawień najlepszych płyt roku. Powstał jednak krążek solidny, który otwiera przed The Duke Spirit kilka ciekawych ścieżek dalszego rozwoju. Szkoda byłoby, gdyby przemknął niezauważony, jak wiele innych dokonań tego niesłusznie zapomnianego zespołu.

 

Album:

The Duke Spirit, „Kin”, Exvoto Records, 2016.

fqt7QT