Po „czarnym poniedziałku” w 2016 roku raz po raz pojawiały się głosy mówiące o wypaleniu społecznego oburzenia, o czym miała świadczyć zmniejszająca się liczba osób uczestniczących w kolejnych protestach. „Czarny piątek” przypomniał o fałszu tych tez.

Po raz kolejny do największej mobilizacji doszło w momencie, gdy pojawiło się realne zagrożenie zaostrzenia obecnego prawa. Skali gniewu nie ograniczyło przejściowe odroczenie głosowania nad projektem delegalizacji aborcji w przypadku trwałego uszkodzenia płodu.

Opór w takich sytuacjach jest sprawą kluczową. Po sukcesie protestów z 2016 roku pojawiły się obawy dotyczące zastosowania przez rząd taktyki salami. Sugerowały to słowa Jarosława Kaczyńskiego, mówiącego o potrzebie urodzenia i ochrzczenia dziecka w każdej sytuacji, nawet jeśli narodziny wiążą się dla niego z bardzo krótkim i pełnym cierpienia życiem. W przypadku wniesienia takiego projektu przez partię rządzącą pojawiła się realna groźba przegłosowania jej przez większość parlamentarną (chociaż, jak pokazał później przykład „Lex Szyszko”, jak również obecne losy znowelizowanych przepisów ustawy o IPN-ie, ekipa rządząca nie musi zachowywać konsekwencji w ocenie przepisów, które sama wcześniej gorliwie forsowała).

Dopóki obóz pro-choice będzie w defensywie, największe manifestacje będą dotyczyły wyłącznie obrony już istniejących, odbierających wolność większości kobiet, przepisów. Zamiast stawiać pytania o to, co dla odwrócenia tej sytuacji może zrobić ruch kobiecy, powinniśmy zastanowić się nad tym, co my wszyscy możemy zrobić, aby stworzyć atmosferę temu sprzyjającą.

Musimy dbać o używany przez nas język. Zapomnieliśmy o słowniku biologii. Nie rozróżniamy zygoty, zarodka i płodu. Mówiąc o „momencie” poczęcia, upraszczamy bardzo złożony proces. Ocena, od którego tygodnia możemy mówić o początkach procesów życiowych, zawsze będzie tematem sporów, nie jest jednak ona kwestią przesądzającą.

Aborcja to świadczenie medyczne. Pacjentka w ciąży ma takie same prawa jak pacjentka w innej sytuacji. Przed każdym zabiegiem uznawanym za bardziej inwazyjny pacjent czy pacjentka muszą wyrazić pisemną zgodę. Uznajemy rolę lekarza jako eksperta, którego zadaniem jest zaproponowanie określonych rozwiązań – ostatecznie jednak w każdej sytuacji (poza oczywiście przypadkami, gdy osoba jest nieprzytomna) świadoma zgoda osoby, której leczenie bezpośrednio dotyczy, uznawana jest za niezbędny element potwierdzający prawo do przeprowadzenia zabiegu.

Oczywiście, osoba uznająca zygotę czy płód za odrębne życie użyje argumentu odnoszącego się do niedecydowania o cudzym zdrowiu i życiu. Tutaj również znajdziemy analogię. Istnieją sytuacje, gdy do przeżycia potrzebny jest przeszczep organów. Nikt, nawet osoba najbliższa, nie może być zmuszony do oddania ich komukolwiek pod groźbą prawnego przymusu. W tym przypadku kwestia tego, że brak przeszczepu naraża bezpośrednio czyjeś życie, nie budzi wątpliwości. Podobnie w tej sytuacji można zastosować argumenty o tym, że osoba chora stoi na słabszej pozycji, że z perspektywy osoby oddającej nerkę szkody są mniejsze niż u osoby, która potrzebuje nerki, aby przeżyć. Zapewne z pożytkiem dla nas wszystkich, osoby powołujące się na „ochronę życia” nie zajmują się tym tematem. Nikogo nie zamierzam do tego zachęcać, pokazuje to jednak bardzo dobrze, jak głęboki fałsz wybrzmiewa w haśle, którym określili siebie przeciwnicy prawa do decydowania o ciąży.

Ciąża nie jest karą za „niewłaściwe” postępowanie. Nie ma metody antykoncepcji gwarantującej stuprocentowej skuteczności. A dostęp do antykoncepcji nie jest równy – barierą mogą być kwestie finansowe czy środowiskowe – tu należy uwzględnić przede wszystkim „klauzulę sumienia”, do której odwołują się ostatnio nie tylko lekarze, ale również farmaceuci. Nie wszystkie stosunki płciowe są podejmowane w sytuacji obiektywnie najlepszej – tak jak i styl życia wielu osób obiektywnie jest daleki od ideału, a w konsekwencji może prowadzić do bardzo nieprzyjemnych konsekwencji. Nieracjonalność działań nie jest argumentem na rzecz odmówienia określonej procedury medycznej.

Upodmiotowienie płodu jest działaniem pozornym. W praktyce prowadzi wyłącznie do uprzedmiotowienia jedynej osoby zdolnej do oceny sytuacji i rozpoznania własnych możliwości. Zarówno argumenty odnoszące się do tezy, że antykoncepcja wystarczy, by aborcja nigdy nie była potrzebna, jak również odwołujące się do zachowania abstynencji seksualnej jako skutecznej metody zapobiegania zajściu w ciążę sprowadzają się do umacniania mechanizmów kontrolowania kobiecej seksualności. Jeszcze gorzej, kiedy łączy się to z wysyłaniem sprzecznych komunikatów – o tym, że obowiązkiem kobiety jest bycie matką, a nieuprawianie seksu ma prowadzić do napięć w jej psychice. Jakiekolwiek oczekiwania w zakresie życia seksualnego każdy i każda z nas ma prawo kierować do siebie samego i do nikogo więcej.

Nie ma częściowego prawa wyboru – przekonanie, że istnieją trzy sytuacje, gdy kobieta ma prawo decydować o przebiegu ciąży, utarło się po wprowadzeniu obecnych przepisów. Takie w istocie konserwatywne przekonanie potrafią podzielać osoby, których poglądy w innych sytuacjach można określić jako progresywne. Zmienia się to powoli.

Wszyscy musimy pamiętać, że obowiązkiem kobiety nie jest przekonywanie nas, że w jej sytuacji istnieje prawo do wykonania aborcji. Powinniśmy sobie zadać pytanie, czy niska liczba aborcji spowodowanych nielegalnym czynem wynika z tego, że faktycznie tyle było takich sytuacji, czy też z tego, że zgłoszenie przemocy na tle seksualnym nie jest w naszym kraju proste, a prokuratorzy i lekarze są częścią tego samego społeczeństwa, które na kobietę chcącą przerwać ciążę patrzy podejrzliwie, wątpiąc w szczerość jej intencji.

Nie musimy każdej decyzji rozumieć i aprobować, bo nie jest to też nasza sprawa. Zamiast myśleć o tym, w jakiej sytuacji przerwanie ciąży jest dopuszczalne, musimy założyć, że kobieta dokonuje takiej decyzji, jaką uważa za najlepszą. Brak zaufania jest jednym z głównych problemów polskiego społeczeństwa. Tym trudniej jest mówić o zaufaniu wobec osób, których dotyczy społeczna stygmatyzacja i tym bardziej osoby, które prawu do wyboru sprzyjają (albo chociaż nie podzielają fundamentalistycznych interpretacji ruchów antykobiecych) muszą pamiętać o tym, aby nie wchodzić w rolę sędziego sumień.

Bitwa o język trwa. Nie możemy mówić, że środowiska kobiece nie mówią o prawach reprodukcyjnych, nie możemy mówić, że nie udzielają realnego wsparcia potrzebującym kobietom, wreszcie – że nie podejmują wysiłków na rzecz odwrócenia obecnego, antykobiecego trendu w dyskusji o aborcji. W sytuacji, gdy ruch pro-choice jest w defensywie, odzyskanie języka to pierwszy krok do zmian. W sytuacji, gdy jakaś grupa jest napiętnowana, potrzebne jest mówienie, że jej przedstawicielki nie zrobiły niczego złego. Zrównywanie pod względem radykalizmu hasła „aborcja jest OK” z hasłami ruchu anti-choice przypomina merytorycznie zrównywanie haseł mówiących o tym, że tożsamość represjonowanych grup jest powodem do dumy z hasłami grupy większościowej, które pod pozornie identycznym słowem ukrywają inne przesłanie, mówiące, że są dumne z reprezentowania „wyższej”, w ich mniemaniu, formy człowieczeństwa.

Czy stawianie siebie w roli osób, które nie popierają „mordowania nienarodzonych dzieci”, sprawia, że nie będziemy traktowani w sposób podejrzliwy? Wątpliwe. Czy w dyskutowaniu o aborcji pamiętamy o kobietach, których sprawa dotyczy? Atmosfera wokół okładki „Wysokich Obcasów” pokazuje, że nie wszyscy. Dyskusja toczy się na płaszczyźnie narzuconej przez ruchy anti-choice, wychodząc od stwierdzenia „aborcja jest złem/nie popieram aborcji, ale…”. W tym kontekście, moim zdaniem, hasło „aborcja jest OK” nie jest radykalne – jest hasłem wsparcia kierowanym do kobiet. Jest niezbędnym elementem tworzenia narracji, w której kobiety nie są już marginalizowane jako strona niemająca prawa do decydowania o ciąży. Jest to pierwszy krok do odzyskania pełni praw reprodukcyjnych.

Pałeczka leży po stronie nas wszystkich – od nas zależy, czy to przesłanie będzie przez nas przemyślane, czy też będziemy nadal tkwić w sytuacji, w której jedyną stroną debaty wpływającą na wyobraźnię są środowiska anti-choice. Dopóki nie wypracujemy własnego języka, dopóty największe protesty będą dotyczyć jedynie obrony istniejących rozwiązań.

* Artykuł wyraża poglądy autora.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: niekverlaan, pixabay.com, CC0 Creative Commons.