ZDJĘCIA: © Queen Elisabeth International Music Competition

Konkurs ten to jedno z najważniejszych i najstarszych tego rodzaju wydarzeń na świecie – jego pierwsza edycja odbyła się w 1937 roku. Z początku nosił on imię Eugène’a Ysaÿe’a, od 1951 roku zaś ma za patronkę królową Elżbietę, żonę Alberta I, króla Belgii. Z biegiem czasu również formuła konkursu ulegała licznym zmianom, co do zasady jednak w danym roku rywalizują ze sobą przedstawiciele jednej specjalności: skrzypkowie, pianiści, śpiewacy (od 1988 roku) albo wiolonczeliści (dopiero od roku 2017). W latach 1953–2012 przyznawano również nagrodę w dziedzinie kompozycji.

Na rok 2018 przypadła dziewiąta w historii edycja wokalna*, a wśród jej laureatów znaleźli się już tacy śpiewacy, jak Cristina Gallardo-Domâs, Eleni Matos, Marie-Nicole Lemieux, Marius Brenciu, Olga Pasiecznik (Pasicznyk, wówczas reprezentowała Ukrainę), Iwona Sobotka, Bernadetta Grabias czy też Thomas Blondelle. W tym roku zakwalifikowało się do niego 64 kandydatów (z czego dwie trzecie stanowiły kobiety) z 22 krajów. W jury konkursu zasiadają głównie śpiewacy, dyrygenci i szefowie teatrów operowych z różnych krajów świata, choć w tym roku trudno było nie zauważyć, że gros tych ostatnich związanych jest z francuskimi i belgijskimi instytucjami muzycznymi.

Program konkursu pozwala uczestnikom dokonywać bardzo indywidualnych wyborów: w pierwszym i drugim etapie (półfinale) mogą śpiewać, co im się żywnie podoba, byle zestaw utworów był odpowiednio zróżnicowany i przekrojowy. W finale – z towarzyszeniem orkiestry (zespół La Monnaie pod dyrekcją Alaina Altinoglu) – można wybierać spośród ponad pół tysiąca utworów z listy: od pieśni, przez repertuar oratoryjny, po operowy, od Purcella do Poulenca i od Bacha do Brittena. Jest to więc konkurs szczególnie atrakcyjny, jeśli chodzi o rozpiętość repertuaru, choć oczywiście niektóre przeboje „chodzą” częściej niż mniej znane utwory.

Pierwszy etap konkursu, w którym wykonuje się zalewie dwa utwory nieprzekraczające łącznie 10 minut, najwyraźniej nie jest obliczony na odsianie tych kandydatów, którzy jakimś cudem przeszli preselekcję (w jej trakcie oceniane są nadesłane przez nich nagrania), a ich poziom niespecjalnie kwalifikuje ich do dalszych rund. Przy tak krótkim programie, zróżnicowaniu utworów pomiędzy wykonawcami oraz ich znacznej liczbie trudno wyłowić perełki i potencjalnych faworytów, choć niektóre interpretacje potrafią zrobić wrażenie już na tym etapie (jak tegoroczny występ Vero Miller, Héloïse Mas, Iriny Jae-Eun Park czy Samuela Hasselhofa).

Kiedy w arii z „Cycków Tejrezjasza” Poulenca śpiewała „Ma poitrine se dégage” („Piersi mi się odczepiają”), to faktycznie można było mieć wrażenie, że płuca uleciały jej gdzieś razem z artystycznym tchnieniem. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski

Więcej powiedzieć można o prezentacjach kandydatów dopiero w półfinale, który podobnie jak pierwsza runda, odbywa się w towarzystwie fortepianu. Trzeba do niego przygotować dwa osobne półrecitale (złożone z utworów niewykonywanych w pierwszym etapie), z których jury wybierze jeden do zaprezentowania na estradzie. Taki dłuższy program pozwala już lepiej zorientować się i w spectrum interpretacyjnym uczestnika i w jego kondycji wokalnej. W tym roku zabrakło szczególnie olśniewających występów w tym etapie – łatwiej wskazać na te, które stawiają pod znakiem zapytania to, jak daleko zaszli niektórzy kandydaci.

Wśród takich śpiewaków wymienić można Germána Enrique Alcántarę, Alexa deSocio, Jurija Hadziestkijego czy Charlotte Wajnberg. Jeszcze bardziej zaskakujące jest jednak to, że dotarli oni aż do finału. O trzech wymienionych panach można by powiedzieć, że najlepiej odnaleźliby się chyba w show dla turystów pt. „Trzech tenorów, ale takich co śpiewają niżej”. Alcántara obszernie posługuje się krzykiem: tam, gdzie chce zabrzmieć, jakby miał większy głos, niż ma; tam, gdzie są jakiekolwiek skoki w górę; oraz tam, gdzie jest szybszy przebieg i lepiej go wykrzyczeć niż zaśpiewać. DeSocio z kolei prezentuje stępiony afekt, który pokrywa nadmiarem efektów cyrkowych (choć robi to przynajmniej nieco czyściej niż Alcántara). Hadziestkij z kolei zaprezentował estetykę nawet nie jak oryginalny Michał Bajor, tylko jego parodia w wykonaniu kabaretu Po Żarcie („Głos mi się trzęsie, kiedy śpiewam, a wszyscy myślą, że tak trzeba”), choć trzeba docenić, że w „Largo al factotum” miał przynajmniej czytelny tekst i puls, w odróżnieniu od obu kolegów. (To właśnie jeden z tych utworów, których obecność w repertuarze okazała się boleśnie nieunikniona).

Sopranistka Charlotte Wajnberg natomiast nie dość, że nie była zrozumiała po angielsku („Endless Love” Haendla), to nawet tekst w jej ojczystym języku był rozhulany, z przesterowanami recytatywami, po którym nie starczało jej „pary” na nic więcej („Oh, quante volte” Belliniego). Kiedy w arii z „Cycków Tejrezjasza” Poulenca śpiewała: „Ma poitrine se dégage” („Piersi mi się odczepiają”), to faktycznie można było mieć wrażenie, że płuca uleciały jej gdzieś razem z artystycznym tchnieniem.

Obecność tych śpiewaków w finale może zastanawiać, ale przynajmniej nie zostali oni wyróżnieni żadną z sześciu głównych nagród. Nie można tego samego powiedzieć o Marianne Croux, belgijskiej sopranistce, która zajęła szóste miejsce. A był to jako żywo doskonały przykład mentalności „Elwiry – typowej studentki śpiewu operowego”, czyli artystki, której zależy przede wszystkim na pokazaniu głosu (sporego, trzeba przyznać) i zrobieniu wrażenia jak najmniejszym kosztem. Croux śpiewała z mdłą dynamiką, nie dbając o końce fraz ani w sumie o nic, co nie jest długą, głośną, wysoką nutą. Śpiewała od jednego takiego highlightu do drugiego, a to, co pomiędzy, pozostawało niedoświetlone i zaniedbane, także – a może zwłaszcza – pod względem intonacyjnym.

Piąte miejsce przypadło Héloïse Mas, mezzosopranistka, która zrobiła na nas bardzo dobre wrażenie nietuzinkowym, ciemnym – ale nie ściemnianym – głosem (z imponującą górą), nad którym dobrze panuje, a ponadto osobowością artystyczną. Repertuar wybrała sobie bardzo świadomie, stawiając na klimaty bardziej mroczne, smutne i demoniczne (Brangena, Safona Gounoda, „Oh mio Fernando” Donizettiego, aria z kartami z „Carmen”) i zdołała zrealizować postawiony sobie cel. Zdecydowanie widzielibyśmy ją w pierwszej trójce laureatów, ale i tak świetnie, że została zauważona.

Héloïse Mas. © Queen Elisabeth International Music Competition

Czwartą nagrodę otrzymała Rocío Pérez, dysponująca przyciężkim sopranem koloraturowym – współczynnik trafień w górne dźwięki na poziomie 40–50 proc. („Der Hölle Rache” Mozarta i aria z dzwoneczkami Delibes’a), z przewagą szczególnie bolesnych dla uszu nut zaśpiewanych pod dźwiękiem (nieco za nisko). Do tego ewidentne problemy z oddechem i rytmem oraz w ogóle z wejściem w rolę: miało się wrażenie, że Pérez zaczyna każdy numer po ileś razy, jakby resetowała się emocjonalnie co parę taktów, przez co muzyka donikąd nie płynęła.

Chętniej zobaczylibyśmy na jej miejscu inną finalistkę, Sooyeon Lee – sopran prawdziwie koloraturowy, która została dziwnie pominięta przez jury przy rozdawaniu głównych nagród. Pod względem perfekcji intonacyjnej i rytmicznej nie miała sobie równych; również barwowo jej głos nie jest tylko lekkim, pustym flecikiem o piskliwym brzmieniu, lecz ma pewną gęstość, która nadaje jej wyrazu. Ponadto Sooyoen Lee śpiewa z nienaganną dykcją, a jej interpretacje zdradzają głębsze rozumienie ról i opanowanie stylów. Choć niestety dyrygent nie pomagał jej zanadto – tam, gdzie Lee proponowała mądre rubato („Caro nome”!), tam on grał równo jak orkiestra wojskowa. Sopranistka musi też dysponować doprawdy genialnym słuchem i podzielnością uwagi, skoro dała radę śpiewać czysto z towarzyszeniem tak fałszujących instrumentów solowych (koszmarne flety i róg).

Sooyeon Lee. © Queen Elisabeth International Music Competition

Trzecie miejsce zajął Ao Li, bas o głosie względnie dojrzałym, precyzyjnym i cechującym się dużymi możliwościami do zagospodarowania przez dyrygenta mądrego i odważniejszego niż śpiewak, który ma tendencje do asekurowania się, choć może wynikały one z sytuacji konkursowej, zwłaszcza że na nim również Altinoglu ćwiczył orkiestrową urawniłowkę. Rossini w wykonaniu Ao Li był usztywniony („A un dottor…”), zwłaszcza w recytatywie, a głos nieco za mało ruchliwy, ale słychać, że to solidne technicznie śpiewanie z dużym potencjałem. Za tym twierdzeniem przemawia również to, jak śpiewak zaprezentował się we wcześniejszych etapach, gdzie dowiódł, że potrafi „zaszaleć” interpretacyjnie („Auf dem Flusse” Schuberta).

To, że jury w większości postawiło na kandydatów o wysokiej świadomości wykonawczej i dysponujących (bardzo) dobrym warsztatem, to ważny i czytelny sygnał dla śpiewaków u progu kariery, w co warto inwestować i na czym warto się skupiać. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski

Drugą lokatę zajęła Eva Zaïcik, francuska mezzosopranistka, która spodobała się nam w finale, chociaż bliskie sąsiedztwo konkurentki, Héloïse Mas, zadziałało trochę na jej niekorzyść. Evę Zaïcik i Ao Li łączy dokładność, unikanie przesady i dobrze pojęta ambicja. Chociaż trzeba przyznać, że program Zaïcik w finale to był emocjonalno-estetyczny roller coaster. Po kolei: „Seguidilla” z „Carmen”, potem lament Dydony Purcella, dalej kołysanka z „Pieśni i tańców śmierci” Musorgskiego, „Erbarme dich” z „Pasji Mateuszowej”, a na deser… „Cruda sorte” z „Włoszki w Algierze”! Mimo tak schizofrenicznego zestawienia utworów i problemów technicznych (z oddechem, wykończeniem fraz), jej występ spełnił swoją rolę i ukazał relatywnie duży potencjał śpiewaczki. Co zaskakujące, najlepiej wypadła ona w Rossinim, mimo że dyrygent i w jej przypadku nie wykazywał dostatecznej elastyczności agogicznej, ale przynajmniej nie zakrywał jej masą orkiestry.

Grand prix konkursu powędrowało do rąk Samuela Hasselhorna. To śpiewak obdarzony rzadkiej klasy wrażliwością pieśniarską i kulturą śpiewania – panuje nad oddechem, precyzyjnie wykonuje szybsze przebiegi i znakomicie podaje tekst, który na dodatek rozumie (i to nie tylko w śpiewanych przez siebie pieśniach Mahlera czy arii z „Eliasza” Mendelssohna, ale też we francuskiej wersji „Don Carlosa”). Hasselhorn to klasyczny przykład tego, jak można zrobić największe wrażenie w sposób nienachalny, dbając o rzetelność wykonawczą, z której można się wybić na artystyczne wyżyny. Hasselhornowi powiodło się zresztą w każdym z trzech etapów. Sooyeon Lee, Héloïse Mas i on to cenne indywidualności w dobie unifikacji śpiewaków, lepionych na jedną modłę przez rynek fonograficzny i kilka wpływowych gwiazd taśmowo udzielających master classów.

Samuel Hasselhorn. © Queen Elisabeth International Music Competition

Wobec tego – mimo niedocenienia przez jury Sooyeong Lee – jego werdykt przyjęliśmy zasadniczo z ulgą. A pamiętajmy, że na konkursach bywa różnie i czasem oceniający dają się złapać na połyskliwy wabik efektów, omamić urokiem dużego, pięknego, ale niechlujnie prowadzonego głosu albo uwieść charyzmatycznej osobowości bez podbudowy technicznej. Konkurs Królowej Elżbiety to nie zawody dla początkujących – biorą w nim udział w większości artyści w okolicach trzydziestki, z pewnymi doświadczeniami scenicznymi i estradowymi, którzy albo już przepracowali trudności techniczne, albo raczej nigdy już tego nie zrobią. To, że jury w większości postawiło na kandydatów o wysokiej świadomości wykonawczej i dysponujących (bardzo) dobrym warsztatem, to ważny i czytelny sygnał dla śpiewaków u progu kariery, w co warto inwestować i na czym warto się skupiać.

Laureaci konkursu. © Queen Elisabeth International Music Competition

* Rejestracji audio i wideo z konkursu można posłuchać na jego oficjalnej stronie.

 

Konkurs:

Międzynarodowy Konkurs Muzyczny im. Królowej Elżbiety 2018– edycja wokalna
Bruksela, Flagey, BOZAR, 1–12 maja 2018 roku