Pod Teatrem Powszechnym tłumek, te same co zazwyczaj w tym miejscu twarze, ale ślady aury zdarzenia wyjątkowego. O spektaklu napisały „Jerusalem Post” i „New York Times”, ale trudno oczekiwać, by tego nie zrobiły, skoro na afisz właśnie warszawskiego teatr trafia właśnie ten tytuł. Wszyscy jednak, którzy marzyli, że uda się wskrzesić atmosferę towarzyszącą „Klątwie” Olivera Frljicia, że przed budynkiem Powszechnego spotkają się przeciwnicy i zwolennicy spektaklu, a może nawet ktoś rozleje na widowni żrącą substancję, musieli obejść się smakiem. Premiera jak premiera, tylko przedstawienie… Hm, jakby to powiedzieć…

Zaczyna się najdosłowniej z grubej rury. Oskar Stoczyński wypina się w kierunku widowni gołą hm… i wygłasza wstęp do „Mein Kampf”, sugerując nadzwyczaj dowcipnie, że słowa Hitlera zasługują na to, by wyartykułować je nie ustami, a hm…  no właśnie, chyba się domyśliliście. Potem obrazoburczy gest kolegi powtarza Natalia Łągiewczyk. Robi to samo, by za pomocą hm… przekazać nam treść przedmowy do polskiego wydania z 1992 roku. Można jedynie zachwycić się odwagą artystów i po raz pierwszy zamyślić się, co w ich gronie robi Grzegorz Niziołek, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, badacz Krystiana Lupy, Krzysztofa Warlikowskiego, Tadeusza Różewicza, autor niezwykle ważnej książki „Polski teatr Zagłady”. Postać nietuzinkowa, dla mnie najzwyczajniej w świecie ważna i nawet „Mein Kampf” w Powszechnym tego nie zmieni.

Teatr Powszechny wpisuje widowisko Jakuba Skrzywanka w obchody Roku Antyfaszystowskiego, szeroko wyjaśnia motywy wystawienia książki wodza III Rzeszy. Czytamy, że całe przedsięwzięcie ma „zbadać, do jakiego stopnia aktualne są dziś postulaty i idee zapisane przed ponad dziewięćdziesięciu laty. Analizując język i narrację Hitlera, zadajemy sobie pytanie o język współczesności i mowę nienawiści. Pytamy, ile musiało paść słów, zanim doszło do Holokaustu oraz ile jeszcze musi ich paść, żeby historia się powtórzyła”. I kawałek dalej: „Podejmując refleksję nad «Mein Kampf», nie zamierzamy jedynie oskarżać oraz wskazywać osób i środowisk odpowiedzialnych za tego typu działania. Być może społeczny pejzaż sprzyjający odrodzeniu idei narodowego socjalizmu jest szerszy, a nasze osobiste uwikłanie w ten proces większe niż myślimy”. A zatem i wilk syty, i owca cała. Wiemy, kto za tym stoi, ale bijemy się też we własne piersi. Jak w scenie, gdy aktorzy przywdziewają rysunkowe maski możnych współczesności. Jest Trump i Kaczyński, ale też Tusk, Merkel i papież Franciszek – żeby nikomu nie przyszło do głowy, że autorzy przedstawienia godzą tylko w ideowych przeciwników i aby łatwiej było oddalić zarzuty, że z tej sceny oskarża się jednego polityka, jednego papieża. Cóż poradzę, wygląda mi to na koniunkturalny unik, jeden z wielu odbierających spektaklowi Skrzywanka siłę rewolucyjnego gestu.

„Mein Kampf” w Powszechnym to blisko trzy godziny rozwleczonego ponad miarę niskich lotów kabaretu. Wychodzi cała literacka słabość manifestu Hitlera i fakt, że jest to rzecz doskonale niesceniczna. | Jacek Wakar

O jakiejkolwiek innej też nie może być mowy. „Mein Kampf” w Powszechnym to blisko trzy godziny rozwleczonego ponad miarę niskich lotów kabaretu. Wychodzi cała literacka słabość manifestu Hitlera i fakt, że jest to rzecz doskonale niesceniczna. Niziołek dokonał adaptacji, polegającej na cięciu całości, ale podpisywanie go mianem dramaturga wydaje się nieporozumieniem, gdyż o dramaturgii mowy tu nie ma. Inscenizacja Skrzywanka pozbawiona jest śladu napięcia, podstawowym uczuciem towarzyszącym mi na widowni Powszechnego była bezbrzeżna, przygnębiająca nuda. Działania aktorów – zwykle bezradne, czasem nieco bardziej efektowne (finał pierwszej części w wykonaniu Arkadiusza Brykalskiego) – nie mają w gruncie rzeczy większego znaczenia, bowiem mimo ich zaangażowania ze sceny leje się magma słów, pozbawionych większej wagi. Może to wina manifestowanego wobec nich dystansu, ale efekt jest wprost przeciwny do – jak sądzę – zamierzonego. Sceniczna wersja „Mein Kampf” nikogo nie przerazi, nie przejmie grozą, nie spełni więc roli ostrzeżenia. Takie podanie trujących treści tej książki sprawia, że obojętniejemy na nie, oswajamy je, zapominamy o ich skutkach. I wina nie leży po naszej stronie, ale artystów, którzy w ten sposób do nas mówią.

„Mein Kampf” w Powszechnym to dowód, że część polskiego teatru, a Teatr Powszechny w Warszawie w szczególności, czuje się zakładnikiem „Klątwy”. Co jakiś czas, a przy Zamoyskiego dość nagminnie, pojawia się reżyser z uporem starający się Frljicia przelicytować. Był Wiktor Rubin z „Neronem”, była Agata Błońska z „Mefistem”, a teraz mamy Skrzywanka. Tyle że próby te wypadają tak, jak pojedynek boksera wagi muszej z Evanderem Holyfieldem. Spierałem się z „Klątwą”, manipulacją i wizją Frljicia, ale była ona nie do zignorowania. Nie da się bez „Klątwy” mówić o polskim teatrze ostatnich lat. Poza tym nie można było odmówić jej siły wykonania na każdym realizacyjnym poziomie. „Mein Kampf” zaś zasługuje tylko na jak najszybsze zapomnienie.

 

* Fot. Wykorzystana jako ikona wpisu: Magda Hueckel / Teatr Powszechny