Morze goryczy

Zabójstwo George’a Floyda, czarnego mężczyzny, uduszonego 25 maja przez białego policjanta w Minneapolis, który przez osiem minut klęczał mu na szyi podczas aresztowania, jest wstrząsające. Na nagranym filmie, oskarżony o morderstwo policjant, wydaje się z siebie zadowolony, żaden z jego kolegów nie reaguje. Floyd kilkanaście razy powtarza, że nie może oddychać, prosi, żeby go nie zabijać. W szpitalu umiera. Protesty, które wybuchły w Minneapolis następnego dnia, rozlały się na cały kraj. W większości pokojowe, czasami przeradzają się w zamieszki, w których dochodzi do aktów wandalizmu czy plądrowania sklepów. Skala gniewu jest kolosalna i pomalowanie farbą pomnika Tadeusza Kościuszki to naprawdę nie główny problem, z którym mierzy się Ameryka.

W sytuacji powszechnego zmęczenia kryzysem gospodarczym, utratą pracy (która czarnych dotknęła bardziej niż białych), pandemią (umiera 50 Afroamerykanów na 100 tysięcy, zaś białych 20 na 100 tysięcy) i kwarantanną, śmierć Floyda była katalizatorem, kroplą, która znowu przelała czarę (a raczej morze) goryczy.

23 lutego, Georgia. Dwóch białych facetów chce dokonać „obywatelskiego aresztowania” podejrzanego o serię włamań w okolicy. Żadnej serii włamań wprawdzie nie było, ale Ahmaud Arbery, który wybrał się na jogging, jest czarny, więc mężczyźni próbują go „zatrzymać”. Arbery stawia opór – ginie zastrzelony na ulicy. Lokalny prokurator nie formułuje wobec mężczyzn żadnych zarzutów, choć kilka lat wcześniej ciągał po sądach czarną kobietę za to, że pokazała innej, jak używać maszyny do głosowania [sic!].

23 marca, Missouri. Derek Gray, czarny mężczyzna, kupuje telewizor dla matki. Sprzęt nie mieści się w aucie, więc zostawia go w sklepie, żeby odebrać następnego dnia. Nazajutrz przyjeżdża z matką, ładują telewizor do auta, a policjant zarzuca im kradzież. Pokazują paragon, to za mało, pracownik sklepu potwierdza ich wersję, więc zirytowani postanawiają oddać telewizor. Przy kasie czterech policjantów ich aresztuje – rzucają na ziemię i Graya, i jego prawie 70-letnią matkę. On traci trzy zęby i doznaje wstrząsu mózgu, ale ostatecznie nie dostaje żadnych zarzutów – za to dostaje je matka, za stawianie oporu.

Wybór rozwiązania siłowego, zamiast próby deeskalacji, może pomóc Trumpowi przekonać do siebie część rozczarowanych nim republikanów, ale o wiele mocniej zmobilizuje przeciw niemu opozycję, zwłaszcza czarnych, Latynosów i lewicę. | Piotr Tarczyński

25 maja, Nowy Jork. W Central Parku czarny mężczyzna, Christian Cooper, obserwator ptaków, zwraca uwagę białej kobiecie, że pies powinien być na smyczy. Kobieta reaguje agresywnie, Cooper zaczyna nagrywać sytuację telefonem. Kobieta grozi, że zadzwoni na policję i powie, że Afroamerykanin zagraża jej życiu [sic!] – doskonale wie, że to może być dla niego wyrok śmierci. Dzwoni na policję, celowo zmienia głos na rozhisteryzowany i odgrywa monodram pt. „czarny facet grozi mi śmiercią”. Skończyło się źle, ale tym razem dla niej – nagranie było jednoznaczne, kobieta straciła pracę, spotkała się z powszechnym potępieniem. Wszyscy mogli jednak na własne oczy się przekonać, że systemowy rasizm nie jest żadnym wymysłem czarnych. Biali doskonale o nim wiedzą i, kiedy im to pasuje, chętnie go wykorzystują dla własnej korzyści, nawet w tak błahej sprawie.

Czarni Amerykanie protestują, ponieważ mają dość. Choć oficjalna narracja wciąż głosi mit równych szans dla wszystkich, na każdym kroku widzą, że to wszystko ściema. „Nie widzę żadnego Amerykańskiego Marzenia, widzę tylko Amerykański Koszmar”, powiedział Malcolm X w 1964 roku. Oczywiście, sytuacja nie wygląda tak, jak pół wieku temu, bo instytucjonalny rasizm został w większości wyeliminowany. Jednak „prowadzenie samochodu w stanie bycia czarnym” (jak ironicznie mówią Afroamerykanie), wciąż można przypłacić aresztowaniem, zdrowiem, a nawet życiem. Podobnie, zresztą, jak jogging czy pójście do sklepu po cukierki.

Po słodycze szedł do sklepu 17-letni Trayvon Martin, kiedy w 2012 roku zastrzelił go samowolny stróż prawa. To właśnie śmierć Trayvona była katalizatorem, który doprowadził do powstania ruchu Black Lives Matter, „Czarne życia się liczą”. Kolejne tragiczne śmierci – Michaela Browna w Ferguson i Freddy’ego Graya w Baltimore, śmiertelnie pobitego w policyjnym radiowozie, wzmocniły działalność i widoczność Black Lives Matter. Kwestia systemowego rasizmu amerykańskiej policji stała się wreszcie tematem publicznej dyskusji.

Uczciwie trzeba przyznać, że choć administracja Obamy nie zrobiła wiele, żeby ten stan rzeczy zmienić, to w momentach kryzysu sam prezydent stawał na wysokości zadania. Był empatyczny, tonował nastroje i podkreślał konieczność wymierzenia sprawiedliwości. Także na podstawie własnego doświadczenia mówił o kwestii profilowania rasowego czy nieproporcjonalnego karania czarnych mężczyzn (12 procent populacji kraju – 33 procent skazańców). Powiedział, że gdyby miał syna, wyglądałby on jak Trayvon. Prawica, z Fox News na czele, zarzucała Obamie „granie kartą rasową” i eskalowanie sytuacji. „Wszystkie życia się liczą” stało się hasłem tej części oburzonych konserwatystów, którzy udawali, że nie wiedzą, o co chodzi protestującym.

Trump dolewa oliwy do ognia

Jeśli Obama „eskalował”, trudno znaleźć określenie na to, co robi teraz Donald Trump. Prezydent nawet nie udaje, że jest zainteresowany łagodzeniem czegokolwiek, tylko dolewa oliwy do ognia. Organicznie niezdolny do okazywania empatii, z długą i bogatą historią rasistowskich wypowiedzi oraz działań, Trump widzi protesty jako opór wobec władzy. Nieraz już pokazał, że władzę pojmuje na sposób monarszy (państwo to ja), więc jego instynkt nakazuje mu odpowiadać siłą. Nie rozumie, że demonstracje nie są wymierzone w niego osobiście, a raczej w systemową niesprawiedliwość na tle rasowym.

Kiedy protesty dotarły przed Biały Dom i prezydent został zabrany przez ochronę do podziemnego bunkra, wciąż szalał na Twitterze. Jego reakcja na kryzys to zarzucanie demokratycznym burmistrzom i gubernatorom „słabości”, obwinianie o wszystko Antify, grożenie siłą, wojskiem, fantazjowanie o przemocy. Nie sposób pojąć, co ma w głowie człowiek, który pisze o tym, że jeśli „protestujący” (w cudzysłowie) zbyt się „rozbrykają”, spotkają się z „najbrutalniejszymi psami i najbardziej złowrogą bronią, jaką kiedykolwiek widział” albo też wzywa swoich zwolenników do ustawki z demonstrantami. W poniedziałek wystąpił publicznie, zagroził wezwaniem armii, po czym żandarmeria wojskowa gazem łzawiącym rozpędziła pokojowo demonstrujących ludzi. Dzięki temu prezydent mógł przejść pieszo do pobliskiego kościoła i zapozować fotografom do zdjęcia z Biblią. Trudno o lepszy symbol.

Postawa Trumpa wpływa na działania policjantów: protestujący traktowani są bardzo brutalnie i to w całym kraju. Pałowani i zatrzymywani są dziennikarze, niektórzy mają poważne obrażenia twarzy od gumowych kul. Czarnego reportera CNN w Minneapolis aresztowano na wizji, a w Nowym Jorku radiowozy wjechały w tłum. Doszło też do przypadków „obywatelskiej” interwencji ze strony wrogów protestów: w Minneapolis kierowca ciężarówki próbował wjechać w tłum, a w Salt Lake City jakiś człowiek krzyczący „Wszystkie życia się liczą” chciał strzelać do demonstrantów z łuku, ale został w porę obezwładniony.

Prezydent zagroził wezwaniem armii, po czym żandarmeria wojskowa gazem łzawiącym rozpędziła pokojowo demonstrujących ludzi. Dzięki temu Trump mógł przejść pieszo do pobliskiego kościoła i zapozować fotografom do zdjęcia z Biblią. Trudno o lepszy symbol. | Piotr Tarczyński

Trump szedł do walki o reelekcję pod hasłem silnej gospodarki – pandemia pokrzyżowała mu plany, doprowadzając do największego kryzysu od prawie stu lat. Prezydent musiał więc znaleźć inny temat przewodni swojej kampanii. Świadom tego, że w czasie wojny Amerykanie niechętnie zmieniają przywódców, walkę z pandemią przedstawiał właśnie w kategoriach „wojny”, którą rzekomo wygrywa. Reakcja władz federalnych na pandemię była jednak zbyt późna i zbyt słaba. Sto tysięcy ofiar śmiertelnych, wbrew temu, co powtarza Trump, to nie osiągnięcie, dzięki któremu można wygrać wybory.

Protesty, które rozpoczęły się w Minneapolis, dają mu szansę na kolejną zmianę narracji – Trump będzie przedstawiał się jako kandydat „prawa i porządku”. To hasło-klucz, które oznacza wzmocnienie policji, surowe prawo i zero tolerancji, zwłaszcza wobec mniejszości. Rzekomo jedyna zapora chroniąca zamożne, białe przedmieścia przed przemocą i chaosem płynącymi z centrów miast. Kandydatem „prawa i porządku” był Richard Nixon w roku 1968, który kartą rasową grał od Trumpa subtelniej, ale przede wszystkim – był kandydatem opozycji. Wybór rozwiązania siłowego, zamiast próby deeskalacji, może pomóc Trumpowi przekonać do siebie część rozczarowanych nim Republikanów, ale o wiele mocniej zmobilizuje przeciw niemu opozycję, zwłaszcza czarnych, Latynosów i lewicę.

 

Fot. Flickr.com