„Mój naród – oświadczył prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan – nie podda prezydentury komuś, kto ją zdobył z pomocą Kandilu”. Na górze Kandil w Iraku przy tureckiej granicy mieści się główna baza PKK, kurdyjskiej partyzantki, z którą Turcja od lat osiemdziesiątych toczy wojnę, w której zginęło ponad 45 tysięcy ludzi.

Wydawać by się mogło z tych słów, że jakiś poplecznik PKK szykuje się do ostatecznego szturmu na tysiącizbowy pałac prezydencki pod Ankarą, z którego Erdoğan, od ponad dwudziestu lat, jako premier, a potem prezydent, rządzi krajem. Nic takiego jednak nie grozi: PKK została w Turcji krwawo pokonana, a sporadyczne walki toczą się na okupowanych przez Turcję obszarach Syrii i Iraku właśnie.

Erdoğan pod kreską

Ale 14 maja w kraju odbędą się wybory prezydenckie i parlamentarne, zaś Kemal Kiliçdaroğlu, kandydat sojuszu sześciu opozycyjnych partii zbudowanego wokół jego socjaldemokratycznej CHP, ma w sondażach minimalną przewagę nad urzędującym prezydentem. Gdyby nie pozostali dwaj kandydaci – skrajny prawicowiec oraz rozłamowiec z CHP, każdy z których odbiera każdemu z głównych kandydatów po kilka procent głosów – walka mogła by się rozstrzygnąć już w pierwszej turze, a o ostatecznym wyniku zadecydują niewielkie różnice w liczbie głosów.

Kiliçdaroğlu nie jest Kurdem, a dla PKK ma jedynie słowa potępienia. Ale jest alawitą, członkiem oficjalnie nieuznawanej sekty w pół drogi między sunnickim islamem Erdoğana a szyizmem, do której należy 20 procent Turków – a to dla prezydenta jest niemal tak samo złe, jak bycie Kurdem. Co więcej kandydat opozycji wielokrotnie protestował przeciwko utożsamianiu tureckich Kurdów – kolejne 20 procent ludności – z terrorystami, jak czyni to propaganda rządowa, a to już właściwie potwierdzenie winy.

Zaś HDP, lewicowa partia reprezentująca głównie Kurdów, która zebrała w poprzednich wyborach 11 procent głosów, a której przewodniczący, część posłów i kilka tysięcy działaczy stanowią część 77-tysięcznej rzeszy tureckich więźniów politycznych, poparła jego kandydaturę, a to już dowód ostateczny. Na jednym ze swych wieców Erdoğan pokazał wideo, na którym Kiliçdaroğlu woła do zwolenników „Naprzód!”, a potem na ekranie pojawia się przywódca PKK Murat Karayilan, który też woła „Naprzód!” – czyż trzeba innego dowodu?

To, że nagranie Karayilana pochodzi z wiecu PKK, który się odbył kiedy indziej niż wiec Kiliçdaroğlu, a obaj politycy nigdy nie stali na jednej scenie, ani nie chcieliby się tam znaleźć, nie ma nic do rzeczy.

Na wiecu w Erzurumie popularny burmistrz Stambułu z ramienia CHP i kandydat na wiceprezydenta Ekrem Imamoğlu, został przez nacjonalistów obrzucony kamieniami. Policja nie interweniowała, a prezydent zarzucił potem politykowi opozycji prowokację, bo wystąpił w Erzurumie, a „to bardzo narodowe miasto”.

Stawka większa niż życie

Walka wyborcza toczy się o ogromną stawkę. Jeśli Erdoğan przegra i odejdzie, razem z nim odejdzie system gigantycznej korupcji, który zbudował i którego bronił za cenę zdławienia i swobód obywatelskich, i praworządności. W ostatnich dniach kampanii przebywający na emigracji były bliski współpracownik prezydenta oskarżył go, przywołując mocne dowody, że wziął miliard dolarów łapówki za rozstrzygnięcie przetargu na budowę lotniska w Antalyi.

Ale przy prezydencie utuczyć się mogli też inni: krwawe żniwo 50 tysięcy zabitych podczas niedawnego trzęsienia ziemi na południowym wschodzie kraju byłoby nieporównanie mniejsze, gdyby nie to, że za łapówkę można było przy budowie domów obchodzić przepisy bezpieczeństwa. Mieszkańcy regionu, dotąd wierni prezydentowi, zapewne już jego ani jego partii AKP już nie poprą – ale przenieśli się ze zrujnowanych miast w głąb kraju, a głosować można tylko w miejscu zameldowania.

Zaś reszta kraju ma co innego na głowie. Inflacja nadal wynosi 50 procent – ale pan prezydent podniósł tuż przed wyborami emerytury, oraz – o 45 procent! – pensje setek tysięcy pracowników państwowych. Bardziej jawnie kupować głosy można, jedynie rozdając pieniądze w kabinach wyborczych.

LGBT, podstępny Zachód i walka o narodową tożsamość

Tradycyjny, nacjonalistyczny elektorat mają zmotywować do głosowania pohukiwania prezydenta, że będzie walczył ze „zboczeniem LGBT”, i konkretne posunięcia polityczne, takie jak wypowiedzenie konwencji stambulskiej o zapobieganiu i karaniu przemocy domowej – w kraju, w którym niemal codziennie jakaś kobieta ginie z rąk męża, ojca czy kochanka.

Poza tym prezydent wzywa swoich, żeby głosowali, „by pokazać Amerykanom”, kto tu rządzi. W tureckiej propagandzie rządowej, a ostatnio także w izraelskiej, USA pełnią tę samą rolę wroga dybiącego na narodową tożsamość i suwerenność, która w Polsce czy Węgrzech zarezerwowana jest dla UE. A w ogóle „te wybory to próba dokonania przez Zachód zamachu stanu”, skomentował szef MSW Süleyman Soylu.

Skoro tak, to czy prezydent, który przetrwał rzeczywistą próbę zamachu stanu w 2016 roku, do czegoś takiego dopuści?

Obawa przed niestabilnością

Ostatnie sondaże dają mu 43 procent głosów do 49 procent rywala, a jego partii 34 procent do 29 procent CHP. Ale faszyzująca MHP, koalicjant partii prezydenta, zapewne pokona 10-procentowy próg wyborczy. Pokonałaby go też HDP, ale, jako że grozi jej w przededniu wyborów rozwiązanie, jej kandydaci startują z list Zielonej Partii Lewicy. Nie wiadomo, czy wszyscy wyborcy się połapią, a zresztą nacjonaliści w opozycyjnym sojuszu nie pozwolą na poszerzenie go o Kurdów.

Wygląda więc na to, że rządząca koalicja znów utworzy rząd. Wówczas obawa przed niestabilnością polityczną ponownie – jak po poprzednich wyborach – sprawi, że w drugiej turze wyborów prezydenckich wzrośnie liczba głosów na Erdoğana, w którego rękach jest niemal cała władza wykonawcza.

Kot nad urną

Możliwe są też cuda nad urną. Nowa ordynacja dopuszcza też nieostemplowane karty wyborcze, a podczas poprzednich wyborów w trzech prowincjach, akurat podczas liczenia głosów, wysiadł prąd. Minister energetyki tłumaczył potem, że jakiś kot wszedł do elektrowni i spowodował zwarcie. Po tureckim internecie krąży mem z wkurzonym kotem, który mówi „Ja wracam!”.

Prawidłowość wyborów potwierdzają sędziowie, spośród których 45 procent zostało mianowanych już po zamachu stanu, przez politycznie oczyszczone instancje sądownicze: wśród 150 tysięcy ludzi zwolnionych z podejrzenia o nielojalność wobec prezydenta było ponad 4 tysięcy sędziów i prokuratorów.

Nowo mianowani wiedzą, gdzie leży ich interes. I nie chodzi tu jedynie o doraźny oportunizm czy korupcję. Po ponad dwudziestu latach władzy Erdoğana i AKP nie jest wcale oczywiste, że państwo tureckie zaakceptowałoby ich klęskę i odsunięcie od władzy.

Partia i państwo zrosły się w jeden twór, napędzany nie tylko materialna zachłannością polityków i urzędników, lecz także ich wspólną wizją tego, jaka Turcja powinna być: suwerennie niesłuchająca się nikogo, nacjonalistyczna, sunnicka, bez pyskatych bab i innych zboczeń, z mediami, które znają swoje miejsce (90 procent już jest pod kontrolą rządu), i społeczeństwem, które nie wtrąca się do rządzenia, tylko dziękuje dobrotliwej władzy za dobrobyt.

Zwycięska opozycja nie zdołałaby tego wszystkiego wprawdzie radykalnie odwrócić, ale mogłaby przynajmniej zmienić kurs. Nie ma pewności, że wygra, ale jeśli nawet tak, to jest jeszcze mniej pewności, czy państwo na to zwycięstwo pozwoli.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Engin_Akyurt / Pixabay.