Krzysztof Świrek

Zagubiony w wierze. Nowy film Ulricha Seidla na Warszawskim Festiwalu Filmowym

Większość filmów Ulricha Seidla nie powstałaby, gdyby obawiał się zarzutu uprawiania sensacyjnego dziennikarstwa z artystycznym alibi. Historie kobiet ukazanych w Modelkach (1999) zdają się opowiedziane niemal pod dyktando popularnych wyobrażeń o tym zawodzie. Podobny sposób dobierania mocnych, aktualnych tematów można znaleźć w Spodziewanych stratach (1992) czy Import/Export (2007) – obu opowiadających o zderzeniu dwu światów: Austrii i krajów dawnego bloku wschodniego. Temat prawie każdego filmu Seidla można nazwać w kilku słowach i jest on z miejsca rozpoznawalny: w Upałach (2001) jestto  mentalność przedmieść, w Balu (1982) klaustrofobiczny świat prowincjonalnego miasta, w Zabawie bez granic (1998) – głód rozrywki, oferującej ucieczkę przed samym sobą.

Dla wartości filmów Seidla decydująca była jednak konsekwencja filmowej metody, z jaką podejmował kolejne problemy. Ostatecznie, dlaczego nie szukać właśnie tego, co najbardziej przewidywalne, banalne i typowe? Dobry reżyser (podobnie jak dobry dziennikarz czy socjolog) potrafi zmierzyć się z owa banalnością, żeby odkryć jej intrygującą stronę, poprzez wybór bohaterów, bliską obserwację albo przeciwnie – dramaturgiczny skrót. Filmy Seidla zawsze rozpoczynają się od rozczarowania: oto widzowie znów zobaczą film o tym, czy innym problemie, o którym mówiono i pisano już setki razy. Najlepsze z nich pozostawiają z wrażeniem dezorientacji: reżyser zdążył po tylekroć zmylić trop, że z wrażenia bezpiecznego rozumienia nic nie pozostaje.

Najnowszy film Seidla czyli Raj: wiara (2012), pokazywany na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, rozczarowuje właśnie dlatego, że brakuje w nim owego efektu dezorientacji. Druga część „Trylogii o cnotach” zdaje się zrobiona jeszcze bardziej pośpiesznie niż Raj:Miłość, oparta na jeszcze bardziej przewidywalnych skojarzeniach. Film rozpoczyna się jako płaska satyra na religijność i tak się kończy; – brak w opowiadanej historii miejsca na konflikt czy wątpliwości.

Wszystkie umartwienia Anny Marii

Imię głównej bohaterki filmu Seidla jest znaczące: Anna Maria wiarę kojarzy z cierpieniem. Biczuje się klęcząc obnażona przed krucyfiksem. Z figurą Najświętszej Panienki jeździ po biednych dzielnicach, ucząc nieznajomych modlitwy różańcowej, gotowa znosić z ich strony niechęć i poniżenie. Wytrzymałość kobiety jest na miarę ambitnych planów: w piwnicy jej domu spotyka się grupa modlitewna, której mottem jest zawołanie: „uczynimy Austrię na powrót katolicką”. Jednak siły wyraźnie opuszczą Annę Marię, kiedy powróci do niej dawno niewidziany mąż, częściowo sparaliżowany muzułmanin, zaskoczony dewocją kobiety. Jak się domyślamy, trudna relacja z mężem staje się najważniejszym sprawdzianem wiary bohaterki.

Po filmach Seidla nie należy spodziewać się delikatności, ale dotąd jego rozpoznania były zazwyczaj trafne już w punkcie wyjścia. W ostatnim filmie reżyser wyraźnie myli jednak wiarę z jej karykaturą. Nie chodzi tylko o to, że jest złośliwy wobec katolicyzmu: z jego filmu po prostu nie dowiemy się nic na temat „wiary”, ani współczesnej, ani dawnej, ani mądrej, ani głupiej. Anna Maria jest hipokrytką – pełną skrywanych frustracji relację z Bogiem traktuje jako zastępnik miłości do żyjących wokół niej ludzi. Przede wszystkim zaś idzie w swoim oddaniu zawsze za daleko, tak jakby udawała wiarę zamiast ją przeżywać. Nazwać te obserwacje, krytyczne wobec pewnej formy religijności, „kliszami” byłoby eufemizmem zbyt łaskawym wobec tego, co dzieje się na ekranie. A dzieje się na tyle dużo, by do wrażenia banału i nietrafności dodać zmęczenie tanimi efektami, obliczonymi na „sprowokowanie filistra”.

A mogło być – lepiej 

W efekcie wszystkie mocne środki zastosowane w filmie Seidla trafiają w pustkę, brak im bowiem powiązania z takim uchwyceniem fenomenu wiary, który byłoby choćby w przybliżeniu przekonujące. Gubią się udane, paradokumentalne obserwacje „różańcowych” wizyt Anny w różnych mieszkaniach; gubi się trafne akcentowanie związku między praktykowaniem wiary a symbolicznym otoczeniem, choćby w scenie, w której mąż Anny niszczy krzyże i obrazy, zgromadzone w mieszkaniu. Wszystko to staje się nieistotne wobec kluczowej niemożności tego filmu. Nie udało mu się – zbudować podstawowego schematu, na którym opierały się udane fabuły Seidla: od rozpoznania znanego problemu do komplikacji, która całość czyniła  przekonującą.

Seidl już raz był bardzo blisko problemu wiary w wielce niejednoznacznym Jezu, Ty wiesz. Ten niby-dokument nakręcono we wnętrzu kościoła. Kilkoro bohaterów kolejno przychodzi do niego,  w modlitwach zanosząc prośby, opisując swoja codzienność, zwierzając się z grzechu lub lęku. Ów wcześniejszy film Seidla, choć równie krytyczny, zdaje sprawę z tego, jak wiele może w sobie zawrzeć życie religijne: zarówno prostą niedojrzałość, jak nieoczekiwane przekroczenie samego siebie, cierpienie wynikające tak z życiowych katastrof, jak i z codziennych zmagań, które po trochu, ale nieuchronnie, odbierają siły. Ten wcześniejszy obraz wydaje się wręcz antidotum na banał ostatniego. Seidl niewątpliwie ma coś do powiedzenia na temat wiary; jednak w ostatnim filmie sformułować mu się tego nie udało.

Film:

„Raj: wiara” (Paradies: Glaube)

reż. Ulrich Seidl

prod. Austria, Francja, Niemcy 2012

* Krzysztof Świrek, doktorant w Instytucie Socjologii UW, krytyk filmowy. Publikuje w „Kinie” (od 2007 roku), „dwutygodniku” i portalach internetowych. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka (2009). Od zeszłego roku prowadzi aprile, blog z tekstami krytycznymi.

„Kultura Liberalna” nr 198 (43/2012) z 23 października 2012 r.