Potem raz (góra dwa) pomiędzy lekturą „622 upadków Bunga” i „Pożegnania Jesieni”, ewentualnie w połowie lat 90. wertując „Dramaty” (ile ich jest). I to wszystko. Wszelako nawet bez tego nie musicie jej już słuchać, gdy poznaliście trochę Davisa z lat 1969 oraz 1970, a zwłaszcza jeżeli przerobiliście „In a Silent Way”, „Bitches Brew” oraz „Cellar Door Sessions”.

No i jeszcze gdyby wam były nieobce „Sztuczne Raje” Baudelaire’a. Zresztą jeżeli w ogóle zażywaliście narkotyki, nie ma potrzeby słuchania tej płyty. Tym bardziej, jeżeli smakowaliście jazgrzy williamsa, dzieło to można sobie darować. Chyba w drodze wyjątku tylko typom pyknicznym, palącym jedynie haszysz, płytę można by polecić. Również jeżeli, nie daj Boże, braliście udział w jakiś przewrotach, rewolucjach, okrągłych stołach albo choćby spotkaniach w Magdalence lub przy stole w Tomaszowie odbyli jakąś nieskończoną wręcz rozmowę – radzę sobie odpuścić. I oczywiście jeżeli wyjeżdżaliście ostatnimi czasy na Cejlon albo do Chin – także nie ma potrzeby po nią sięgać.

Właściwie wynika z tego, że płyty mogłaby posłuchać jeszcze jedynie ta garstka, która żadnego z powyższych nie czyniła. W innym wypadku posiąść ją można wyłącznie z przyczyn czysto sentymentalnych lub kolekcjonerskich, umieścić na półce i śmiało zająć się jakąś sprawą i s t o t n ą.

Płyta:

Tomasz Stańko, Peyotl – Witkacy, 1984-1986.