Mało oryginalnie proponuję zacząć od najsłynniejszego utworu Szostakowicza – V symfonii (op. 47, 1937). Pierwsze dwie części tego arcydzieła powalają natychmiast. Dwie pozostałe dopiero po kilku przesłuchaniach.
Zamiast badać pozostałe czternaście symfonii, lepiej przejść od razu do muzyki kameralnej, w której kompozytor najpełniej mógł wyrazić swoją wrażliwą osobowość. Są to, praktycznie bez wyjątków, utwory niezwykle ponure. Środkowa część III kwartetu smyczkowego (op. 73, 1946) brzmi jak muzyka Bernarda Herrmanna do Psychozy (chodzi mi o czołówkę, nie o scenę pod prysznicem). Dynamiczny drugi fragment VIII kwartetu (op. 110, 1960) to z kolei wstrząsająca adaptacja żydowskiej melodii, interpretowana często jako wspomnienie losu Żydów podczas wojny. Tę samą melodię Szostakowicz wykorzystał w innym wybitnym dziele kameralnym, II trio fortepianowym (op. 67, 1944).
Szostakowicz to nie tylko smutna muzyka. Przykładem weselszej strony jego twórczości, jest I koncert wiolonczelowy (op. 107, 1959), który brzmi jak soundtrack do jakiejś dziwacznej bajki. Już zupełnie relaksujące są natomiast dwie Suity jazzowe. Z jazzem niewiele mają wspólnego, a ostatnio okazało się, że II suita jazzowa naprawdę nazywa się po prostu Suita na orkiestrę. Niezależnie od nazwy, te dwie suity to najbardziej przebojowa muzyka kompozytora.
O Dymitrze Szostakowiczu wiele osób słyszało, ale mało kto go słucha. Szkoda, po jego twórczość należy do najbardziej wartościowej a zarazem najbardziej przystępnej muzyki dwudziestego wieku. To nie tylko „sławny kompozytor radziecki”, to po prostu wielki kompozytor.