Zastanawiam się, co by było, gdyby Stanisław Ignacy pisał opery do librett swego niesfornego pióra. Czy orkiestra eksplodowałaby mu neurotycznie, wsysając w siebie gigantyzm Mahlera? A może powstałby system z kodeksem reguł ściśle określonych, jak u Schönberga – Mojżesza muzyki dwudziestego wieku? Ucho wewnętrzne nie chce tego przyjąć. Ciągle uwodzi je słodycz „Salome” podszyta goryczą zepsucia – kłania się Richard Strauss, król przesytu pośród niedomówień. Fascynował się nim Szymanowski. Może więc moje ucho grawituje właśnie w tę stronę?

Tak i nie. Witkacy Komponujący byłby z pewnością bytem osobnym, działającym wbrew.

„Witkacy bywał jednak, za owych kawalerskich czasów, dość częstym gościem w domu moich rodziców. Pamiętam ową pierwszą jego wizytę, poprzedzoną długimi mymi opowieściami o tym nowym moim przyjacielu. Wizyta wypadła zarówno oryginalnie, jak i efektownie, gdyż Witkacy, wypiwszy przy obiedzie potężną ilość alkoholu, wykonał po czarnej kawie bieg na czworakach do salonu, gdzie zasiadłszy do fortepianu, odegrał cały swój repertuar, od »Menueta skomponowanego na Oceanie Spokojnym« i walczyka pod figlarnym tytułem »Żal za uciekającym bezpowrotnie życiem« począwszy, aż po jakąś straszliwą improwizację (chlust!)”.*

Wyobraźnia obmywa dźwiękiem zaczytaną duszę.
A wokół panuje cisza.

Książka:

Roman Jasiński, „Zmierzch starego świata. Wspomnienia 1900-1945”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006.