Szanowni Państwo, choć od ostatecznej likwidacji Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk minęło już niemal 20 lat, słowo “cenzura” wydaje się pojawiać w debatach toczonych w demokratycznej Polsce wcale nie rzadziej, niż za panowania poprzedniego ustroju. Choć zasadniczym polem walki pozostaje, podobnie jak wcześniej, kultura, główna oś sporów przeniosła się ze sfery polityki do sfery obyczajowej. Konflikty nie dotyczą już przede wszystkim odstępstw od linii politycznych, ale również odmiennych stylów życia, preferencji seksualnych, wierzeń religijnych oraz tożsamości. Czy cenzura stała się przez to bardziej dotkliwa, bo trudniejsza do wskazania za pomocą precyzyjnych kategorii prawnych oraz instytucjonalnych? Do jakiego stopnia sami cenzurujemy siebie – i w imię czego? A może mamy do czynienia ze swoistą banalizacją cenzury, płynącą z jednej strony ze stopniowego przyzwyczajania się do selektywności dostarczanych nam informacji, z drugiej zaś ze zmęczenia nadmiarem oskarżeń o zapędy cenzorskie, które to oskarżenia stają się kolejnym orężem w bogatym repertuarze narzędzi walki politycznej? Z problemem mierzą się dziś na łamach “Kultury Liberalnej” znakomici autorzy: Paweł Śpiewak, Izabela Kowalczyk, Kataryna oraz Igor Janke. Zapraszamy do lektury i komentarzy!
Redakcja
Paweł Śpiewak
Potrzeba właściwego języka
Zjawisko cenzury – czy to prewencyjnej, czy karnej – polega na tym, że państwo, zgodnie z napisanymi przez siebie paragrafami, ustala arbitralnie co powinno, a co nie powinno trafić do publicznego obiegu. Przypisuje sobie monopol na decyzje. Użycie tak zdefiniowanego pojęcia cenzury w odniesieniu do dzisiejszej rzeczywistości w Polsce nie miałoby sensu ze względu na zróżnicowanie mediów na publiczne i prywatne. Nie oznacza to jednak, że nie występują kontrola, próby ograniczenia dostępu do informacji, białe plamy – tak charakterystyczne dla ustroju komunistycznego. Trwają one w postaci ukrytej, jako funkcja kapitalistycznego etosu, zawziętości politycznej, czasem skrupułów piszących, a czasem – ich wyrachowania.
Można wskazać na następujące problemy związane z tak pojętym zjawiskiem ograniczania dostępu do informacji. Po pierwsze, łamanie standardów relacjonowania. Niekoniecznie chodzi o pisanie nieprawdy – znacznie częściej mamy do czynienia z konstruowaniem świata, wygodnego na przykład z punktu widzenia redaktora naczelnego. Po drugie, zjawisko dopuszczania czy niedopuszczania pewnych ludzi do publicznego komentowania wydarzeń. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że redaktor wybiera tych ekspertów ciekawszych i lepiej przygotowanych, a nie słabszych. Karygodne jest jednak, gdy pewne osoby są ignorowane dlatego, że mogłyby się okazać krytyczne wobec konkretnych przedsięwzięć. Tak było na przykład za czasów Roberta Kwiatkowskiego w Telewizji Publicznej. Tak jest i dziś choćby w „Gazecie Wyborczej” i „Rzeczpospolitej”, które eksponują jednych ekspertów i pomijają lub ośmieszają innych.
Natrafiamy w ten sposób na pytanie o reguły etyczne, które powinny dotyczyć wszystkich zachowań związanych z pisaniem i publikowaniem. Na przykład dobrze wiemy, że manipulacja w obrębie fotografii może uczynić z kogoś albo karła, albo bohatera. Zdjęcia w gazetach mówią zatem coś o światopoglądzie osób, które je wybierają. Tak samo, jak można manipulować zdjęciem, można też manipulować tekstem: przez niedomówienia, nieuczciwą krytykę lub interesowną pochwałę. Regułę etyczną, która powinna zostać przeciwstawiona takiemu postępowaniu, nazwałbym wiarygodnością mediów i dziennikarzy albo po prostu dobrym dziennikarskim stylem.
Broniąc się przed powyższymi zarzutami, właściciele mediów często przytaczają argument z prywatyzacji. To znaczy, że jeśli na przykład właściciel „Gazety Wyborczej” czy innego medium jest prywatny, ma on prawo do pisania wszystkiego, co mu się podoba. Prawda jest jednak moim zdaniem inna. W istocie stacje radiowe i telewizyjne oraz gazety finansowane z prywatnych źródeł również na swój sposób są publiczne. W tym znaczeniu, w jakim coś, co dociera do szerokiej rzeszy społecznej, pełni z tego powodu misję. Nie wolno takiemu medium używać uwłaczającego języka. Ogólnopolska (i nie tylko) gazeta czy stacja radiowa musi brać pod uwagę interes zbiorowy i bezpieczeństwo państwa.
Niestety, właściwie żadna z wielkich gazet ogólnopolskich nie stosuje się dziś do tych reguł. Każda z nich uważa, że ma prawo prezentować to, co chce i tak, jak jej się podoba. Mamy więc do czynienia z konstruowaniem świata, a nie jego opisywaniem.
* Paweł Śpiewak, profesor socjologii.
* * *
Izabela Kowalczyk
Neoliberalny gorset i obrońcy moralności
W Polsce wciąż pojawiają się przypadki cenzurowania sztuki. Zajmujemy się tą kwestią na stronie naszej inicjatywy – Indeks 73. Trzeba jednak zaznaczyć, że kwestia ograniczenia wolności artystycznej w Polsce jest problemem skomplikowanym. Można mówić o różnych rodzajach niejawnej cenzury, o niepisanym przymusie nietworzenia dzieł, które dotykałyby kwestii religijnych czy obyczajowych. Można też wskazać na podwójne wiązanie, w którym tkwią artyści ze względu na dominację konserwatywno-religijnego systemu wartości oraz gorset neoliberalny, nałożony na system sztuki.
System neoliberalno-konserwatywny oddziałuje na wszystkie sfery życia społecznego w kraju, w tym również na sztukę. Oczywiście system ten nie wytwarza swoich jawnych nakazów i zakazów, nie funkcjonuje jako przymus, nie ma jasnych, ściśle określonych reguł. Powoduje to, że sytuacja staje się jeszcze bardziej skomplikowana, gdyż zależności, o których mowa, są ukryte, trudne do wyśledzenia, a niekiedy nawet – nazwania.
Problem niejawnej cenzury (inaczej cenzury pełzającej) pojawił się w latach 90. To wtedy przybrały na sile ataki na wolność artystyczną. Dotyczyły twórczości analizującej różne porządki władzy. Pojawiły się trzy obszary tabu, których naruszanie okazało się dla artystów niebezpieczne: religia, seksualność oraz traumatyczna historia (Holokaust). Później pojawił się czwarty obszar tematów niebezpiecznych, a mianowicie problem wielkich korporacji. Wszystkie te obszary związane są z władzą i z kontrolowaniem życia społeczeństwa (np. kontrola seksualności czy kontrola zbiorowej pamięci).
Nie dotykała więc sztuki cenzura urzędowa. Zamiast niej prowadzono nagonkę na twórców (tu dominowały głównie środowiska prawicowe czy prawicowi politycy). Ujawniła się także swoista autocenzura. To zjawisko wydaje się najgroźniejsze. Stosowanie autocenzury jest próbą uniknięcia konfliktu i jakichkolwiek nieprzyjemnych sytuacji, które mogłyby wyniknąć z pokazywania w galeriach kontrowersyjnych prac. Najczęściej autocenzury dokonują dyrektorzy galerii publicznych (niekiedy muzeów, a niekiedy nawet sami artyści). Czasami dzieje się to pod naciskiem tzw. obrońców moralności, a czasem sami szefowie instytucji wyprzedzają ewentualne ataki na wystawy czy poszczególne prace. Adwersarze sztuki współczesnej domagają się z kolei zamykania wystaw czy odbierania galeriom dotacji. Dążą w ten sposób do ograniczenia dostępu sztuki dla szerokiej publiczności, odmawiając tym samym odbiorcom prawa do samodzielnej oceny (często tę ocenę narzucając przez sugerowanie, że sztuka współczesna jest amoralna i patologiczna).
* Izabela Kowalczyk, historyk sztuki, krytyk i publicystka. Prowadzi internetowy blog „Straszna sztuka”: http://strasznasztuka.blox.pl/html.
* * *
Kataryna
Cenzura jest zbędna
Kiedy w 2002 roku Janina Paradowska w wywiadzie z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem zadała mu niewygodne pytanie o aferę Rywina, ten poskarżył się Michnikowi, który interweniował u redaktora naczelnego „Polityki” i pytanie zostało z wywiadu wykreślone. Trudno to nawet nazwać cenzurą, bo odbyło się za obopólną zgodą, tak jak przez pół roku, zgodnie i solidarnie, politycy i dziennikarze utrzymywali aferę Rywina w tajemnicy przed społeczeństwem. Dzisiaj żyjemy w ulepszonej wersji tamtego państwa i żadne interwencje nie są już potrzebne, bo prawdziwie niewygodne pytania po prostu nie padają. Nawet jeśli są one oczywiste, a niezadanie ich naraża dziennikarza na kompromitację.
„Afera hazardowa” i „afera stoczniowa” uświadomiły władzy – jeśli jeszcze miała jakieś wątpliwości – że media są dla niej całkowicie niegroźne. A skoro są niegroźne, nie ma żadnej potrzeby uciekania się do cenzury, dziennikarze świetnie dyscyplinują się sami, to prawdopodobnie grupa społeczna, która jako ostatnia odwróci się do Platformy – ją najtrudniej będzie rozczarować. W każdym razie na tyle, żeby zrobiła cokolwiek, co mogłoby obecnej władzy realnie zaszkodzić. Nie mam oczywiście na myśli wszystkich dziennikarzy, ale ich sporą część, na tyle liczną i wpływową, że z powodzeniem dominującą w debacie publicznej zarówno jeśli chodzi o dobór tematów, jak i sposób ich przedstawiania. A ta mniejszość, która jeszcze nie zrozumiała, że pewnych pytań nie ma sensu zadawać, może być z powodzeniem neutralizowana w inny sposób, na przykład bojkotem. Premier czy minister mogą sobie przecież wybierać rozmówców. I jak mają problemy, pójdą się z nich tłumaczyć tam gdzie będą bezpieczni, gdzie dziennikarz da się wygadać, a to, co się mu nagada, przyjmie ze zrozumieniem. Po akcji ABW w sprawie „afery aneksowej” rok temu, gdy Jerzy Jachowicz zapytał ministra Ćwiąkalskiego, czy prokurator generalny nie powinien tego wyjaśnić z trybuny sejmowej, Ćwiąkalski odpowiedział:
Była na ten temat konferencja prasowa Prokuratury Krajowej. Z tego, co widziałem w telewizji, pytania zadawali tylko przedstawiciele „Naszego Dziennika”, „Rzeczpospolitej”, chyba „Gazety Polskiej”, „Misji specjalnej” TVP. Natomiast dziennikarze innych środków masowego przekazu wysłuchali oświadczenia prokuratorów i odnieśli się do tego ze zrozumieniem – pytań nie mieli. […] Ja nie dzielę dziennikarzy na dobrych i złych. Tylko na rzetelnych i nierzetelnych. Ci drudzy nie chcą nawet wiedzieć, jak było naprawdę, i chcę tylko podkreślić, kto zadawał pytania.
Władzy, której dziennikarze tylko „wysłuchują i odnoszą się ze zrozumieniem”, żadna cenzura nie jest potrzebna, bo i tak nie byłoby, czego cenzurować. A przypominam, że mówimy o bardzo dziwnej akcji służb specjalnych z użyciem dziennikarzy i przeciwko dziennikarzowi. Dzisiaj okazuje się, że jej odpryskami obrywają kolejni „przypadkowo” nagrani dziennikarze, których prywatne rozmowy stają się dowodem w prywatnych procesach wiceszefa służb specjalnych. I o ile wiem, nikt się premierowi nie każe z tego tłumaczyć. A przecież gdy wybuchła „sprawa Sumlińskiego”, dziennikarka „Rzeczpospolitej” Małgorzata Subotić pisała w polemice ze mną:
W dramatycznej historii Sumlińskiego dostrzegam nie tylko atak na niego, lecz przede wszystkim na całe środowisko dziennikarzy śledczych. To taki cyniczny sygnał wysyłany przez ludzi służb: jak nie będziecie grzeczni, to zrobimy z wami to, co zrobiliśmy z Sumlińskim.
I nawet trudno mieć pretensje do dziennikarzy, że wybierają grzeczne kariery. W Polsce dziennikarz niepokorny i zbyt dociekliwy jest skazany na funkcjonowanie na marginesie, bez szans na prawdziwą karierę i dziennikarskie laury, bo chcąc dociec do prawdy, co jest zawsze czasochłonne, będzie dużo mniej płodny niż jego kolega, którego praca sprowadza się do opatrywania pełnymi oburzenia wykrzyknikami „kwitu” podesłanego przez władzę (patrz: wałkowana od kilku dni sprawa „kłamstwa” Kamińskiego). A im bardziej poważnych rzeczy się dokopie, tym mniejsza szansa na cytowalność, bo media coraz częściej adresują swój przekaz do mało wybrednych i niewiele wymagających czytelników, których nie można męczyć wymagającymi samodzielnego myślenia tematami. Stąd krzykliwe „Kamiński kłamie!”, podparte przysłowiowym kwitem z pralni, zawsze będzie miało większą siłę przebicia niż nudna i żmudna analiza akcji wprowadzania córki biznesmena od hazardu do państwowej konkurencji.
Po ostatnich aferach jeszcze bardziej rośnie poczucie alienacji czytelnika, który media śledzi, i używa przy tym mózgu. Bo prędzej czy później musi dojść do wniosku, że ci, za pośrednictwem których poznaje świat, są albo głupsi od niego, albo świadomie nim manipulują. Nie wiadomo, co gorsze. Jedynym miejscem, gdzie z czasem cenzura będzie potrzebna, jest Internet, którego rosnące znaczenie jest poważnym zagrożeniem dla mediów. Nie dlatego, że blogerzy będą w stanie zastąpić dziennikarzy, bo to jest raczej niemożliwe. Mogą oni jednak – i coraz skuteczniej to robią – podważać zaufanie do mediów, wskazując ich manipulacje i zadając niezadane pytania. Im większe zaufanie do internetowych komentatorów, tym powszechniejsza świadomość przekłamań i przemilczeń mainstreamowych mediów. I tym mniejsza ich skuteczność w ogłupianiu i manipulowaniu. Myślę, że z czasem będziemy świadkami kolejnych ataków polityków i dziennikarzy na internautów – władza nie ma już problemu z mediami, ale władza i media mogą mieć coraz większy problem z obywatelami.
* Kataryna, autorka jednego z popularnych polskich blogów na temat polityki http://kataryna.blox.pl/html oraz http://kataryna.salon24.pl.
* * *
Igor Janke
Próby typowe, kuriozalne i groźne
Czy w Polsce istnieje cenzura? Jak wszędzie, jakaś istnieje. Raz mniejsza, raz większa. Tworzą ją, po pierwsze, niedoskonałe prawo, które pozwala blokować takie utwory, jak film Henryka Dederki; po drugie, naturalne zakusy polityków, by pod rozmaitymi pretekstami kontrolować rzeczywistość i blokować pewne inicjatywy; po trzecie – i to jest większy problem – poprawności polityczne kreowane przez wpływowe środowiska.
Przez całe lata 90. i początek następnej dekady debatę publiczną zdominował głos jednego środowiska, szeroko rozumianego kręgu „Gazety Wyborczej”. Oczywiście nikt nie miał nigdzie zakazu publikacji, była wolność, każdy mógł wydawać swoją gazetę czy pismo, ale obecność w mainstreamie była zarezerwowana tylko dla pewnej grupy. Wszyscy myślący inaczej niż dominująca grupa byli spychani na margines, publicznie wyśmiewani, pogardzani albo po prostu przemilczani. Wynikało to z wielu przyczyn, przede wszystkim z przekonania, że droga transformacji obrana przez środowisko dawnej Unii Demokratycznej jest jedyną i oczywistą. A że wpływowe miejsca w mediach drukowanych i elektronicznych zajęli ludzie wywodzący się z tego środowiska albo mentalnie mu bliscy, debata została zdominowana właśnie przez ten jeden głos.
Zaczęło się to zmieniać po wybuchu afery Rywina. „Gazeta” i jej środowisko zaczęły tracić wówczas swój monopol. Pojawił się „Dziennik”, zmieniła się „Rzeczpospolita” prezentując wyraziście inny punkt widzenia, TVP momentami różniła się tonem przekazu od TVN czy Polsatu.
Duże znaczenie miało otwarcie możliwości publikacji w Internecie przez szeroką publiczność. Okazało się, że ogromną popularność zyskują blogerzy głoszący poglądy, które jeszcze niedawno nie miałyby szans na pojawienie się w publicznej dyskusji.
Ciekawe jest, że w Internecie, wśród blogerów, dominują osoby o poglądach na prawo do centrum. Dlaczego tak się dzieje? Czy oznacza to, że obywatele o poglądach konserwatywnych są bardziej twórczy czy bardziej inteligentni od tych poglądach liberalnych czy socjaldemokratycznych? Myślę, że nie. Jedna z teorii (jej autorką jest chyba blogerka Kataryna) mówi, że dzieje się tak dlatego, że ci ludzie nie odnajdowali swojego głosu i swoich poglądów w mainstreamowych mediach i dlatego tak usilnie pracują nad tym, aby był on słyszany. Mówiąc w uproszczeniu: wyborcy Platformy nie mają wewnętrznego napędu, by prezentować swoje poglądy, bo odnajdują je na co dzień w prasie, radiu i telewizji. A wyborcy innych ugrupowań swoich poglądów nie odnajdują, więc zaczynają tworzyć własne media, bo technologia daje im dziś takie możliwości. To powinno nam dać do myślenia.
Co ciekawe w sieci aktywne też są środowiska radykalnie lewicowe, bo ich głos też jest znacznie mniej obecny w najważniejszych środkach przekazu.
Debata jest dziś dużo bardziej spluralizowana niż jeszcze kilka lat temu, ale to nie znaczy, że zagrożenia już nie istnieją. Politycy – i nie tylko oni – mają ciągle zakusy, by tę wolność ograniczyć. Czasem z powodu realizacji doraźnych interesów politycznych, jak to było w wypadku głośnej próby zablokowania publikacji książki dwóch historyków o przeszłości Lecha Wałęsy. Ale bywają też i próby bardziej groźne, próby zbudowania całego systemu kontroli nad tym, co dziś trudne do skontrolowania. A to pod pretekstem walki z przestępczością, terroryzmem, a to pod pretekstem walki z chamstwem w sieci. Kuriozalny i niezwykle groźny pomysł konieczności rejestracji blogów i wszelkich stron internetowych na razie upadł, ale nie mamy żadnej pewności, że za chwilę ktoś nie powróci do tego czy podobnego pomysłu.
* Igor Janke, dziennikarz, publicysta i komentator polityczny, dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Szef serwisu blogowego Salon24.pl.
** Autor fotografii: Rafał Kucharczuk.
*** Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski.