Szanowni Państwo,
początek listopada przynosi ze sobą refleksję o tych, którzy odeszli. W tym roku, obok innych wielkich, odszedł prawdziwy gigant polskiej filozofii powojennej – Leszek Kołakowski. Jego śmierć latem tego roku wywołała jedynie kurtuazyjne reakcje w większości mediów. Dyskusja o autorze „Głównych nurtów marksizmu” wraca właśnie teraz – przy okazji dnia Wszystkich Świętych – m.in. na antenie TVP Kultura. Chcielibyśmy zatem krytycznie odnieść się do pozycji jednego z najwybitniejszych, ale i najbardziej kontrowersyjnych filozofów polskich XX wieku. O Kołakowskim wypowiadają się: Marta Bucholc i Jarosław Kuisz.
Zapraszamy do lektury i dzielenia się komentarzami!

Redakcja

FOTO DO KOŁAKOWSKIEGO 011[1]

Marta Bucholc

Unieważnienie

Pytając o przynależność pokoleniową, pytamy o śmierć. Człowiek jest z definicji członkiem swojego pokolenia i zazwyczaj umiera mniej więcej równocześnie z innymi jego członkami. Jeśli tego nie uczyni w stosownym czasie, może zarobić na opinię człowieka „tego pokolenia” (dalece przewyższającego cnotami aktualne, co widać niestety dopiero, gdy pokolenie mające przewagę moralną traci przewagę liczebną). Przekroczenie granicy własnego pokolenia jest jednak chwilowe i z zasady nie oczekuje się takiej ekstrawagancji od zwykłego śmiertelnika.

Inaczej ma się sprawa z twórcami. To, co arcyludzkie, staje się tu oznaką niedostatku. Jest coś dojmująco żałosnego w byciu „twórcą jednego pokolenia” (pokoleniowym filozofem, pisarzem, malarzem czy reżyserem), choć można tę słabość częściowo odkupić, wypowiadając swoje pokolenie „najlepiej” czy „najpełniej”. Wzorcowość ekspresji ducha historycznej chwili niosłaby więc nadzieję – niepełnego – zadośćuczynienia za ograniczenie jej ważności, zawsze jednak przecząc ponadczasowości dzieła, które jedynie zdolne jest przełamać dozgonność egzystencji twórcy.

Uczenie jako forma twórczości jest z punktu widzenia ponadczasowości szczególnie kuszące, bo z zasady adresowane do pokoleń młodszych niż własne – jest też łatwiejsze o tyle, że dzieło żywi się w tym wypadku autorytetem czerpanym skądinąd. Dlatego też prawdziwym probierzem ponadpokoleniowej jakości nauczania jest śmierć nauczyciela – dopiero ona dowodnie wykazuje, czy uczniowie poniosą jego naukę dalej bez cienia dyscypliny nad głową. Śmierć powinna wywołać w uczniach (obok smutku i zawrotu głowy z nadmiaru swobody) również poczucie samotności wobec własnej wiedzy, która oto traci fundament; odtąd musi radzić sobie sama, bez nauczycielskiej wykładni autentycznej. Dlatego też w myśli o śmierci nauczyciela jest coś trwożnie kuszącego.

Mam wrażenie, że śmierć Profesora Kołakowskiego nie wywołała ani takiego smutku, ani trwogi, ani pokusy. Jego śmierć nie była śmiercią nauczyciela. Byłby więc filozofem bez uczniów, co tłumaczyć można dwojako: albo nikogo niczego nie nauczył, albo wiedza, którą przekazał swoim uczniom, była tego rodzaju, że uniezależniła się od niego na długo przed jego śmiercią, co samą śmierć unieważniło – w sensie dydaktycznym. Sądzę, że jedno i drugie jest prawdą.

To prawda, że Leszek Kołakowski nikogo niczego nie nauczył. Albo czytano jego dzieła jako ekspresję formy życia pewnego pokolenia, co (wobec znajomości formy życia) samo w sobie czyniło lekturę jego dzieł w zasadzie zbędną, albo – od pewnego momentu – nie czytano go niemal w ogóle wśród ludzi, którzy się filozofii uczą, wychodząc z założenia, że jest to filozof tak poczytny, że nie ma co go czytać. Temu przypisuję, że w czasie moich długotrwałych i nader eklektycznych – a przez to rozległych – studiów nigdy nie kazano mi czytać jakiegokolwiek tekstu Kołakowskiego, nigdy nie słyszałam, by których z moich Nauczycieli opowiadał o nim tak, jak opowiadało się o Habermasie, Millsie, Rortym, Feyerabendzie, Dahrendorfie czy Baumanie. Nigdy żaden student nie przyszedł do mnie z intencją pisania o Kołakowskim czy choćby posłużenia się jakimkolwiek tekstem Kołakowskiego w swojej pracy i – przyznaję – ja sama nigdy nie umieściłam Kołakowskiego w sylabusie żadnych moich zajęć.

Prawdą jest jednak także, że wiedza, którą chciał przekazywać Kołakowski, od pewnego momentu obywała się doskonale bez niego, bez znajomości jego osoby, szlaku, a nawet dzieła. Jego filozoficzne nauczanie od pewnego momentu przestało być przekazywaniem wiedzy, o której można by dyskutować na seminariach – i celem przekazu, i stylem społecznego odbioru przestało przystawać do akademickiego wyobrażenia filozofii. Być może rzesze czytelników jego słusznych poglądów na sprawy wszelkich rozmiarów są w tym sensie najwierniejszymi jego uczniami – z rozmaitych przyczyn większość z nich nie wie zapewne nic o marksizmie, prawie nic o Kartezjuszu i bardzo mało o wolnej woli. To, czego można się nauczyć z najpopularniejszych książek Kołakowskiego, nie potrzebuje wsparcia jego autorytetu (choć autorytet może dopomóc czytelnikowi w podjęciu decyzji o kupnie książki), nie nadaje się do dyskusji, nie budzi boskiego drżenia ani szatańskiej pychy. Kołakowski zaoferował swoim późnym czytelnikom spokój konsekwentnego samozwątpienia, które każdego nauczyciela unieważnia, unieważniając zarazem jego śmierć – i jego pokoleniową przynależność.

Tak unieważniony Kołakowski mógłby powtórzyć za Husserlem (którego, co pamiętam z pewnego śmiertelnie nudnego wykładu, uważał za ostatniego filozoficznego giganta podejmującego samobójczą misję ratowania rozumu): „Spróbuję poprowadzić, a nie pouczać, wskazywać jedynie i opisywać to, co widzę. Pragnę tylko tego, by wolno mi było według najlepszej mej wiedzy i zgodnie z sumieniem mówić w pierwszym rzędzie wobec siebie samego i stosownie do tego także przed innymi – mówić jako ten, kto przeznaczenie istnienia filozoficznego przeżył w całej jego powadze” *.

* Edmund Husserl, „Kryzys nauk europejskich i fenomenologia transcendentalna”, przeł. Sławomira Walczewska, Wydawnictwo Rolewski, Toruń 1999, s. 21.
** Marta Bucholc, doktor socjologii.

* * *

Może miałem pecha, ale w czasie studiów filozoficznych
na UW ani razu nie zalecono mi lektury którejkolwiek
z książek Kołakowskiego. Zalecano natomiast
czytanie dzieł Karola Marksa. W dużych ilościach
.
Były student filozofii

Jarosław Kuisz

Stąpając za Kołakowskim?

1.

„Samoubóstwienie człowieka, któremu marksizm dał filozoficzny wyraz, kończy się tak samo, jak wszystkie, indywidualne i zbiorowe, próby samoubóstwienia: ukazuje się jako farsowa strona ludzkiej niedoli” – tak kończy się jedna z najsmutniejszych książek filozoficznych, jakie powstały w XX wieku. Rozwiewa nadzieje, pozbawia złudzeń, przez 1212 pasjonujących, napisanych eleganckim językiem stron nieustannie sprowadza nas na ziemię. Depcząc własne dawne złudzenia, Leszek Kołakowski niszczy być może wszystkie pokusy działania pozytywnego politycznego.

Stał się wielkim sceptykiem, co oznaczało, że wolał wątpić niż projektować. Subiektywny odbiór świata [„Odkąd pamiętam, wydawało mi się, że świat jest smutny. (…) Świat jest smutny”] ugruntowało doświadczenie dwóch totalitaryzmów.

Podszyte smutkiem osobistych doświadczeń rozprawianie się z aberracjami w polityce stało się znakiem firmowym Kołakowskiego. Podobnie jak jasny i przejrzysty styl. Uprzedzony wobec mętnych wywodów, dzielił się z nami najwyższej jakości prozą, która szanuje swojego czytelnika. Tak właśnie napisał też „Główne nurty marksizmu”, dzięki którym wszedł do historii filozofii. Chciałoby się powiedzieć, niestety.

Olbrzymia książka, wraz z „Archipelagiem Gułag”, należy bowiem do najbardziej znanych i, jak można sądzić z dzieł współczesnych filozofów polityki, najmniej czytanych dziś dzieł (np. John Gray, dziś zajmujący przyjemne miejsce publicznego intelektualisty, w książce „Czarna msza” redukuje dzieło Kołakowskiego do kurtuazyjnego, lecz niewiele znaczącego przypisu). Dziś możemy dodać: właśnie dlatego, że walnie przyczyniła się do rozkładu komunizmu. W istocie Kołakowski i Sołżenicyn, choć opowiadali o problemach uniwersalnych, wydają się odchodzić wraz z poważnym zainteresowaniem komunizmem. Rytm współczesności wydaje się filozoficznie wyznaczać Zygmunt Bauman. Cóż, jedynie garść specjalistów będzie w stanie orzec, czy jest inaczej.

2.

Czy jednak wobec filozofa w ogóle powinno się stosować kryteria popularności?

W przypadku Kołakowskiego, jak sądzę, tak. Wynikało to zresztą z jego przekonań, jak z namiętności do działania w sferze publicznej. Trudno zgodzić się z opiniami, że autor „Pochwały niekonsekwencji” funkcjonował poza bieżącą polityką (ostatnio np. Jerzego Jedlickiego).

Kołakowski był obecny w sferze publicznej od młodości i trzeba raczej powiedzieć, że lubił karkołomne wyzwania. Ryzykował – wpierw zaangażowaniem w komunizm, potem w rewizjonizm. Postawił wszystko na jedną kartę wystąpieniem z okazji X rocznicy Października w 1966 roku. Konsekwencją aktywności filozofa było wyrzucenie z PZPR i wygnanie w 1968 roku. Nawet po wyjeździe z Polski był jednak zawsze w intelektualnym centrum wydarzeń. Utartą opinią jest, że tekstem „Tezy o nadziei i beznadziejności” w 1971 roku wpłynął na ideę utworzenia KOR (którego następnie został członkiem). Aż do 1989 roku na różne sposoby wspierał opozycję polityczną, ale najważniejsza cezura najnowszej historii Polski bynajmniej nie osłabiła aktywności Kołakowskiego. W tekstach z lat 90. wypowiedział swoje zdanie bodaj o wszystkich problemach, które stanowiły oś najgorętszych politycznych sporów (aborcja, antykoncepcja, cenzura obyczajowa etc.) i niekoniecznie było to stanowisko zgodne z – jeśli można się tak skrótowo wyrazić – oficjalną linią Kościoła Katolickiego w Polsce.

„Sceptycyzm niekonsekwentny” Kołakowskiego oznaczał także zaangażowanie obywatelskie: właśnie poprzez rozsiewanie owego sceptycyzmu. Jeśli coś jest ważne, to – jak mówił – ukazywanie dwuznaczności wyznań, zobowiązań, powinności, itd. w sytuacji, gdy nieustannie „natura ludzka potrzebuje świata wyposażonego w sens (…), który musi być jakoś znaleziony”. Tym można zapewne też tłumaczyć zgodę Kołakowskiego na flirt filozofii z popkulturą. Można być przecież dobrym obywatelem, np. dostarczając argumenty tak przeciwko historiozoficznemu pesymizmowi, jak i historiozoficznemu optymizmowi.

3.

Pomijając życie filozofa w felietonach i programach telewizyjnych, nie podobna odpowiedzieć, czy dziedzictwo autora „Obecności mitu” może choć w pewnej części przyjąć na przykład Kościół Katolicki. Nie był on formalnie członkiem żadnego kościoła, w dzieciństwie nie został ochrzczony, choć w dojrzałych latach wciąż zajmował się sprawami wiary. W latach 90. pisał, że wprawdzie z poczuciem pewnej ulgi zauważa „powrót sacrum”, ale jednocześnie napawa go coraz większym lękiem widok świata, który zaprzepaścił swoje dziedzictwo religijne („Miejsce rozwianych mitów zajmuje częściej nie oświecona racjonalność, lecz ich przerażające świeckie karykatury i substytuty”). Przy tym nie wahał się poddawać krytyce doraźnych działań Kościoła Katolickiego, nawet pouczając, że zadaniem Kościoła powinno być raczej mówienie „O nędzy doli człowieczej” (tytuł za dziełem Innocentego III) zamiast zajmowania się błahostkami (np. interwencjami w sprawie rzekomo obscenicznych filmów). Zdawał sobie sprawę z własnego nieortodoksyjnego podejścia do religii i Kościoła Katolickiego, gdy półżartem pisał o niesławnych stosach, w których zapewne można szukać także troski o zbawienie duszy, ale których przywrócenie „mnie samemu by na zdrowie nie wyszło”. Na marginesie dodajmy, że jako ulubionego reżysera wymieniał antychrześcijańskiego… Luisa Buñuela. Reprezentował postawę niewątpliwie trudną do naśladowania. Ta cześć dziedzictwa nie podda się łatwemu przyjęciu.

Nie widać również, by ktokolwiek z aktorów polskiego życia politycznego miał być zainteresowany podtrzymywaniem dziedzictwa Kołakowskiego. Ani prawica, ani nowa lewica – jeśli nie są podane w wersji złagodzonej (tj. z poglądami ciążącymi ku centrum) – raczej nie mają czego u autora „Etyki bez kodeksu” szukać. Z jednej strony Kołakowski po prostu zdecydowanie odrzucał tradycję endecką, jako „złowrogą kulturalnie i osobiście odpychającą”. Z drugiej zaś dokonał krytycznej oceny fundamentów myślowych współczesnej lewicy – choćby szkoły frankfurckiej w „Głównych nurtach marksizmu”, całej tradycji goszystowskiej („odraza do leftystycznego obskurantyzmu”); znane są też kąśliwe uwagi o Noamie Chomskim. W popularnym tekście „Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą?” z przymrużeniem oka odniósł się zresztą do poważnej sprawy nazbyt łatwego etykietowania.

Gdy ksiądz Tischner miał o mówić o Kołakowskim „filozof liberalnej inteligencji”, można to rozumieć bardziej jako wskazanie, że Kołakowski jest pisarzem pewnego pokolenia i wraz z nim odejdzie. Tego grona odbiorców, dla którego w szczególności takie teksty jak „Śmierć bogów”, „Kapłan i błazen”, „Pochwała niekonsekwencji” czy książka „Obecność mitu” były cezurą – intelektualnym wstrząsem.

4.

Kto zatem może kontynuować drogę Kołakowskiego? Być może – i to myśl przerażająca – młode pokolenia, aby autora „Głównych nurtów marksizmu” zrozumieć, będą musiały przejść przez swój „komunizm”?

A jeśli nie, to głos Kołakowskiego nie będzie słyszany…?

Czy twórczości swej w ostatecznym rozrachunku nie zadedykował – jak Stendhal słynnej powieści – „to the happy few”?

Tak…?
Nie…
Chyba jednak… Tak.

* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.

** Autor fotografii: Rafał Kucharczuk.