Joanna Kusiak

Warszawa: 10.04.2010

O dziesiątej na Mokotowie jeszcze prawie nic nie widać, chociaż tu i ówdzie informacja, została rzucona w tłum. Dbają o to głównie piekarnie i sklepy spożywcze, gdzie w kolejkach zaczyna się pełna niedowierzania i przerażenia dyskusja. Sprzedawca pieczywa, dowiedziawszy się od pierwszego klienta, włącza radio. Kioski z gazetami stoją na skwerach zwyczajnie, samotnie i nagle jakby trochę głupio – dziwnie nieaktualnie. Ci, którzy jeszcze wcześniej kupili poranne gazety, tu, w kolejce w piekarni, przyglądają się ich pierwszym stronom z rodzajem lęku. Panuje większy niż zwykle pośpiech i nerwowość, pojawia się potrzeba, by wrócić do domu, włączyć telewizor, ciągle jeszcze z nadzieją, że to jakiś żart. Czyjś pies, ciągnięty szybko do domu, uparł się, by zostać jeszcze chwilę na trawniku.

Około dwunastej dozorcy wywieszają flagi przepasane czarną wstążką.

O piętnastej w tramwaju na Stare Miasto tłum gęstszy, jakby nie sobotni. Zakonnica z koleżanką łamiącymi się głosami wspominają pielgrzymki z rodzinami katyńskimi. Obok opalona blondynka, siedząc na kolanach swojego chłopaka, odrywa po kawałku różową watę cukrową. W kubeczku, nie w różowej chmurce na patyku. Dwóch cudzoziemców obok po angielsku zastanawia się, czy dzisiaj jest w Polsce jakieś narodowe święto. Ktoś prostuje.

Szesnasta, Plac Zamkowy. W tłumie idącym z tramwaju schodami na plac widać już ludzi ze zniczami w foliowych torebkach. Spotkany przyjaciel mówi zaniepokojony, że na praskich bazarkach pojawiają się już pierwsze teorie spiskowe. W miarę przybliżania się do Pałacu Prezydenckiego tłum gęstnieje. Nie można przejść pod Pałac, więc zaczyna się ustawianie zniczy i kwiatów na pustych jeszcze miejskich donicach. Tłum jest raczej dynamiczny, ludzie nie zostają długo w jednym miejscu. Kolejne fale ludności napływają i odpływają Krakowskim Przedmieściem. Nawet nie wiadomo, kiedy w tym rytmie upływa czas do dwudziestej. Z godziny na godzinę ludzi jest coraz więcej.

W obliczu – niestety – tragedii przestrzeń publiczna wypełnia się ludźmi. Plac wreszcie staje się miejscem zgromadzeń, ulica – miejscem spotkań. Czy jest w tym polityczność, ludzkie współczucie czy zwykłe gapiostwo?

Pejzaże dźwiękowe miasta: masy pod pałacem prezydenckim są zaskakującą ciche. Nie jest to oficjalne milczenie ani jednoznaczna żałobna wspólnota religijna, jak w przypadku zgromadzeń po śmierci papieża. Na Placu Piłsudskiego formuje się koło śpiewających pieśni religijne. Widać, że plac jest niczym magnes, który z chaotycznego tłumu wyciąga wierzących. Widać, że utarło się już na mentalnej mapie warszawiaków, że ogromna przestrzeń przy stojącym jeszcze po obchodach papieskich krzyżu ma dla sporej grupy konotację religijną. Reszta tłumu pozostaje raczej cicha, raczej zdezorientowana niż zamyślona. W lekko rozedrganej ludzkiej masie widać już na pierwszy rzut oka najprzeróżniejsze typy: starzy i młodzi, studenci i dziewczyny z tipsami, harcerze i lanserzy, rodziny i samotni.

Dużo jest osób, po których twarzach i strzępkach rozmów od razu można poznać, że na co dzień nie interesują się polityką inaczej, niż w kontekście imieninowych narzekań. Nie ma dyskusji a jest pęd, żeby iść na ulicę, iść pod pałac. Tłum nieskupiony, choć cichy, fotografujący się wzajemnie telefonami i aparatami fotograficznymi. Każdy zrozumiał, że wydarzyło się coś niezwykle istotnego, choć nie ma zgody co do interpretacji. W wypełnionej przestrzeni publicznej manifestuje się nagle prawdziwy pluralizm, zupełnie inaczej niż kilka lat wcześniej po śmierci papieża, choć niektórzy wyraźnie próbują wejść w ten sam model przeżywania.

Pluralizm nierozdyskutowany, ale milczący, współistniejący – jakby stroniący od polityki naród doświadczył nagle tragicznego cudu czystej polityczności chwili, w której od tego, co i przez kogo zostanie powiedziane, zależeć będzie to, jaki kształt przez najbliższe lata przyjmie obca im, a teraz nagle bliska – polityka. Polityka, która jest tu raczej przeczuwana, niż rozumiana. Zrozumienie obejmuje jedynie ludzki wymiar tragedii, polityczność jest tutaj tylko widmem, które krąży nad tłumem, nie pozwalając mu opuścić ulicy.

Inaczej w – pełnych po brzegi – kawiarniach, szczególnie tych, które skądinąd mają profil społeczno-obywatelski. Tu tłum, niczym ukąszony, brzęczący nakładającymi się na siebie dyskusjami. Tłum podekscytowany lub przerażony, kartkujący i porównujący specjalne wydania gazet. Tłum rozspekulowany nad połączonymi stolikami, do których zabrakło krzeseł, tłum publiczny debatujący o sprawie publicznej. Co chwila ktoś wchodzi, ktoś idzie jeszcze raz pod pałac, dosiada się, choć nie ma na czym, szuka znajomych, dzwoni, trzaska drzwiami. Tutaj polityczność jest jawna i eksplikowana w ciągle ponawianym pytaniu o opinię.

O trzeciej w nocy w metrze kilkanaście zmęczonych osób przechadza się po peronie. Zawieszona na końcu tunelu flaga łopocze w czarnej dziurze jeszcze chwilę po odjeździe pociągu.

* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 66 (16/2010) z 13 kwietnia 2010 r.