Łukasz Pawłowski

Paradoksalne wybory bez zwycięzcy [KORESPONDENCJA Z WIELKIEJ BRYTANII. 10 maja 2010 r.]

W polskich mediach, ze względu wielość istotnych wydarzeń na scenie lokalnej, stosunkowo niewiele uwagi poświęcono wyborom parlamentarnym w Wielkiej Brytanii. Tymczasem, zorganizowane, jak zwykle w czwartek, wybory zostały uznane przez wszystkich ważniejszych analityków życia politycznego na Wyspach za najbardziej niezwykłe, zarówno ze względu na przebieg kampanii, jak i ostateczne rezultaty, od czasów przegranej Winstona Churchilla w 1945 roku.

Jeszcze na kilka miesięcy przed datą głosowania sytuacja wydawała się jasna. Opozycyjna Partia Konserwatywna posiadała w parlamencie 209 na 646 miejsc. To pokazuje w jak kiepskim stanie znajdowało się nadal to ugrupowanie ponad dekadę po pierwszym, miażdżącym zwycięstwie Tony’ego Blaira i jego New Labour w 1997 roku. Przy założeniu, że Konserwatyści nie przegrają w żadnym z obecnie posiadanych okręgów wyborczych, taki stan rzeczy oznaczał, iż aby zapewnić sobie większościowy rząd muszą dodatkowo „odbić” z rąk innych ugrupowań około 117 okręgów.

Liczba ta nigdy nie jest ostatecznie znana. Choć nominalnie do uzyskania bezwzględnej większości potrzeba 326 posłów (liczbę miejsc w parlamencie zwiększono w tym roku do 650), od 3 do 5 miejsc zawsze obsadza północnoirlandzka partia Sinn Féin, której parlamentarzyści nie zajmują jednak swoich stanowisk, ponieważ byłoby to jednoznaczne – podobnie jak w przypadku innych członków parlamentu – z koniecznością złożenia przysięgi na wierność królowej. Wyzwanie stojące przed Konserwatystami było zatem bardzo poważne. Brytyjscy analitycy, lubujący się w rachunkach i porównaniach historycznych, szybko obliczyli, że Konserwatyści potrzebują do zwycięstwa największego skoku poparcia od czasu wyborów w… 1931 roku. Mimo to, jeszcze na kilka tygodni przed datą głosowania partia pod przewodnictwem Davida Camerona dysponowała odpowiednią przewagą i nic nie wskazywało na radykalną zmianę tego stanu rzeczy.

Trzęsienie ziemi przyszło niespełna miesiąc przed wyborami, 15 kwietnia, kiedy zorganizowano pierwszą w historii Wielkiej Brytanii telewizyjną debatę pomiędzy liderami trzech największych partii. Obejrzało ją ponad 9 milionów Brytyjczyków, a jej rezultaty zaskoczyły wszystkich obserwatorów życia politycznego. Po bardzo dobrym występie lidera Liberalnych Demokratów, Nicka Clegga, sondażowe poparcie dla tej partii wzrosło w ciągu kilkunastu godzin z 20 do 30 procent, dając jej drugie miejsce w wyścigu, przed rządzącą Partią Pracy. Częściowo był to także wynik słabego występu premiera Gordona Browna. Ociężały i wyjątkowo niemedialny Brown popełnił dodatkowo szkolny błąd, zbyt często przyznając, że zgadza się z wypowiedziami swoich oponentów, szczególnie Clegga. Zdanie „I agree with Nick” („Zgadzam się z Nickiem”) stało się po tej debacie nieoficjalnym hasłem wyborczym Liberałów. Kolejne debaty poświęcone odpowiednio polityce zagranicznej i gospodarce były bardziej wyrównane, ale wydawało się, że nic nie jest już w stanie zatrzymać Liberałów przed wywalczeniem pozycji potrzebnej do realizacji kluczowych i jednocześnie rewolucyjnych punktów ich programu.

Najbardziej przełomowa spośród zmian zaproponowanych przez partię Clegga dotyczyła reformy systemu wyborczego z większościowego na proporcjonalny. Obecny system wyborczy dzieli Wielką Brytanię na okręgi w liczbie równej liczbie parlamentarzystów. Partie mogą wystawić swoich kandydatów we wszystkich okręgach, ale do parlamentu dostaje się jedynie zwycięzca, niezależnie od tego jak wielką przewagą wygrał i ile głosów otrzymali jego przeciwnicy. Zasada „pierwszy wygrywa” („first past the post”) promuje tym samym ugrupowania o wiernym, zdyscyplinowanym i skoncentrowanym terytorialnie elektoracie. Liberałowie nie spełniają żadnego z tych warunków. W wielu okręgach regularnie zajmują drugie miejsce, a przez to, około 20 procent głosów, które uzyskują w skali całego kraju przekłada się na mniej niż 10 procent miejsc w parlamencie. Partia Clegga od lat walczy o zmianę systemu wyborczego, ale jeszcze nigdy nie miała tak silnej pozycji, by osiągnąć swój cel.

Po sukcesie Liberalnych Demokratów Konserwatyści bardzo szybko wyemitowali spot reklamowy ostrzegający przed skutkami tzw. zawieszonego parlamentu (ang. Hung Parliament), w którym żadna z partii nie ma bezwzględnej większości. Straszyli paraliżem legislacyjnym, zakulisowymi układami i koniecznością powtórzenia wyborów w ciągu kilku miesięcy. Mimo to poparcie dla Liberałów pozostawało niezmiennie wysokie.

Okazało się jednak, że gwałtowny wzrost notowań trzeciej z największych partii to dopiero początek zwrotów akcji i paradoksów, jakie miały czekać na Brytyjczyków w najbliższych dniach. Po zamknięciu lokali wyborczych okazało się bowiem, że „brytyjski Obama”, jak nazywały Clegga niektóre media, nie tylko nie poprowadził swojego ugrupowania do historycznego sukcesu, ale Liberałowie stracili w wyniku wyborów aż 6 ze swoich 63 miejsc w parlamencie (kolejny paradoks polegał na tym, że jednocześnie zdobyli o 1 proc. więcej głosów niż w poprzednich wyborach).

Kto zatem wygrał? – pytali sami siebie goście zaproszeni do studia wyborczego, na bieżąco, do godziny 5 nad ranem, analizując wyniki spływające z kolejnych 650 okręgów. Mimo coraz pełniejszych danych, nikt nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. – Brytyjski system wyborczy z reguły działa w bardzo prosty sposób. Następnego dnia po wyborach jeden człowiek wchodzi do tego budynku, drugi z niego wychodzi – mówił polityczny komentator BBC, Nick Robinson, stojąc przed siedzibą premiera na Downing Street 10. Tym razem tak się nie stało. Sprawdziły się czarne sny Konserwatystów. Partii Davida Camerona nie udało się zdobyć bezwzględnej większości głosów.

Ostatni raz zawieszony parlament wyłoniono w wyniku wyborów – raz jeszcze powraca brytyjskie umiłowanie liczb – w 1974 roku. Wtedy jednak Partia Pracy stworzyła rząd mniejszościowy, a nie koalicyjny i po kilku miesiącach wybory powtórzono. Ostatnim premierem rządu koalicyjnego był z kolei… Winston Churchill w latach 1940 – 1945.

Nic zatem dziwnego, że wielu wyborców niepokoi brak stabilnej większości. Ewentualna słabość rządku koalicyjnego poważnie martwi także rynki finansowe. Zadłużenie publiczne w Wielkiej Brytanii jest ogromne i nowa władza stoi przed koniecznością wprowadzenia drastycznych cięć wydatków oraz podniesienia niektórych podatków, w tym podatku VAT. Takie reformy z pewnością wymagają zdecydowania i stabilnej większości, ale jednocześnie nie przysporzą rządzącej partii (partiom) sympatii wyborców. Były szef Banku Anglii, Mervyn King, stwierdził jeszcze przed wyborami, że ktokolwiek dojdzie po nich do władzy, będzie „niewybieralny” przez następne pokolenie. Każda z partii już podczas kampanii otwarcie zapowiadała cięcia budżetowe, ale ekonomiści zgodnie twierdzą, że będą one o wiele poważniejsze niż twierdzili politycy.

Oto zatem kolejny z wielu paradoksów ostatnich wyborów. Choć wszyscy chcieli wygrać, każdy z pretendentów wiedział, że zwycięzca nie może uniknąć niepopularnych decyzji, które bardzo osłabią jego szanse w kolejnych wyborach. W przypadku rządku koalicyjnego sytuacja staje się jeszcze bardziej skomplikowana. Liberalni Demokraci jako „języczek u wagi” mają szansę wymusić na zwycięskich Konserwatystach przynajmniej częściową reformę systemu wyborczego. Na reformę całkowitą przy bieżącym układzie sił szanse są mizerne. Nawet jeśli David Cameron chciałby pójść na ustępstwa, nie zgodzi się na to rdzeń ugrupowania, o wiele bardziej radykalny niż jego lider. Clegg może zatem wejść w układ koalicyjny i… nie dostać tego, czego żądał. A dodatkowo stracić resztki popularności na skutek poparcia niepopularnych cięć. Co zatem skłania go do rozmów z Konserwatystami? Liberalni Demokraci proponują Brytyjczykom proporcjonalny system wyborczy, w którym koalicje i ugody pomiędzy partiami są czymś naturalnym. W sytuacji, w której to im zaproponowano wejście do koalicji, muszą pokazać, że taki system działa i nie prowadzi do paraliżu politycznego. Gdyby wycofali się z rozmów – w wyniku czego powstałby mniej stabilny rząd mniejszościowy – byłby do dla wielu Brytyjczyków dowód słabości proporcjonalnego systemu wyborczego.

Dlaczego zatem Liberałowie nie wejdą w koalicję z Partią Pracy, która już zgodziła się na bezwarunkową reformę systemu wyborczego? Powodów jest kilka. Pierwszy to Gordon Brown, który do końca będzie walczył o utrzymanie swojego stanowiska. Nick Clegg kilkakrotnie powtarzał w czasie kampanii, że jeśli Brown zajmie w wyborach trzecie miejsce, Liberałowie nie utworzą z nim koalicji, ponieważ utrzymanie na stanowisku tak mało popularnego premiera będzie sprzeczne z wolą ludu. Równocześnie starał się w ten sposób odciąć od ataków Konserwatystów, którzy próbowali zniechęcić wyborców do Liberalnych Demokratów hasłem „Vote Clegg, Get Brown” („Zagłosujesz na Clegga, dostaniesz Browna”). To jednak nie jedyny powód niechęci Clegga do rozmów z Labour. Partia Pracy wypadła w tych wyborach na tyle słabo, że nawet po połączeniu sił z Liberałami nie będzie dysponowała większością miejsc w Westminsterze. Do koalicji musiałyby dołączyć pozostałe ugrupowania, zajmujące łącznie 29 miejsc, takie jak Szkocka Partia Narodowa czy walijska Plaid Cymru, ale z nimi Liberałom nie zawsze jest po drodze.

Sytuacja Liberalnych Demokratów, podczas kampanii zdawało się najlepsza od lat, po wyborach okazuje się zatem prawdziwie kłopotliwa. Niezadowolony jest również Gordon Brown, który do końca wierzył, że uda mu się objąć stanowisko premiera na drodze wyborów (w 2007 roku został premierem z nominacji partii, po ustąpieniu Tony’ego Blaira). Niezadowoleni są także Konserwatyści, którzy jeszcze kilka miesięcy temu deklasowali w sondażach wszystkich przeciwników. Kto zatem zwyciężył w czwartkowych wyborach? Tego na dobrą sprawę nie wie nikt. Zamieszczony w tym numerze „Kultury Liberalnej” wywiad z profesorem Michaelem Freedenem z Uniwersytu Oksfordzkiego również nie odpowiada na to pytanie, jednak w sposób jeszcze bardziej klarowny wydobywa wszystkie paradoksy od kilku tygodni rządzące brytyjską sceną polityczną oraz ich możliwe konsekwencje.

* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 70 (20/2010) z 11 maja 2010 r.