Joanna Kusiak
Kraków: Zabłocie, czyli experimental cuisine
Fenomen Krakowa polega na tym samym, co fenomen bigosu. Bigosu, dodajmy, wybitnego, którego nie odtworzy gdzie indziej żadna gospodyni, nawet jeśli weźmie dokładny przepis. Tajemnicą bigosu jest bowiem czas, który sprawia, że wszystkie składniki zdołają wgryźć się w siebie i przegryźć swoim smakiem. Dobry bigos potrzebuje co najmniej dwóch tygodni, miejski bigos Krakowa komponuje ze sobą smaki dziesięcioleci, łącząc w sobie najlepsze składniki polskiej – i nie tylko – kultury. Podczas gdy w innych miastach, w tym w Warszawie, wieczory kulturalne i bohemiczne dyskusje trzeba przygotowywać i umawiać, Kraków jest już sam z siebie doskonale przyrządzony. Warszawę trzeba pieczołowicie preparować, Kraków można podawać od razu. Najlepiej z wódką.
Problem z Krakowem zaczyna się wtedy, gdy mamy ochotę na coś innego niż bigos. Nieprawdą jest skądinąd powszechne narzekanie, że nie ma tu różnorodności, jednak gdy robimy sushi w kuchni, w której od lat gotuje się bigos, nie dziwmy się, że wszystko nasiąknie jego zapachem. Dlatego wszystko, co ogólne, co nawet globalne, w Krakowie kończy się po krakowsku. W tzw. debatach publicznych wszyscy znają się po imieniu, argumentując z użyciem wołacza (Myślę, że tutaj się, Mario, mylisz), zanikającego, a wspaniałego, specyficznie polskiego przypadka gramatycznego, który w Krakowie łączy się niestety z tonem lekko karcącym. Tzw. publiczne przestrzenie, przede wszystkim niezliczone i niezrównane knajpy w okolicach rynku i na Kazimierzu, wypełnione są znajomymi lub znajomymi znajomych. Jeśli zostawisz na stoliku komórkę, możesz być pewien, że znalazca zna przynajmniej jedną osobę z Twojej książki telefonicznej, więc telefon sam cię odnajdzie. Najtrudniej w Krakowie jest się zgubić.
Chyba, że na Zabłociu. W okolicach mostu Kotlarskiego albo jeszcze dalej, przy moście Stoczniowców, tam, gdzie dla większości miasto się kończy. Na Zabłociu Kraków przestaje być mieszczański, zaczyna się no man’s land, błoto, spaliny i szum samochodów. Na ulicy Pana Tadeusza jest „Vietnam Town”, dalej zalane przez powódź ogródki działkowe, fundamenty wielkiego apartamentowca i socjalistyczny budynek gospodarczy. Fenomen Zabłocia polega na tym, że jest takie jak wszędzie, a nie takie, jak w Krakowie. Pachnie socjalglobalizmem, tym samym w Rzeszowie i w Łodzi, małopolską łąką, po której pełzają gigantyczne ślimaki, i szklano-lustrzaną nadzieją wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Nie ma Mickiewicza, Miłosza, a nawet Turnaua.
Ostatnio jednak Kraków wkracza na Zabłocie. Alchemia otworzyła tu klub Fabryka (reklamuje go błyszcząco-czarnymi ulotkami, które przedstawiają lakierowaną, kuszącą pustkę przestrzeni zakazanej). W dawnej Fabryce Schindlera otworzyć ma się Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK, obok muzeum żydowskie. Można powiedzieć, że Kraków dał Zabłociu szansę, możliwe jednak, że to Zabłocie jest szansą Krakowa. Szansą Krakowa na wewnętrzną opozycję, która zacznie rozbijać, podgryzać tę nieskazitelną gotowość Krakowa. Nie zniszczy jej, lecz podkreśli jej smak. Smak Krakowa, w którym, gdy bigos dochodzi na wolnym ogniu, można zrobić sobie przerwę na experimental cuisine.
* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 72 (22/2010) z 25 maja 2010 r.