Paweł Marczewski

„Nie” dla frontu, „tak” dla sojuszy. W odpowiedzi Cezaremu Michalskiemu

Cezary Michalski dał wyraz (http://www.krytykapolityczna.pl/CezaryMichalski/Niemawroganalewicy/menuid-291.html) swojemu rozczarowaniu tekstami zamieszczonymi w naszym cyklu o obawach współczesnej lewicy. Szczególnie podpadł Michalskiemu, co nie jest specjalnym zaskoczeniem, Bronisław Wildstein, zarzucający środowisku „Krytyki Politycznej” elitaryzm. W gruncie rzeczy nie chodzi jednak o to, czy Bronisław Wildstein czyta publikacje „KP”, czy po prostu automatycznie przenosi na nią argumenty, jakie od lat wysuwał przeciwko „Gazecie Wyborczej” („poczucie wyższości w stosunku do własnego narodu, połączone z kompleksem niższości wobec mitycznej Europy”) i tym samym umyka mu cały szereg poglądów, którym dają wyraz ludzie „Krytyki”, a które nigdy nie mogłyby się znaleźć na łamach „GW” (choćby całkowicie odmienna ocena przemian gospodarczych po 1989 roku lub podkreślana przez Michalskiego strategiczna neutralność wobec kandydatury Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich). Tak naprawdę, jak pisze Michalski, „dużo ważniejsze jest to, gdzie się Wildstein myli tym razem i na czyje zaproszenie. Otóż myli się niestety na portalu »Kultury Liberalnej«, myli się na zaproszenie środowiska, które bardzo lubię i w którym widziałem nie tylko rówieśników, ale i potencjalnych sojuszników »Krytyki Politycznej« w moim wymarzonym Froncie Ludowym na rzecz modernizacji Polski”.

Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby Cezary Michalski nie zauważył, iż krytykowany przez niego głos jest częścią większego cyklu wypowiedzi i uzupełnia wachlarz opinii o głos reprezentatywny dla określonego środowiska i formacji intelektualnej. Tak naprawdę chodzi o wywołanie do tablicy środowiska „Kultury Liberalnej”, pogrożenie nam palcem i sprowokowanie do odpowiedzi prostą naganą „Publikujecie Wildsteina, więc na pewno myślicie tak jak Wildstein”; naganą, której sam publicysta „KP” nie jest zapewne skłonny wygłosić z pełną powagą.

Idzie zatem nie tyle o dyskusję nad obrazem środowiska nowej lewicy, który wyłania się z opinii Wildsteina, ale raczej o wysondowanie możliwości stworzenia owego wymarzonego przez Michalskiego Frontu Ludowego modernizatorów. To dlatego Michalski sięga również po wypowiedź Józefa Piniora, wskazuje, że „jego ocena »Krytyki Politycznej« jako salonowych oportunistów wydaje mi się smutnym przestrzeleniem” i przekonuje, że „nie ma wroga na lewicy”. Jeśli w istocie chodzi przede wszystkim o możliwości sformowania szerokiego frontu na rzecz modernizacji Polski, to jest to już kwestia, dla której warto dać się sprowokować.

Zacznijmy od tego, że już sama retoryka Frontu Ludowego więcej zaciemnia, niż rozjaśnia. Wrzuca do jednego wora tradycjonalistów wszelkiej maści i obsadza ich w roli współczesnych faszystów, którym należy się przeciwstawić za wszelką cenę i bez względu na różnice ideowe. Tak jakby sceptycyzm lub lęk wobec modernizacji były śmiertelnymi zagrożeniami, a peryferyjność piekłem na miarę Trzeciej Rzeszy. W gruncie rzeczy jest to język, który okazuje się dla nowej lewicy zabójczy. Skazuje ją na oglądanie wszystkiego z perspektywy Sloterdijkowskiego Kryształowego Pałacu, nowoczesnej, progresywnej oazy, która okazuje się ostatecznym horyzontem dążeń modernizatorów. Dziś wzywanie do działania za pomocą ukutego w latach 30. hasła „Nie ma wroga na lewicy” jest w gruncie rzeczy nową formą fałszywej świadomości, która sprawia, że fundamentalny podział na wroga i przyjaciela, uznany za istotę polityczności przez skaptowanego dla lewicy Carla Schmitta, przestaje dotyczyć spraw fundamentalnych.

Sądzę, że część środowiska „KP” jest świadoma zagrożenia, jakie niesie ze sobą retoryczne przestrzelenie, utrata proporcji w wymachiwaniu modernizacyjną flagą. Niechęć do Bronisława Komorowskiego i na wpół przyzwalające milczenie w kwestii kandydatury Kaczyńskiego to nie tylko znak, że kandydat PO oblał dla nich test na modernizatora, wygadując bzdury o prawach zwierząt, biegając do kościoła czy ignorując kwestie ochrony środowiska. Teksty autorów „Krytyki” na temat obecności krzyża na Krakowskim Przedmieściu niekoniecznie pełne były potępienia wobec jego obrońców i zachwytów nad organizowanymi przez przeciwników happeningami, mającymi rzekomo świadczyć o powstaniu „ruchu 10 sierpnia”, modernizacyjnej alternatywy wobec „ruchu 10 kwietnia”, unurzanego w tradycyjnym, martyrologicznym sosie. W tym, co przeczytać można w publikacjach „KP”, obecna jest również tęsknota za Agambenowską „wspólnotą, która nadchodzi” – głęboką, choć opartą na innym fundamencie niż religijny czy narodowy. To właśnie owa tęsknota sprawia, że niektórzy ludzie „Krytyki” wcale nie chcą usunięcia symboli religijnych z przestrzeni publicznej dlatego, że wprowadza to Polskę na ścieżkę ku zachodniej modernizacji. Oni chcieliby owe symbole zastąpić nowymi, świeckimi, o podobnej sile oddziaływania i analogicznej mocy mobilizującej i integrującej. Chodzi o nowe, rewolucyjne święto Najwyższej Istoty; o nowy kalendarz rolniczy, w którym na wzór zamiast imion świętych znajdą się życiorysy rewolucjonistów. W tym sensie Cezary Michalski ma rację, wskazując, że Wildstein się myli, zarzucając „KP” elitaryzm. Problem w tym, że spora część „Krytyki” kocha lud w sposób, który niezbyt pasuje także do modernizacyjnej wizji Michalskiego.

Cóż zatem z perspektywą utworzenia Frontu Ludowego na rzecz modernizacji Polski? Nie ulega wątpliwości, że „Kulturę Liberalną” wiele z „Krytyką Polityczną” łączy – troska o mądrą obecność państwa w gospodarce, równouprawnienie kobiet i mężczyzn, ochronę środowiska i praw zwierząt, o silne, ideowe społeczeństwo obywatelskie (wszystkim tym tematom poświęcaliśmy debaty i tematy tygodnia, w których wypowiadali się również autorzy związani z „KP”). Nie sądzę, żeby na użytek nowej polskiej lewicy trzeba było, jak to czyni Michalski, chować do kieszeni słowo „liberalizm”. Oni doskonale wiedzą, że tradycja liberalna ma różne odcienie i nie przypadkiem Agata Szczęśniak, wicenaczelna „Krytyki Politycznej”, zastanawiając się na łamach „Gazety Świątecznej” nad dziedzictwem „Solidarności”, pisze o polskim „niby-liberalizmie”, upatrującym w kapitalizmie raju na ziemi.

We wszystkich wspomnianych sprawach możliwe, a może nawet konieczne są sojusze. Nie sądzę jednak, żeby szczęśliwym pomysłem było tworzenie „Frontu Ludowego”. Nie tylko dlatego, że paradoksalnie oznacza to ćwiczenie z postpolityki. Również dlatego, że wbrew deklaracji z 14. numeru „Krytyki Politycznej” o przejściu lewicy na stronę prawdy, my wolimy być po stronie zdrowego, a więc pluralistycznego rozsądku. Nawet jeśli oznacza to czasami konieczność wysłuchania głosów nierozsądnych.

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog, eseista. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Przeglądu Politycznego” i redakcji „Kultury Liberalnej”. Dziennikarz „Europy – miesięcznika idei”.