Zbigniew Pełczyński
Prezydentura RP – dwaj kandydaci, dwie wizje Polski. Widziane znad Tamizy (cz. 2)
W moim poprzednim artykule w „Kulturze Liberalnej” (nr 75), zatytułowanym „Wybory prezydenckie, dylematy obywatelskie”, inaugurującym cykl „Widziane znad Tamizy”, skupiłem się na problemie kryteriów racjonalności wyboru między kandydatami na prezydenta RP w kontekście polskiej konstytucji i systemu władz rządowych. Starałem się odpowiedzieć na pytanie: jak – w źle zaprojektowanym systemie władzy wykonawczej – dokonać rozsądnego wyboru, nie kierując się całkiem nierealistyczną nadzieją i oczekiwaniem. Myślę, że taki racjonalny (lub pragmatyczny) profil właściwego kandydata, który anonimowo naszkicowałem, był bardzo bliski aktualnemu wyborowi większości obywateli RP, którzy zagłosowali w obu turach wyborów. Wyborcom należą się gratulacje. Bronisław Komorowski jest bez wątpienia „the right man in the right place”. Polacy i Polki zdali egzamin z racjonalności politycznej.
Po ogłoszeniu wyników nasunęły mi się jednak wątpliwości, czy punkt widzenia, który przyjąłem, był w aktualnej sytuacji historycznej najwłaściwszy. Czuję się trochę jak artysta-malarz, który patrząc po raz pierwszy na krajobraz, wybrał sobie pewien punkt widzenia i namalował obraz, po czym doszedł do wniosku, że daleko lepsza była inna perspektywa, którą przeoczył. Obecny artykuł jest próbą innego – i chyba ciekawszego – spojrzenia na polski krajobraz polityczny Anno Domini 2010.
W niedawnej kampanii wyborczej – jak chyba w każdej – przeplatały się różne wątki. Były rozliczenia kandydatów i ich partii z grzechów przeszłości, rażące gafy, oskarżenia o ogólnikowość obietnic i ich rzekomą nierealność lub nieadekwatność. Wszystkie oczywiście skwapliwie wyłapywane i akcentowane przez media. Ale był jeszcze jeden wątek, który pojawił się w wystąpieniach wiodących kandydatów – wyraźnie i z emfazą u Jarosława Kaczyńskiego, słabo widoczny w wystąpieniach Bronisława Komorowskiego. Tutaj jednak muszę (gwoli sprawiedliwości) dodać, że ten wątek zabrzmiał daleko głośniej i przekonująco po zaprzysiężeniu nowego prezydenta, w jego inauguracyjnym przemówieniu przed Zgromadzeniem Narodowym.
Chodzi o wizję Polski, jej teraźniejszości, a przede wszystkim przyszłości, a więc fundamentalnych wartości i celów, które kandydat na prezydenta wraz z jego zapleczem politycznym chcą i będą realizować. Liderowi PiS-u udało się, w sposób niemal wzorowy, wyartykułować swoja wizję Polski. Została ona skondensowana i przedstawiona w sloganie „Polska jest najważniejsza”, a w trakcie kampanii rozwijana na różne sposoby. Była to wizja Polski wpatrzonej w siebie, w swą przeszłość i tradycję, silnie odnosząca się do dumy narodowej. Patrząca sceptycznie i podejrzliwie na świat zewnętrzny i to, co jest w nim nowe i odrębne. Wizja ta akcentowała interes Polski jako wartość najwyższą i niejako oczekiwano, że reszta świata zostanie przekonana – albo w niejasny sposób zmuszona – do uznania tego priorytetu. Była to wizja bardzo romantyczna, trochę mistyczna, można powiedzieć nawet: z elementami mesjanizmu. Było w niej raczej mało patrzenia na polskie społeczeństwo jako zbiór konkretnych wspólnot, środowisk, grup, rodzin lub jednostek, mających swoje odrębne, zróżnicowane interesy i cele życiowe. Może poza ogólnikową tezą, że wielu Polakom powodzi się wciąż fatalnie, i że „polskość wymaga”, aby to jak najszybciej i za wszelką cenę – za pomocą państwa – zmienić. Była ona również niesłychanie uboga w elementy strategii, dzięki której miałaby być zrealizowana. Słuchacze porywającego przemówienia lidera PiS-u (zdaje się w Rzeszowie) nagrodzili go gromkimi brawami, gdy głosił, że chce Polski, do której Niemcy będą przyjeżdżać i szukać pracy, ale nie dodał, w jaki sposób zrealizować ten piękny sen. Ograniczam się tutaj do kluczowych elementów wizji, niejako jej „konarów”, abstrahując od jej dalszych, liczniejszych i bardziej szczegółowych elementów lub „gałęzi”.
W przeciwieństwie do tego obrazu Polski i jego konsekwencji politycznych, dało się spostrzec całkiem inną wizję, a przynajmniej jej zręby. Była to wizja Polski widzianej w szerszym kontekście – świata, problemów i wyzwań współczesności – który ją ogranicza, a równocześnie determinuje i daje realistyczną szansę na kształtowanie coraz lepszej przyszłości. Polska jest członkiem Unii Europejskiej i innych ponadnarodowych wspólnot. Obywatele kraju byli postrzegani nie tyle jako monolityczny naród, ale jako zróżnicowane społeczeństwo, które musi szukać kompromisów i porozumień, aby robić postępy („Zgoda buduje”); społeczeństwo coraz bardziej (choć jeszcze nie całkiem) obywatelskie, które stara się łączyć w działaniu prywatne i publiczne cele; społeczeństwo ceniące autonomię i wolność, a jednocześnie państwo i prawo, jako gwarancję realizowania indywidualnych i wspólnotowych celów. Dla takiego społeczeństwa prywatna własność i inicjatywa są arcyważne. Wolny rynek to nie tylko realizacja wolności, ale najlepsza ze znanych (patrząc na inne kraje) szansa na rozwój kraju i wzrost gospodarczy, z którego – przy dobrej polityce rządowej – mogą korzystać wszyscy.
Te wizje – dość impresjonistycznie przeze mnie naszkicowane – są oczywiście uproszczone i „wyidealizowane” (w Weberowskim sensie „typu idealnego”). Kiedy manifestują się w rzeczywistości – w wypowiedziach polityków lub publicystów – są często zagmatwane i niespójne, zmieszane z elementami logicznie sprzecznymi. Nie czas na teoretyczną klaryfikację i systematyzację tych dwóch wizji. Chodzi mi przede wszystkim o wyciągniecie ważnych, ale praktycznych, wniosków. Dla celów mojej dalszej argumentacji taka „idealizacja” jest niezbędna.
Jaka jest rola wizji w życiu politycznym i jaka rolę odgrywały one, przykładowo, w najnowszej historii? W nowoczesnych państwach demokratycznych wizje tego rodzaju są istotnym elementem politycznego życia, determinującym w różny sposób nie tylko elity polityczne kraju i zaangażowane warstwy obywateli, ale również (choć raczej podświadomie) gros mieszkańców kraju. Pełnią one dwie główne funkcje. Primo, obok równie ważnych materialnych interesów, kształtują one strukturę polityczna społeczeństwa: partie i ich „młodzieżówki”, ruchy protestacyjne, tzw. publiczne grupy nacisku (advocacy groups), wiele obywatelskich organizacji pozarządowych i środowiska intelektualne, takie jak think tanki lub periodyki, które starają się nadać wizjom aktualny, pragmatyczny kształt. Secundo, wyznaczają one kierunki programowe partii rządzących i opozycyjnych dążących do władzy. Są one niejako kompasem lub busolą, która wyznacza główne kierunki działania rządu (jego strategie), jak również – choć w znacznie mniejszym stopniu niż aktualne okoliczności – bieżące, konkretne decyzje rządowe (taktyka rządu).
Niektórzy znani politycy niekiedy kwestionują konieczność wizji w rządzeniu. Bieżąca sytuacja finansowa, zasoby państwa i możliwości administracyjne rządu zupełnie wystarczają do rządzenia. Przykładem tego są czasem cytowane słowa prezydenta George’a Busha seniora podczas kampanii wyborczej w 1987 roku: „What is this vision thing? Who needs it?” (cytuję z pamięci, może nie całkiem dosłownie). Są jednak okoliczności, kiedy artykulacja wizji jest absolutnie koniecznym warunkiem nowego otwarcia w polityce rządowej kraju i niezbędnym środkiem do zdobycia poparcia. Normalnie są to wizje przyszłościowe, odcinające się od przeszłości lub teraźniejszości, przynajmniej od jej ważnych elementów. Wizja Jarosława Kaczyńskiego była niezwykła, gdyż zwrócona w stronę przeszłości i tradycji (jak on je postrzegał), choć miała być drogowskazem na przyszłość.
Wielka Brytania (ściślej mówiąc: Zjednoczone Królestwo) od końca II wojny światowej daje nam trzy klasyczne tego przykłady. W 1945 roku, tuż po zakończeniu wojny, wizja „demokratycznego socjalizmu” (przeciwstawnego sowieckiemu komunizmowi) porwała elektorat i przyczyniła się do miażdżącej większości Partii Pracy w Izbie Gmin i pierwszego nieskrępowanego koalicją spośród jej rządów. Była to wizja kraju parlamentarnej demokracji, która (po raz pierwszy w historii Wielkiej Brytanii) zerwała z kapitalizmem. Zaczęła realizować strategie gospodarki planowej, nacjonalizacji kluczowych działów gospodarki, zniesienia bezrobocia, powszechnej państwowej służby zdrowia, polityki bezpieczeństwa społecznego i innych elementów etosu socjalistycznego egalitaryzmu. Zwycięstwo tej wizji, w warunkach zrujnowanej wojną gospodarki, okazało się krótkotrwałe i (w 1951 roku) Partia Konserwatywna wróciła do władzy, odstępując jednocześnie od wielu swych tradycyjnych wartości i programów. Okazało się, że niektóre składniki wizji labourzystowskiej zakorzeniły się szybko w mentalności Brytyjczyków. Przez lata dominował znaczący konsensus ekonomiczny i społeczny. Obie partie rządziły bardzo podobnie, dopóki na scenie politycznej nie pojawiła się Margaret Thatcher jako nowy lider konserwatystów.
Jej wizja kraju, która podbiła większość konserwatywnych posłów w Izbie Gmin, potem większość partii torysów poza parlamentem, a wreszcie większość elektoratu, była nowa. Nie wystarczała duma z wieloletniej demokratycznej przeszłości kraju, jego dawnej potęgi i jego roli w II wojnie światowej. Aby zwiększyć swój prestiż międzynarodowy, Wielka Brytania musiała budować silną gospodarkę, a to oznaczało konieczność usunięcia wielu elementów socjalistycznych z rządzenia państwem. Oznaczało zatem powrót do kapitalizmu, który (według niej) był kluczem do potęgi zarówno USA, jak i wybijających się gospodarek Zachodniej Europy: Niemiec, Francji i Włoch. Strategiczne drogi realizacji tej wizji polegały na przekazaniu prymatu biznesowi, uwolnieniu gospodarki z krępującej regulacji i wysokich podatków, reprywatyzacji przemysłu i usług publicznych (poza służbą zdrowia) oraz prywatyzacji większości sektora mieszkań komunalnych. Ta nowa konserwatywna wizja Zjednoczonego Królestwa zapewniła partii premier Thatcher – i jej następcy, Johna Majora – bezprecedensowe cztery kolejne zwycięstwa wyborcze i 16 lat rządzenia krajem.
W 1997 roku elektorat brytyjski podbiła nowa wizja New Labour, czyli zmodernizowanej lewicy, która pozwoliła Partii Pracy wygrać trzy razy wybory parlamentarne i rządzić do maja b.r. W przeciwieństwie do konserwatywnej wizji miała ona kilku ojców, ale szczególnie jeden z nich – Tony Blair – okazał się genialnym propagatorem i przez co najmniej osiem lat był niekwestionowanym liderem jej rządowej realizacji. Była to wizja „kapitalizmu z ludzką twarzą”, nie tyle egalitaryzmu, co podciągania dołów społecznych dzięki efektom dynamicznej i mało skrępowanej gospodarki. Prywatny biznes (zwłaszcza finansjera) pozostały głównym motorem gospodarki i nawet zaczęły przenikać coraz bardziej do sektora publicznego (szkoły, szpitale, więzienia). Światowy kryzys finansowy zdyskredytował tę wizję i przyniósł koniec rządów New Labour. Jest jeszcze za wcześnie na jednoznaczne stwierdzenie, czy obecnie rządząca koalicja konserwatystów i liberałów (nie praktykowana od prawie 100 lat) zaczęła realizować naprawdę nową, spójną wizję kraju, czy tylko powstała dla pragmatycznych celów wyjścia z kryzysu.
Jest rzeczą oczywistą, że treść tych trzech historycznych wizji brytyjskich jest całkiem inna od tych które zdominowały Polskę w wyborach prezydenckich. Powołując się na nie, chodziło mi o zwrócenie uwagi nie na treść, ale na rolę wizji. Tegoroczne wybory wyraźnie ujawniły, że w polityce polskiej rywalizują ze sobą dwie główne wizje kraju – „modernistyczna” i „tradycjonalistyczna” – i że poparcie dla nich arytmetycznie wyraża się stosunkiem 53:47. Pokazały również, jak polityczny lider, głęboko przekonany do swej racji, oratorsko utalentowany i lojalnie wspierany przez zdyscyplinowana partię, potrafi pociągnąć za sobą imponującą część elektoratu. Jest oczywiste, że jego sukces był także uwarunkowany wyjątkową atmosferą polityczną, wywołaną przez tragedię smoleńską.
Powinna to być lekcja dla rządzącej w tej chwili formacji politycznej. Z mej długoletniej zagranicznej („wyemancypowanej z tradycji”?) perspektywy widać jasno, że tylko ta nowoczesna, zachodnia i przyszłościowa wizja jest na czasie. Że lepiej pasuje do miejsca Polski w świecie i że odpowiada najbardziej potrzebom rozwoju Polski w XXI wieku. Zwłaszcza na dłuższą metę jest bez wątpienia w interesie całego narodu. Szczególnie jego przyszłych pokoleń, których szansę na dobrobyt, edukację i poziom cywilizacyjny wzrosną ogromnie w miarę jej realizacji. Na bieżąco (jak zauważyło wielu komentatorów) wizja ta szczególnie bliska jest młodemu i średniemu pokoleniu, mieszkańcom większych miast i lepiej prosperujących regionów, ludziom zakorzenionym w sferze nie-państwowej. Jednak pozostało dużo innych grup, które trzeba przekonywać do tej wizji. Zarówno słowami, jak i czynami, na przykład polityką rządową, która jak najszybciej zniweluje dzisiejsze nierówności. Ale tak samo bardzo liczą się słowa, bo wizja wyraża się w słowach i to one kształtują ludzkie poglądy. Liderzy obozu rządzącego i ich zwolennicy muszą o wiele energiczniej zabrać się do klarownego artykułowania swej wizji nowoczesnej Polski, wyjaśniania, na czym ona polega i jakie korzyści będzie ona przynosić, sformułowania jasnej strategii jej realizacji. Nie może pozwolić na to, aby taktyczne posunięcia najbliższych kilku lat ją całkowicie przesłoniły. Ta intensywna praca nad wyraźniejszą wizją i strategią nie może być zadaniem tylko na następne półtora roku. Nie mniej znaczący postęp można będzie osiągnąć przez choćby następne pięć lat, a więc przez okres kadencji prezydenta Bronisława Komorowskiego. I to właśnie uważam za kluczowy praktyczny wniosek do wyciągnięcia z charakteru i rezultatów niedawnych wyborów prezydenckich.
* Autor jest emerytowanym profesorem Uniwersytetu w Oksfordzie i założycielem Szkoły Liderów w Warszawie, której misją jest rozwój społeczeństwa obywatelskiego w Polsce i w krajach Europy Wschodniej.
„Kultura Liberalna” nr 87 (37/2010) z 7 września 2010 r.