Szanowni Państwo, kontynuujemy temat o polskiej modernizacji, który rozpoczęliśmy tydzień temu tekstami Andrzeja Szahaja, Roberta Krasowskiego, Anny Mazgal oraz Kamila Kamińskiego.

Przypomnijmy: w ubiegłym tygodniu Andrzej Szahaj krytykował dotychczasową polską modernizację, twierdząc, że najwyższy czas, by Polacy ożywili swoją wrażliwość lewicową. Robert Krasowski powrócił do swojego hasła „ciepłej wody w kranie”, tłumacząc, skąd bierze się polskie niezrozumienie dla idei modernizacji. Z kolei Anna Mazgal starała się wyjaśnić, dlaczego nie działają w Polsce obywatelskie inicjatywy innowacyjne.

W dzisiejszym numerze znalazł się komentarz Stanisława Filipowicza, który pisze o „niebezpiecznym, zwodniczym wdzięku”, jakim przesycone jest słowo „modernizacja”. Z kolei Jan Hartman polemizuje z poglądem wyrażanym przez niektórych z poprzednich autorów, jakoby polska modernizacja miała charakter imitacyjny. „Malkontentom na pohybel!” woła. Rafał Wonicki, pomysłodawca Tematu Tygodnia o modernizacji, stara się w swoim tekście podsumować różne wątki dyskusji – nie szczędząc przy tym polskiej drodze do nowoczesności ostrych słów. Kto ma rację? Przed nami trzy odmienne diagnozy dla jednego kraju – zapraszamy do lektury!

Redakcja





1. STANISŁAW FILIPOWICZ: Pokrojona dżdżownica
2. JAN HARTMAN: Malkontentom na pohybel!
3. RAFAŁ WONICKI: Polska polityka między Jihadem a MacŚwiatem


* * *

Stanisław Filipowicz

Pokrojona dżdżownica

„Modernizacja” to słowo pełne wdzięku. Jest to wszakże wdzięk dość niebezpieczny, zwodniczy, związany z wieloznacznością. Nie ma przecież jakiejś spójnej, wyraźnie ukształtowanej koncepcji modernizacji. Do naszych wyobrażeń na temat modernizacji odnieść można z pewnością uwagę Leo Straussa – dotyczącą filozofii polityki – że przypomina ona pokrojoną dżdżownicę. A zatem… trochę nam wszystko przed oczami tańczy.

Z drugiej jednak strony, powtórzmy. Pojęcie modernizacji ma swój niezaprzeczalny wdzięk, ma też swoją siłę. Mobilizuje naszą wyobraźnię, jest bardzo mocnym bodźcem. To, co w tej chwili piszę, ociera się troszkę o Sorelowskie rozumienie mitu. Nie bójmy się wszakże tej sugestii, jest w niej z pewnością jakieś ziarenko prawdy. Idea modernizacji umożliwia projekcję pragnień i nadziei, jest zawsze silnie zabarwiona emocjami. W symbolicznym skrócie wyraża oczekiwania, które mogą nabrać bardzo istotnej wagi – oczekiwania związane ze zmianą. W tym właśnie znaczeniu modernizacja jest jednym z najpotężniejszych mitów nowoczesności. Jego przesłanie nie zostało z pewnością jeszcze do końca zrealizowane.

Ryzyko, jakie ze sobą modernizacyjny entuzjazm niesie, wiąże się wszakże z faktem, iż idea modernizacji często też przypomina woal maskujący naszą bezradność. Pozwala zaznaczyć sprzeciw wobec budzących niechęć realiów, ale nie wymaga precyzyjnych deklaracji.

O tę precyzję – broniąc mitu, bez którego człowiek nowoczesny przestaje być sobą – należy więc zabiegać. O modernizacji trzeba mówić i trzeba myśleć (tak, by jej pojęcie nie wymknęło nam się z rąk). Jaki jest jej sens podstawowy? Idea modernizacji jest emblematem kultury sprzyjającej zmianom, innowacjom. Wyrazem odwagi i gotowości do ponoszenia ryzyka. To najogólniej. Wiąże się niewątpliwie z racjonalizmem, z patosem iluminacji, z pierwiastkiem prometejskim. Oczywiście, wiemy, że Prometeusz naraził się bogom, ale czy orędownicy stagnacji i szpetnego samozadowolenia są bez grzechu?

Modernizacja w Polsce? Jedno musimy sobie z pewnością powiedzieć. Kultura nowoczesna jest kulturą przemiany. Modernizacji odrzucić nie możemy. Trzeba wszakże akcentować nie tylko patos, ale i ethos modernizacji, tak by pożądane przemiany mogły stać się wyrazem pewnej koncepcji dobrego życia. Wszystko zacząć wypada od zmagań ze stagnacją w świecie myśli. Modernizacja naszego stylu myślenia – oto rzecz najważniejsza. Trzeba zerwać z naiwną chełpliwością, z samozadowoleniem, które służy jedynie stagnacji. NATO, Unia, transformacja, demokracja. Czyż nie jesteśmy piękni…? Możemy niestety utknąć na tej mieliźnie naiwnej pyszałkowatości już na zawsze. Modernizacja to walka ze szpetotą myślenia, to pewien typ umysłowej higieny, wykluczającej błazeństwa obskuranckiej pychy. Na razie jest ich zbyt wiele. A więc ogłośmy krucjatę rozumu, wtargnijmy do zakamarków pyszałkowatej bezmyślności. Krytyczna rola rozumu – oto program modernizacji. Od tego trzeba zacząć.

Kiedy coś się zmieni? W symbolicznym skrócie wyraziłbym to tak: wtedy, gdy Polacy zupełnie nie będą już mogli zrozumieć, o co chodzi w pewnym zabawnym, ale i gorzkim filmie – mam na myśli „Święty interes”. Na razie rozumieją aż zbyt dobrze.

* Stanisław Filipowicz, profesor filozofii polityki.

Do góry

* * *

Jan Hartman

Malkontentom na pohybel!

Dzwoniła redaktor Wigura z wiadomością, że podobnież modernizacja Polski ma charakter imitacyjny! Znaczyło by to, że tylko trochę naśladujemy, tak po wierzchu, a w środku jesteśmy nadal przednowocześni…. Czyli jacy? Katoliccy, a może plemienni? A może pogańscy? Tacy czy inni, w każdym razie jesteśmy rzodkiewki. Otóż teza ta, wydaje mi się, mogła postać w głowie – proszę wybaczyć – tylko notorycznych imitatorów, którzy nawykli do przyswajania i cytowania mędrców znad Menu i Sekwany, wyrobili w sobie złudzenie, że cały nasz polski światek jest wtórny i nieprawdziwy. Tymczasem sprawy mają się całkiem inaczej.

Modernizacja to w pierwszym rzędzie „nowoczesność w domu i zagrodzie”, lansowana przez telewizję w latach 70. I ta nowoczesność w domu i zagrodzie jest, co każdy widzi gołym okiem. Jest imitacyjna, a jakże, tak jak prawie wszędzie na świecie, bo tylko w kilku krajach powstają te wszystkie nowe technologie. Nie bierzemy udziału w postępie cywilizacji materialnej świata, ale mało kto może się poszczycić czymś takim, więc trudno robić sobie z tego powodu wyrzuty.

Modernizacja to także przebudowa stosunków społecznych, w wyniku której zniknęły przywileje z urodzenia, a klasy niższe zostały wyemancypowane zrównując się z wyższymi w obywatelskim statusie. Pod tym względem PRL, solidarnie z II RP i kontynuując jej dzieło, dokonał przemiany niemal tak samo daleko idącej jak na Zachodzie, jakkolwiek w sposób o wiele bardziej kosztowny, bo środkami autorytarnymi. Tak czy inaczej, i tu, i tam mamy społeczeństwa dość homogeniczne, ze słabo zaznaczonymi klasami społecznymi, jakkolwiek w Polsce bardziej przywiązane do idei równości (rozumianej jako nie wywyższanie się nikogo, a więc resentymentalnie), a na Zachodzie bardziej przywiązane do idei wolności.

Następnie mamy modernizację ustrojową. Cóż, Zachód praktykował demokrację dłużej i cały swój system instytucjonalny dostosował do jej wymagań, podczas gdy w Polsce demokracja ma wciąż dość formalny charakter, a realne życie polityczne toczy się w trybie, powiedzmy sobie, przednowoczesnym. Polega ono na targach i przetargach, układach i sojuszach, podchodach i intrygach, rzadko kiedy zaś odwołuje się do racjonalnej debaty, transparentnych i uczciwych negocjacji, a etos państwowy w niewielkim stopniu podbudowuje codzienne praktyki instytucjonalne. Brakuje też ogólnej kultury konstytucyjnej (kultury liberalnej) i zaufania społecznego do państwa jako dobra publicznego. W takich warunkach kwitną rozmaite przywileje i niesprawiedliwości. W Polsce jedni płacą podatki, inni nie, jedni mają prawo do reprywatyzacji, inni nie itd. Byłoby dobrze, gdybyśmy trochę bardziej imitowali Zachód w dziedzinie modernizacji ustrojowej, ale i tak robimy jakieś postępy. Z drugiej strony, rządzonemu przez socjaldemokratów Zachodowi bardzo spodobały się rozmaite zabiegi socjotechniczne, w imię wyrównywania szans itp. Ten dość szpetny wątek modernizacji przyjmujemy z oporami, bo nie lubimy, jak nas ktoś wychowuje. Możemy się wręcz poszczycić swoistym liberalnym odruchem antysocjalistycznym.

Socjaldemokratyzacja Polski przebiegać więc będzie powoli i – niech będzie – imitacyjnie, czyli nieszczerze. Oznacza to, że prawa mniejszości będą w Polsce jeszcze długo chronione słabiej niż na Zachodzie, bo te wszystkie polityczne socjotechniki służą w dużej mierze właśnie zwalczaniu dyskryminacji, niemniej jednak wierzę, iż znajdziemy własną drogę ku stosunkom liberalnym, z ominięciem lewicowego paternalizmu. Polacy nie znoszą, jak ktoś się szarogęsi i wymądrza – biskup czy lewicowy polityk – i właśnie z tego sceptycznego potencjału rodzi się w naszym kraju kultura liberalna. „Żyj i daj żyć innym!” to hasło z pewnością w Polsce bardziej chwytliwe niż „Bóg, honor, ojczyzna!”.

Wreszcie modernizacja to oświecenie publiczne, czyli upowszechnienie edukacji. Pod tym względem może i małpujemy Zachód, ale na szczęście nie do końca i dość opieszale, dzięki czemu dewastacja edukacji nie posunęła się u nas przez minione 20 lat tak bardzo jak na Zachodzie. Jesteśmy wszelako na dobrej drodze. Jak tak dalej pójdzie, będziemy jeździć na studia do Rosji. Zresztą może i dobrze.

Podsumowując, można powiedzieć, że modernizujemy się nie pozornie, lecz autentycznie, na ogół nieco inaczej niż kraje Europy Zachodniej (a między nimi też są znaczne różnice!), jakkolwiek mamy jeszcze wiele do zrobienia, zwłaszcza w sferze politycznej. Tempo jest może i wolne (a może nie – bo z czym to porównać?), naśladownictwa ad hoc wiele, ale bynajmniej nie można z tej racji twierdzić, że tylko udajemy, że zależy nam na nowoczesności, a w gruncie rzeczy chcemy, żeby rządził nami jakiś sekretarz, byle byśmy mieli kasę. Kandydat na sekretarza dostał wprawdzie 47% głosów, ale przecież od 20 lat rządzą, z małymi przerwami, normalni biurokraci.

Jeśli zaś chodzi o ludzi, to nawet powierzchowna znajomość polskiego społeczeństwa pozwala łacno zauważyć, iż czuje się ono ze swoją postępującą okcydentalizacją bardzo dobrze. Zachodnie modele życia przyjmują się u nas doskonale i tylko patrzeć, jak w ślad za tym przyjdzie do nas polityczna kultura liberalna. Co więcej, żadnego wzmożonego tradycjonalizmu czy choćby konserwatyzmu jako reakcji na zbyt pośpieszną modernizację wcale u nas nie widać, a w każdym razie nie jest to zjawisko bardziej wyraźne u nas, niż na Zachodzie.

Inna rzecz, że Zachód, a zwłaszcza Europa, staje się (nie po raz pierwszy) nudna i filisterska. To nie w Europie dzieją się ważne rzeczy w dziedzinie idei społecznych i politycznych, to nie Europa wydaje dziś mężów stanu i nie w Europie kształtuje się przyszłość świata. Szkoda, że umysłowy „leadership” w ogóle się jakoś rozproszył po świecie i nie wiadomo już, gdzie należałoby udać się w Bildungsreise. Ale to już inna opowieść.

* Jan Hartman, profesor filozofii.

Do góry

* * *

Rafał Wonicki

Polska polityka między Jihadem a MacŚwiatem

Polska jedynie stroi się w „moderne szaty”, żeby posłużyć się terminem Tadeusza Buksińskiego. Innymi słowy, tylko udaje, że jest nowoczesna. Polska klasa polityczna ma na przykład ambicje, by odgrywać w ramach Unii Europejskiej zasadniczą rolę, a jednocześnie często nie rozumie mechanizmów działania Unii. Dowodem tego są choćby słynne postulaty polskich polityków o braku zapisu o możliwości wystąpienia z Unii. „Moderne szaty” oznaczają zarazem dwie rzeczy: z jednej strony modernizację, rozumianą jako restrukturyzację różnych segmentów polskiej gospodarki. Z drugiej – odsyłają do nowoczesnego sposobu myślenia i działania nabytego w procesie edukacji i socjalizacji, sprzyjającego lepszemu rozumieniu globalnych mechanizmów i procesów, a tym samym lepszemu ich wykorzystaniu w celu ochrony własnych interesów.

W mojej opinii Polska, jako kraj pół-peryferyjny, nie odnajduje się w procesach globalizacyjnych i modernizacyjnych na tych dwóch płaszczyznach. Połowa klasy politycznej stara się bronić tradycji (głównie jej komponentu religijnego) metodami, które powodują za granicą raczej niezrozumienie, także w kraju – niechęć dużej części społeczeństwa, głównie młodszego pokolenia, co dobrze odsłoniła sprawa krzyża pod pałacem prezydenckim. Druga połowa uprawia postpolitykę, starając się nie generować żadnych poważniejszych zmian w systemie.

Warto więc przemyśleć jeszcze raz, jak wygląda sytuacja na poziomie bardziej praktycznym (konkretne reformy administracyjne) i bardziej normatywnym (polskie credo). Oraz zastanowić się, dokąd zmierzamy i jak chcemy nasze cele osiągnąć. Pytania te, choć zagrożone ideologizacją i moralizatorstwem, są nie do uniknięcia. Realizacja rodzimych projektów modernizacyjnych, zazwyczaj polegających na celowym kopiowaniu zachodnich wzorców, nie jest łatwa, a czasem nawet niemożliwa lub niewskazana (weźmy choćby przykład efektów ubocznych w postaci silnego rozwarstwienia społecznego po wdrożeniu częściowej neoliberalnej strategii dostosowywania polskiego rynku do wymogów zachodnich w okresie transformacji). Paradoksalnie jednak, projekty te nie są całkowicie bezużyteczne. W końcu to dzięki nim kształtujemy wizję wspólnego telosu i zyskujemy normatywny punkt odniesienia.

Nie unikniemy porównywania się z innymi krajami i prób szukania własnej drogi do sukcesu. I nie powinniśmy ich unikać. Pytanie modernizacyjne jest pytaniem o Polski sposób istnienia w Europie, próbą przeniesienia intelektualnych dyskusji w realny wymiar polityki oraz próbą wskazania możliwego i pożądanego kierunku przemian. Tymczasem dziś żyjemy w złudzeniu, że wybór możliwy jest jedynie między dwiema możliwościami: wiernym kopiowaniem modelu zachodniego i jego całkowitym odrzuceniem. Mam wrażenie, że polska polityka, niezależnie od tego, czy prawicowa, czy lewicowa, uznaje tylko dwa stany: albo Jihad – wysoce zideologizowany, emocjonalny przekaz o obronie swoiście polskich wartości, albo MacŚwiat – populistyczno-postpolityczną wizję świata bez konfliktów, w której zmiany dokonują się niemal automatycznie i bez przeszkód. Nie widać natomiast żadnego zrównoważonego liberalno-lewicowego środka, który mógłby wzmocnić demokrację i jej instytucje, utwierdzić państwo prawa czy społeczeństwo obywatelskie. Taki środek oznaczałby modernizację jako zwykłą standaryzację i normalizację polskiego życia publicznego, rzetelność urzędników, uczciwość przedsiębiorców, rozsądek władz oraz zaangażowanie obywateli.

W tak pojętej modernizacji nie chodzi o mechaniczną, narzuconą odgórnie zmianę całego społeczeństwa, wszystkich instytucji, kultury, mentalności i tożsamości. Myślę raczej o próbie wymyślenia i wdrożenia na poziomie mikro pewnych standardów technologicznych, prawnych i instytucjonalnych, które pozwoliłyby na szybszy wzrost ekonomiczny, większą stabilność instytucjonalną, przejrzystość proceduralną etc. W Polsce nie trzeba robić od razu rewolucji i w obawie przed nią spychać intelektualistów jako utopistów lub radykałów na boczny tor. Wystarczyłoby, gdybyśmy na początek zaczęli myśleć mniej w kategoriach symbolicznych, a więcej – w praktycznych. W tym sensie właśnie zaangażowani humaniści, a szerzej zaangażowani obywatele, są nam potrzebni do tego, by zwracać uwagę, że „ciepła woda w kranie” (jak to ładnie ujął Robert Krasowski) jest ważna dla poprawy jakości życia całego społeczeństwa. Wszystko to są oczywistości. A jednak nikt z polskich polityków nie kwapi się do ich realizacji!

Kto miałby spełniać rolę bezustannego kontrolera działań polityków? Obywatele i tworzone przez nich organizacje. To oni powinni przypominać im nieustannie, że ważna jest polityka małych kroków, a nie tylko medytowanie nad kształtem pomników upamiętniających przeszłość. Innymi słowy, obywatele przez różne formalne i nieformalne instytucje powinni nieustannie wymuszać na politykach standardy publicznej odpowiedzialności za słowa i czyny tak, by nie opłacało im się nadużywać społecznego zaufania. Natomiast zadaniem polityków powinno być wprowadzanie takich mechanizmów, które będą sprzyjać poprawie sytuacji obecnych i przyszłych pokoleń. Jeśli tego nie robią, jeśli obywatele są dla nich „balastem”, to szanse przeprowadzenia udanej modernizacji, nawet tej zawężonej do restrukturyzacji armii czy rolnictwa, są niewielkie.

* Rafał Wonicki, doktor filozofii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

* * *


** Autor koncepcji numeru:
Rafał Wonicki.
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.

„Kultura Liberalna” nr 92 (42/2010) z 12 października 2010 r.