Łukasz Pawłowski

Nowa–stara Partia Pracy

Podczas konferencji zorganizowanej 25 września w Londynie, brytyjska Partia Pracy wybrała nowego lidera. Były minister środowiska w rządzie Gordona Browna, Ed Miliband, zwyciężył pokonując swojego starszego o cztery lata brata, Davida, niewiele ponad jednym procentem głosów. Tym samym Miliband w wieku 40 lat stał się najmłodszym przewodniczącym Labour w jej przeszło stuletniej historii. Jednak mimo haseł ogłaszających nadejście „nowego pokolenia” oraz od dawna oczekiwanej „zmiany”, wśród laburzystów nie wyczuwa się tego entuzjazmu, który 16 lat temu towarzyszył wyborowi Tony’ego Blaira. Miliband ma bowiem niewielkie szanse, by powtórzyć sukces swojego wielkiego poprzednika i wygrać pierwsze po elekcji wybory parlamentarne. Przyczyną są nie tylko problemy personalne, lecz także ideologiczne.

W czasie wyścigu o fotel lidera, obu braciom dawano największe spośród pięciorga kandydatów szanse na wygraną, ale to David – minister spraw zagranicznych w rządzie Gordona Browna – był powszechnie uznawany za faworyta. Starszy z braci cieszył się przede wszystkim sympatią dawnych zwolenników Tony’ego Blaira i jego „New Labour”, nadal stanowiących większość parlamentarzystów Partii Pracy. Edowi udało się z kolei zmobilizować poparcie związków zawodowych, które – jako tzw. członkowie afiliowani – również biorą udział w wyborach. Ich pomoc, która ostatecznie umożliwiła mu zwycięstwo, po wygranej może okazać się przekleństwem.

Prawicowe media i politycy już nazwali nowego szefa opozycji „Czerwonym Edem”, zarzucając mu uległość wobec związków zawodowych, a to w tym kraju zarzut bardzo poważny. Związki zawodowe od dawna nie mają w Wielkiej Brytanii dobrej prasy: wielu obywateli wciąż pamięta paraliżujące brytyjską politykę konflikty pomiędzy rządem i związkowcami, które miały miejsce w latach 70. XX wieku. Ich ikonicznymi symbolami stały się przerwy w dostawie energii elektrycznej w wyniku strajku górników, tony gnijących towarów wyrzucanych ze statków do wody po tym, jak pracy odmówili dokerzy, czy wreszcie problemy z organizacją pochówków, kiedy o swoje interesy zaczęli walczyć grabarze. To między innymi strach przed ponownym wzmocnieniem związków zawodowych tak długo utrzymywał przy władzy Margaret Thatcher, a następnie pozwolił podzielonym i skłóconym konserwatystom na odniesienie czwartego z rzędu zwycięstwa wyborczego pod przewodnictwem nowego i słabego lidera, Johna Majora, w 1992 roku. Dopiero nadejście Blaira oraz radykalne przeobrażenie wizerunku Partii Pracy pozwoliło jej powrócić do władzy.

Nic więc dziwnego, że Miliband tak zdecydowanie protestuje przeciwko łączeniu jego wygranej z powrotem do podporządkowania Labour związkowcom. W swoim wystąpieniu podczas konferencji partyjnej, nowy przewodniczący wyraził przekonanie, że rola związków zawodowych ogranicza się do ochrony podstawowych praw pracowniczych i zapewnił, że nie poprze żadnej fali „nieodpowiedzialnych protestów”. Nie wszystkich słuchaczy deklaracje Milibanda przekonały. Kamery wychwyciły, jak siedzący w pierwszym rzędzie przewodniczący potężnego na Wyspach związku Unite, Derek Simpson, w odpowiedzi na te słowa wyszeptał do siedzącego obok kolegi: „Brednie!”. Jak informują media, wielu członków partii popierających w wyborach starszego z braci jest przerażona wzmocnieniem pozycji związków zawodowych, które wystawia ich ugrupowanie na łatwe ataki ze strony środowisk prawicowych.

Problem ten może odbić się na wewnętrznej spójności Labour, tym bardziej, że jej nowy lider bardzo krytycznie odnosi się do najnowszej historii swojego ugrupowania, tworzonej przecież przez większość parlamentarnych kolegów. „Epoka New Labour należy do przeszłości”, powiedział Miliband w wywiadzie dla BBC, a podczas wspomnianej już konferencji skrytykował swoich poprzedników, między innymi za udział w wojnie w Iraku. Część sali owacyjnie przyjęła deklarację młodego polityka, który w parlamencie znalazł się już po wybuchu wojny, jednak wielu uczestników pozostało nieporuszonych. W tej drugiej grupie znalazł się również David Miliband, który zrugał siedzącą obok niego tymczasową przewodniczącą Partii Pracy, Harriet Harman, oklaskującą słowa nowego lidera. Przypomniał jej, że w 2003 roku sama poparła inwazję. Kamery rejestrujące przebieg konferencji po raz kolejny nie okazały się łaskawe dla młodszego z braci Milibandów.

Domniemany konflikt pomiędzy rodzeństwem jedynie podgrzewa temperaturę spekulacji wokół przyszłości Partii Pracy. Kilka dni po przegranej David Miliband zrezygnował z udziału w formowanym właśnie gabinecie cieni i zapowiedział czasowe wycofanie się do tylnych ław poselskich. Oficjalnym powodem decyzji jest chęć pozostawienia bratu wolnego pola do działania, ale nie jest tajemnicą, że obaj panowie mają w wielu kwestiach – takich jak wspomniany konflikt w Iraku czy dziedzictwo epoki Blaira – odmienne zdanie. Jak dalej potoczy się kariera starszego z braci, nie wiadomo, ale z pewnością nie uniknie on pokusy ponownej walki o przywództwo. To przecież David cieszył się większą popularnością wśród parlamentarzystów swojego ugrupowania. Zaplecze personalne, jakim dysponuje Ed jest dużo skromniejsze i dlatego bardzo trudno będzie mu zapobiec rosnącym wpływom związków zawodowych.

Problemy personalne nie wyczerpują jednak zmartwień nowego lidera. Mimo zapewnień o nadejściu „nowego pokolenia” polityków Labour (jak wyliczyli dziennikarze samo słowo „pokolenie” padło podczas wystąpienia Milibanda na konferencji partii 41 razy; kolejne dwa miejsca zajęły odpowiednio „nowy” – 34 razy oraz „zmiana” – 31 razy), nie widać dziś owego przypływu optymizmu, jaki towarzyszył przed laty „intronizacji” Blaira. Poprzednik Milibanda przejmował jednak władzę po blisko dwóch dekadach rządów Konserwatystów, co ułatwiło mu przedstawienie swojego ugrupowania jako rzeczywistej i „świeżej” alternatywy. Porzucenie słynnego czwartego punktu statutu Labour – mówiącego o dążeniu do nacjonalizacji środków produkcji – oraz ideologia „trzeciej drogi” opracowywana przez Anthony’ego Giddensa, bardzo ten wizerunek wzmacniały.

Miliband obejmuje władzę nad Partią Pracy po 13 latach jej rządów i trudno będzie mu przekonać wyborców, że obecny kryzys ekonomiczny i polityczny to w głównej mierze wina torysów. Zadania nie ułatwia brak – analogicznego do Blairowskiej „Third Way” – pomysłu na przyszły rozwój. Miliband mówi co prawda o powrocie do korzeni i rozliczeniu błędów ery Blaira, ale jak do tej pory te slogany nie przełożyły się na spójny, pozytywny program opatrzony chwytliwymi hasłami, które mogłyby pociągnąć za sobą utracone masy wyborców. Stworzenie takiego programu będzie tym trudniejsze, że mimo deklarowanej lewicowości Milibanda, gra toczy się dziś o wyborców centrowych, a ci niechętnie oddadzą swój głos na polityka rzekomo podporządkowanego związkom zawodowym.

O trudności położenia przewodniczącego świadczy choćby to, że uznawany za centrolewicowy, „Prospect Magazine” poleca Milibandowi szukać ideologicznej podstawy przyszłej kampanii u… Konserwatystów i ich idei „Wielkiego Społeczeństwa”. Nowy przewodniczący pragnie powrócić do korzeni lewicy, ale równocześnie nie znosi pseudonimu „Czerwony Ed”, jakim już go ochrzczono. Twierdzi, że chce „zredefiniować” polityczne centrum, ale w jaki sposób? „Aby tego dokonać potrzebuje formuły politycznej, która zadowoli każdego i pozwoli mu na odcięcie się zarówno od Nowej Partii Pracy, jak i starej, etatystycznej Labour, a tym samym pomoże odzyskać wyborców. Mówiąc krótko, musi ukraść wielkie społeczeństwo wprost sprzed nosa Davida Camerona” – napisał publicysta „Prospect”, Shiv Malik.

To rzeczywiście ciekawy pomysł, ale powstaje pytanie, czy podzielona Partia Pracy będzie w najbliższym czasie potrafiła zgodnie działać choćby w tej kwestii? Jak na razie to opozycja znajduje się w defensywie po tym, jak pozwoliła rządzącej koalicji narzucić sobie język i kategorie opisu rzeczywistości politycznej. Popełniła tym samym jeden z podstawowych błędów, godząc się, by to przeciwnicy definiowali jej tożsamość. Jednym z przykładów obecnej niemocy jest chwytliwe określenie „deficit deniers” („negujący deficyt”), które konserwatywny minister finansów, George Osborne, ukuł na określenie wszystkich sprzeciwiających się rządowym cięciom budżetowym (podobieństwo do terminu „Holocaust deniers”, czyli osób kwestionujących prawdziwość Holokaustu, nawet jeśli niezamierzone, jest oczywiste). Labour dotychczas stać było jedynie na zaprzeczanie temu określeniu, ale to opozycja nadal się broni, zamiast przejść do ataku.

Jeśli ten stan rzeczy się nie zmieni, spełnią się życzenia, jakie premier David Cameron złożył Edowi Milibandowi podczas pierwszej po jego wyborze sesji parlamentu, by „swoją niezwykle ważną i pożyteczną funkcję lidera opozycji pełnił jeszcze przez długie lata”.

* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.


„Kultura Liberalna” nr 93 (43/2010) z 19 października 2010 r.