Łukasz Jasina
Brytania jak zwykle pokonała swojego zwycięzcę
Oscary oglądamy co roku, a w naszej strefie czasowej oznacza to niemałe poświęcenie. Noc z niedzieli na poniedziałek wszak nie jest dla nas – polskich miłośników amerykańskiego kina – najlepszym momentem na doroczną celebrację. Niemniej jednak nigdy o niej nie zapominamy – walczymy ze snem i oglądamy. Czy to przyzwyczajenie? A może czar Oscarów i chęć polukrowania naszego szarego, codziennego życia?
Rok temu ceremonia wręczenia Oscarów rozczarowała pod każdym względem. Żarty prowadzących nie śmieszyły, a nagrody były przewidywalne. Oscary A.D. 2011 (a właściwie 2010, bo przyznaje się je przecież za rok miniony) może i nie będą elementem rozmów kinomanów za pół wieku, ale pewien postęp jest zauważalny.
Billy Crystal nie poprowadził wprawdzie gali (ukazał się tylko na chwilę i ukradł show swoim następcom), ale James Franco i Anne Hathaway nie byli tacy źli. On – czyli Franco – był jednak elementem głównie dekoracyjnym (Hathaway wprost przeciwnie…), co oznacza, że prawa kobiet w Ameryce mają się lepiej niż w starej Europie.
Bukmacherzy nie pomylili się w wypadku nagród za pierwszoplanowe role: męską i kobiecą. Już od dzieciństwa przepowiadano Natalie Portman, że zostanie gwiazdą. Trzydziestoletnia obecnie aktorka ostatecznie uzyskała potwierdzenie biegłości w rzemiośle dzięki roli pogrążającej się w schizofrenii baletnicy. Oscar dla „Czarnego Łabędzia” Aronofsky’ego to dowód, że do uznania kogoś za najlepsza aktorkę potrzeba czegoś więcej niż zastosowanie kilku sztuczek.
Bezapelacyjnym zwycięzcą okazał się jednak „Jak zostać królem” Toma Hoopera (a nie „The Social Network” Finchera). Otrzymał statuetki w kategoriach najważniejszych: najlepszy film, reżyseria i pierwszoplanowa rola męska. Po raz kolejny okazało się, że elementy amerykańskiego mitu takie jak Facebook czy western nie mają szans w starciu z dziejami Wielkiej Brytanii. Odkąd w latach czterdziestych nagrodzono Oscarem „Hamleta”, aktorzy grający słynnych Brytyjczyków, a także reżyserzy znad Tamizy, zawsze mogli liczyć na przychylność Akademii. Powodów było oczywiście wiele: technika brytyjskich aktorów i przygotowanie reżyserów, tematyka filmów i ranga opowiedzianych przez nich historii. Podobno Jack Nicholson zauważył, że znaczenie ma także akcent.
Zaskoczył Oscar za reżyserię dla Toma Hoopera. Poprawna, wręcz telewizyjna realizacja „Jak zostać królem” – mimo całego talentu włożonego w jego produkcję – wydawać się może zbyt mała zasługą.
Oscar dla „Jak zostać królem” jako najlepszego filmu dziwi już mniej. Historia Jerzego VI pogodziła efekciarstwo „Incepcji”, kabotyństwo „The Social Network” oraz maskowaną klasyką niepoprawność Coenowskiego remake’u. A może wybór był zbyt duży? Gdy nie wiadomo co wybrać, warto zdecydować się na brytyjski film historyczny, bo z zasady opowiadający o temacie ważnym (przynajmniej w mniemaniu członków Akademii Filmowej).
Colin Firth doczekał się swojej nagrody, tu już zaskoczenia nikt nie przejawiał. Firth dołączył do Oliviera, Gielguda, Scofielda, Guinnessa i innych rodaków, którzy dzięki swoim umiejętnościom pozostawiali daleko w tyle amerykańskich pół-amatorów. Tylko mowa nie wyszła mu zbytnio.
Swojego Oscara otrzymał też Christian Bale. Rola drugoplanowa w „Fighterze” to ciekawa aktorska robota, a jednocześnie kreacja bardzo amerykańska. Bez wątpienia nie będzie to jednak perła w jego dorobku. Złośliwcy twierdzą, że werdykt Akademii da Walijczykowi co nieco do myślenia – skupi się na kameralnych rolach, a nie na gigantycznych kreacjach. Melissa Leo, która wygrała w podobnej kategorii, może być śmiało uznana za pomyłkę Akademii.
Kolejne nagrody to już raczej dowód stabilizacji: zaangażowane społecznie dokumenty czy kolorowe produkcje nagradzane Oscarami w kategoriach etnicznych.
Jak zwykle najjaśniejszymi punktami oscarowej ceremonii były wystąpienia weteranów. Najstarszy blogger Myspace i żyjąca legenda kina – Kirk Douglas jak zwykle chciał skraść serce paniom obecnym w najbliższej okolicy. Na scenie pojawił się też Eli Wallach, który wciąż gra – choćby w „Autorze-widmie” i „Zakochanym Nowym Jorku”, a ma już lat 96. Uwielbiany przez historyków kina fragment ceremonii – „in memoriam” – zakończył się nieoczekiwanym akcentem społecznym: specjalnym uczczeniem Leny Horne – pierwszej afroamerykańskiej aktorki, z jaką Hollywood podpisał kontrakt.
Cóż można powiedzieć. Amerykanie się starali, a wygrali jak zwykle Brytyjczycy. Całkiem inaczej niż dwieście lat temu.
* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 112 (9/2011) z 1 marca 2011 r.