Szanowni Państwo,
dziś prezentujemy kolejny zbiór tekstów o wydarzeniach w krajach arabskich. Sytuacja w tej części świata jest dynamiczna. Obecnie oczy wszystkich zwrócone są na Libię i pierwszą operację wojskową państw zachodnich przeciwko reżimowi Kadafiego. Do wcześniej znanych wydarzeń z Tunezji, Egiptu czy Jemenu dochodzą kolejne fakty. Czy zaproponowane przez nas pytanie o analogię rewolucji w Afryce Północnej z upadkiem komunizmu w roku 1989 jest nadal trafne?
W niniejszym numerze dla „Kultury Liberalnej” wypowiada się Janusz Danecki, który przedstawia dwa procesy demokratyzacji, jakie można zaobserwować w arabskich monarchiach i republikach. Paul Berman w wywiadzie przeprowadzonym przez Karolinę Wigurę mówi o starciu trzech ideologii: liberalnej demokracji, nacjonalizmu i aideologicznego autorytaryzmu, które tak jak w przypadku roku 1989 powtarza się w zmodyfikowanej wersji w Afryce Północnej. Kacper Szulecki polemizuje z tekstami Marka M. Dziekana i Gillesa Kepela opublikowanymi w numerze 113 naszego czasopisma, a także podaje w wątpliwość znaczenie nowych technologii w arabskim przewrocie.
Dodatkowo zapraszamy do lektury felietonu Pawła Śpiewaka w nowej zakładce Felieton bez „ąc”, w którym głos zabiera libijski rozmówca.
Redakcja
1. JANUSZ DANECKI: Bliski Wschód się usamodzielnia
2. PAUL BERMAN: Historia się nie powtarza. Istnieją jedynie analogie
3. KACPER SZULECKI: Dajmy się zaskoczyć
Bliski Wschód się usamodzielnia
Usamodzielnianie się to najbardziej charakterystyczna cecha przemian na arabskim, jak dotychczas, Bliskim Wschodzie. Jest to drugie wyzwalanie się świata bliskowschodniego spod zależności. Pierwszym była trwająca od XIX wieku europeizacja. W jej rezultacie po I wojnie światowej doszło do podziału arabskiego Wschodu na państwa typu europejskiego – republiki i królestwa – które zastąpiły muzułmański kalifat Turków osmańskich. System republikański, mimo że powstawał w wyniku przewrotów w królestwach: Egipcie, Syrii, Iraku, Libii i Jemenie, okazał się fasadowy. W Algierii i Tunezji republiki powstały w wyniku dekolonizacji. Prezydenci w tych republikach niczym nie różnili się od monarchów, choć z pozoru mówiło się o demokracji, wolnych wyborach i władzy parlamentarnej. W królestwach nie ma tej fasadowości, choć od lat wymuszane są ograniczane reformy demokratyzacyjne.
Mamy więc dzisiaj do czynienia z dwoma różnymi procesami demokratyzacyjnymi: w królestwach – Jordanii, Maroku, Bahrajnie, Omanie, a wkrótce pewnie i w Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie i Zjednoczonych Emiratach Arabskich – następuje przyspieszenie demokratyzacji przy zachowaniu systemu monarchicznego. Natomiast w republikach społeczeństwo wymusza rzeczywistą demokrację i zastąpienie fasadowych instytucji prawdziwie demokratycznymi.
Na tym właśnie polega podobieństwo do przemian w Europie Wschodniej lat 80.: w republikach demokracja fasadowa zostaje zastąpiona przez demokrację rzeczywistą. „Komunizm” prezydencko-monarszy jest zastępowany przez instytucje mające gwarantować kadencyjność władzy i udział społeczeństwa w jej tworzeniu. Podstawowym problemem jest jednak polityczne organizowanie się społeczeństwa. W Tunezji i Egipcie wyłaniają się nowe ruchy polityczne z udziałem starych władz, których rola jest powoli ograniczana. W królestwach celem ruchów społecznych jest ograniczanie roli królów do funkcji reprezentacyjnych i przekazywanie władzy demokratycznym rządom na wzór monarchii europejskich.
Cechą charakterystyczną trwających obecnie przemian jest rola młodego pokolenia, wymuszającego zmiany na niebywałą skalę, co przywodzi na myśl rewolucję europejskiej młodzieży roku 1968. W Europie Zachodniej młodzi ludzie walczyli wyłącznie o swoje prawa i zwyciężyli; na Bliskim Wschodzie walczą o prawa polityczne swoich narodów i odnoszą sukcesy. W Polsce 1968 roku to się nie udało.
Opór starych systemów jest różny. W Tunezji i Egipcie zostały one obalone. W Jemenie i Libii proces ten jeszcze trwa. W tym drugim kraju toczy się wyjątkowo zacięta walka między starym reżimem Al-Kaddafiego i zwolennikami przemian. Państwu grożą niebezpieczny podział i wojna domowa.
Reakcja Zachodu na toczące się przemiany jest zupełnie inna niż w wypadku walki z komunizmem. Wtedy Zachód czynnie wspomagał przemiany – toczyła się jeszcze zamierająca zimna wojna. Tu, na Bliskim Wschodzie, poparcie jest chłodne. Zostaliśmy zaskoczeni i nie wiemy, co robić. Boimy się nawrotu fundamentalizmu i czekamy, co z tych przemian wyniknie. Niesłusznie, bo epoka fundamentalizmów muzułmańskich minęła i nie ma szans odrodzenia się, a obecne ruchy nie mają z nimi nic wspólnego. Religia na Bliskim Wschodzie będzie ważna, była też ważna w Polsce, ale tak jak i u nas zostanie podporządkowana polityce. Nie będzie, tak jak w epoce fundamentalizmu muzułmańskiego, organizowała polityki.
* Janusz Danecki, profesor arabistyki.
***
Historia się nie powtarza. Istnieją jedynie analogie [Fragment z wywiadu z zakładki Pytając – czytaj TUTAJ]
Afrykańskie pustynie to nie Litwa ani Czechy. Chyba wszyscy to rozumiemy. Mimo oczywistych różnic porównanie z Europą Środkowo-Wschodnią jest jednak uzasadnione. Na przykład wszystkie rewolucje z 1989 roku były antyideologiczne. Ich przyczyną był upadek organizmu politycznego, który swoją ideologiczną legitymację stracił znacznie wcześniej. Podobną sytuację mamy dziś na Bliskim Wschodzie. Protestujący wypowiadają żądania położenia kresu korupcji, poszerzenia wolności osobistej i stworzenia możliwości rozwoju jednostek. To nie są cele ideologiczne, ale zdroworozsądkowe.
[…] Jeśli słowo „ideologia” definiujemy jako spójny system myślenia o świecie, wtedy oczywiście okazuje się, że rewolucje w Europie roku 1989 ideologiczne były. Moja definicja ideologii jest jednak inna. Rozumiem ją jako system myślenia zorganizowany wokół konceptu walki z pewnym – lepiej lub gorzej określonym – wrogiem. W przeszłości mieliśmy do czynienia z różnymi rewolucjami na tym tle: antyfeudalnymi, antykapitalistycznymi, antykolonialnymi. I w tym właśnie znaczeniu liberalizm, który przeważał w sposobie myślenia europejskich rewolucjonistów sprzed ponad 20 lat, nie był ideologią. Wręcz przeciwnie – był antyideologią. Zamysł zbudowania społeczeństwa obywatelskiego w Polsce, Czechach i innych krajach wynikał z zupełnie innej potrzeby, którą nazywam zdroworozsądkową. Jeszcze lepiej ujmując – jest to po prostu potrzeba normalności.
[…] Niektóre kraje [Europy Środkowo-Wschodniej] osiągnęły, jak wiemy, relatywny sukces. W wypadku innych sukces jest fenomenalny. Z mojego punktu widzenia przykładem tego jest Polska. Zachód nawet chętnie udaje, że wasz kraj i Czechy to już cała Europa Środkowo-Wschodnia… Ale przecież w niektórych krajach tego regionu demokratyzacja zakończyła się kompletnym fiaskiem. W wypadku każdego państwa decydował wynik starcia, a następnie charakter kompromisu pomiędzy trzema siłami, które zasadniczo można określić jako liberalnych demokratów, nacjonalistów, i aideologicznych autorytarystów. Na dzisiejszym Bliskim Wschodzie również możemy dziś zobaczyć takie wyłaniające się trójdzielne starcie. Są ludzie nastawieni na poszerzenie swobód, których można nazwać liberałami. Nacjonalistów zastępują tu islamiści z Bractwa Muzułmańskiego. A stare struktury wojskowe są odpowiednikami starych komunistów.
Czytaj dalej w zakładce Pytając: TUTAJ
* Paul Berman, publicysta, członek redakcji lewicowego kwartalnika „Dissent”. Napisał między innymi „Terror i liberalizm”, „Idealistów i władzę”, „Opowieść o dwóch utopiach”, a ostatnio także kontrowersyjną książkę o Tariqu Ramadanie .
***
Dajmy się zaskoczyć
Podstawowa analogia, jaką widzę między ostatnimi wydarzeniami w Afryce Północnej a tymi w Europie Środkowej w 1989 roku, to reakcja zaskoczenia, niedowierzania i nieufności. Naturalne jest wobec tego odwoływanie się do czegoś stabilnego, bo znanego – do historii. Na ile jednak wskazywanie podobieństw ma sens i czy zaskoczenie ekspertów, obudowywane karkołomnymi analogiami, nie mówi nam raczej czegoś o podnoszonych do rangi nauki prawie ścisłej studiach regionalnych? I wreszcie: czy jeśli autentycznie wierzymy w uniwersalność praw człowieka i wartości demokracji (niech będzie – liberalnej), to nie możemy po prostu dać się pozytywnie zaskoczyć, tak jak zachodni eksperci na początku lat 90.?
Nie jestem ekspertem od Bliskiego Wschodu. Dyplom ze stosunków międzynarodowych nie daje – wbrew pozorom – ani wiedzy, ani prawa do wypowiadania się o polityce międzynarodowej gdziekolwiek na świecie. Mówienie z sensem o tak skomplikowanych procesach politycznych jak te, które obserwujemy od tygodni w Afryce Północnej, wymaga wiedzy wykraczającej poza śledzenie raportów dwóch agencji prasowych, trzech gazet i telewizji satelitarnej. Dlatego bardzo ucieszyło mnie zaproszenie do tematu tygodnia ekspertów: Gilles’a Kepela, Janusza Daneckiego i Marka Dziekana. Skoro jednak szukamy analogii i różnic, pozostaje mi pilnować ich trafności po stronie Europy Środkowej oraz, nieśmiało, wyrażać pewne nadzieje dotyczące wydarzeń w krajach arabskich na podstawie diagnoz ekspertów. Po lekturze pierwszej odsłony tego tematu muszę jednak przede wszystkim wyrazić zdziwienie – uderzającym sceptycyzmem i chłodem płynącym z tekstów eksperckich. Sceptycyzm ten wynika, jak się wydaje, z porównań z Europą Środkową właśnie. Porównań, co mogę powiedzieć z pewną dozą pewności, nietrafionych.
Analizy panów Kepela i Dziekana łączą sceptyczne konkluzje, dzielą jednak drogi, jakimi do nich dochodzą. Dziekan patrzy z wysoka, przez lornetkę strukturalnego realizmu. Z tej perspektywy rzeczywiście długotrwałe „nic nierobienie” państw NATO mogło się wydawać dowodem odrobienia lekcji z Afganistanu i Iraku (choć kilka dni temu ten sąd się przedawnił). Wygląda jednak na to, że lornetka przyłożona jest do oczu odwrotną stroną, bo w analizie gubią się szczegóły, zwłaszcza aktorzy na arenie wewnątrzpaństwowej. Ponieważ Dziekan na Europę Środkową patrzy przez tę samą lornetkę (i z tej samej strony w nią zagląda), jest w stanie napisać, że w 1989 „mieliśmy do czynienia z upadkiem hegemona, jakim był Związek Radziecki i rozpad bloku wschodniego z tym właśnie był związany”. Dla badacza środkowo-europejskiej opozycji takie postawienie sprawy to jednak mylenie efektu z przyczyną. Jeśli ZSRR upadł w 1991 roku, stało się to raczej w wyniku rozpadu bloku wschodniego. Owszem, polityka Gorbaczowa była najpierw jednym z katalizatorów wzmacniania opozycji w drugiej połowie lat 80., a jego decyzja o powstrzymaniu się od interwencji pozwoliła „aksamitnym rewolucjom” toczyć się torami, na jakie kierowali je aktorzy wewnątrzpaństwowi. Ale to jest tylko argument za analogiami z obecną sytuacją krajów arabskich.
Mamy przecież do czynienia z dwiema sytuacjami, gdzie niezależne, choć bliskie sobie kraje, przechodzą podobne antyautorytarne rozruchy i wzajemnie się w nich inspirują (efekt domina z 1989 zdaje się być podobny do tego z roku 2011). A może właśnie z Afganistanem i Irakiem nie da się dzisiejszego Egiptu, Tunezji i zwłaszcza Libii porównać? Czy sceptycyzm i przekonanie, że jakakolwiek interwencja doprowadziłaby z pewnością w konsekwencji do wojny domowej, nie jest podszyta przekonaniem o nieprzystawalności demokracji do arabskiego sposoby myślenia? W stosunku do „Europy Wschodniej” także padały takie zarzuty.
Kepel z kolei dokonuje ciekawej analizy wewnętrznych uwarunkowań wszystkich objętych rozruchami państw. Wybiera poszczególne elementy i porównuje je z tymi w Europie Wschodniej. Na tej podstawie opiera sceptyczne konkluzje. Trzeba jednak zauważyć, że porównania w wielu miejscach są nietrafione, jeśli więc tylko na nich opiera się sceptycyzm Kepela, to może jednak jest nadzieja. Najważniejszy jego argument to brak przygotowania politycznego protestujących w Egipcie i Tunezji (a tym bardziej w Libii) w porównaniu do opozycji środkowo-europejskiej. Teza ta jest co najmniej karkołomna.
Po pierwsze, Kepel zdaje się zakładać, że do udziału w życiu politycznym wymagane są specjalne zdolności i doświadczenie (jeśli nie dyplom ukończenia École Nationale d’Administration). Po drugie, sugeruje, że liderzy opozycji w 1989 roku takie zdolności i doświadczenie mieli. Wielu ekspertów od Europy Wschodniej pod koniec lat 80. miało jednak podobne zdanie o jej dysydentach jak Kepel o arabskich demonstrantach. Jeszcze w 1988 wieść o tym, że odbyło się spotkanie przedstawicieli polskiej, czeskiej i słowackiej opozycji w Karkonoszach, zachodnie agencje ignorowały, twierdząc, że „ci ludzie i tak nigdy nie będą w stanie przejąć władzy w tych krajach, nie są na to przygotowani”**. Kilkanaście miesięcy później prawie wszyscy uczestnicy spotkania byli członkami rządów i parlamentów swoich krajów, jeden był nawet prezydentem. W Polsce rzeczywiście od 1980 roku część opozycji przyzwyczajała się do politycznych negocjacji, działania w ramach instytucji i kierowania masowymi organizacjami. Gdzie indziej jednak dysydenci nie mieli ani odrobiny takiego doświadczenia. Twierdzenie, że Václav Havel, pisarz, którego działalność polityczna (czy raczej antypolityczna) kończyła się na eseistyce i więzieniu, miał znacząco większe doświadczenie, niż żyjący we względnie otwartym państwie, mogący czytać i oglądać praktycznie wszystko Egipcjanie, jest mało przekonująca. Demokracja, wbrew pozorom (a zgodnie z nazwą), jest dla ludzi i jeśli ktoś poczuwa się do wyznawania wartości liberalnych w najszerszym ich rozumieniu, powinien wierzyć w ogólnoludzkie dążenie do realizacji podstawowych praw człowieka i aspiracji politycznych.
Drugi argument Kepela to rozwarstwienie społeczne świata arabskiego, przeciwstawiane rzekomo „średnioklasowym” przewrotom 1989 roku. O ile w Czechach (bo już nie na Słowacji) „aksamitną rewolucję” rzeczywiście zapoczątkował ruch studencki (a więc w przybliżeniu – wychodzący z klasy średniej), to już na przykład w Polsce mieliśmy na pewno do czynienia z ruchem ogólnospołecznym, także (oczywiście) pracowniczym. Tu zaraz pojawia się pytanie – w roku 1980 czy w 1989? Jest ono źle postawione i wynika z dominującego w polskiej historiografii podziału na „karnawał Solidarności”, „czarną dziurę” od 13 grudnia 1981 oraz wyłaniający się z mroków Okrągły Stół. Tak jakby pomiędzy 1981 a 1989 nie było żadnej ciągłości. Otóż była. Nasza „odraczana rewolucja” to przecież także wielkie demonstracje trzeciomajowe. To marsze i sit-iny Ruchu „Wolność i Pokój”, zadymy „Solidarności Walczącej”, tysięczne happeningi Pomarańczowej Alternatywy, „precz z komuną” skandowane na stadionach piłkarskich, tony drukowanej bibuły. Cały proces transformacji rozciągnięty w czasie jak anegdotyczne jedzenie kanapki z salcesonem, przesuwanym nosem dalej i dalej po kromce chleba. Ale jednak w końcu zjedzonym.
Jeśli przyjąć, że Polski rok 1989 jest nierozerwalnie związany z 1980 (a ten ma przecież także korzenie w 1970 i 1976), okaże się, że rewolucja zapoczątkowana iskrą ekonomiczną także może prowadzić do stabilnej demokracji. I pierwsze skrzypce mogą w niej grać nie tylko wolne zawody i intelektualiści, ale także elektryk, suwnicowa, kierowca autobusu czy motorniczy. Czemu nie sprzedawca owoców albo związkowiec – jak słusznie zauważa Piotr Wciślik w swoim tekście (chyba najbardziej przenikliwym, bo najmocniej zakorzenionym w porównywanym, środkowo-europejskim kontekście).
Na koniec ostatnie porównanie. Nie rozumiem zachwytów nad „twitterową” czy „facebookową” rewolucją. Nowe media nie wnoszą nic jakościowo odmiennego do sposobu organizacji ani obiegu informacji w obserwowanych przypadkach. Funkcje tych mediów są dwie: informowanie wewnątrz ruchu i wysyłanie informacji o wydarzeniach krajowych „na zewnątrz”. Informacje o zatrzymaniach działaczy opozycji w Polsce, o demonstracjach itp. docierały także niemal „w czasie rzeczywistym” za granicę, skąd przez rozgłośnie takie jak Radio Wolna Europa czy BBC trafiały do kręgów zapewne nie węższych niż egipscy użytkownicy Twittera. Zdjęcia ze wspomnianego wcześniej spotkania w Karkonoszach dotarły do Londynu nazajutrz rano. Facebook A.D. 1988? A może po prostu nie warto się ekscytować nowinkami w formie i lepiej skoncentrować na treści?
Trzymajmy więc kciuki za demokratyczne siły w świecie arabskim i jeśli idzie o analogie z 1989 – pozostańmy przy tej podstawowej. Dajmy się zaskoczyć niespodziewanemu, nieprzewidzianemu jak i wtedy przez ekspertów wybuchowi społecznych pragnień, roszczeń i nadziei. Podzielam w tej kwestii optymizm (czy raczej – nadzieje) Pawła Śpiewaka, dotyczące czwartej fali demokracji, choć nie uważam, by pisząc o niej, trzeba było koniecznie deprecjonować tę trzecią. I nie dziwmy się Havlowi, który wciąż wierzy w people power (tę, która wyniosła dramatopisarza na Hradczany), a pełen jest niechęci dla zachowawczej i cynicznej polityki mocarstw, przywołującej na myśl monachijską zdradę – wypowiadał się za interwencją w Libii (jak i wcześniej za nalotami na Jugosławię i inwazją w Iraku). Dziwi raczej, że nasz „postdysydencki” przecież rząd tak drastycznie odciął się od jakiegokolwiek udziału w pomocy dla libijskich antyautorytarnych powstańców i tym samym stanął po tej samej stronie, co ci mówiący o „krucjacie” i nazywający bombardowanie własnych obywateli „niespełnianiem wymogów demokracji”.
* Kacper Szulecki, doktorant na uniwersytecie w Konstancji w Niemczech, zajmuje się zjawiskiem środkowoeuropejskiego dysydentyzmu. Członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
** Cytat pochodzi z wywiadu z byłym ministrem spraw zagranicznych Republiki Czeskiej Janem Kavanem, przeprowadzonego przez Autora tekstu.
***
* Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski.
** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
*** Współpraca: Ewa Serzysko, Robert Tomaszewski.