Łukasz Pawłowski
Nowa Entente Cordiale?
Wiodąca rola dyplomacji francuskiej w przygotowaniu nalotów na Libię oraz widoczne zaangażowanie Wielkiej Brytanii w ten proces rodzą pytania o to, co skłoniło przywódców obu państw do wyboru takiej strategii.
Bezpośrednie motywy działania francuskiej dyplomacji wydają się dość jasne, choć jeszcze kilka tygodni temu mało kto spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Co spowodowało tak gwałtowną zmianę? Zachodni komentatorzy wymieniają kilka przyczyn (The Economist).
Po pierwsze prezydentowi Sarkozy’emu bardzo zależało na odwróceniu uwagi od wpadki francuskiej dyplomacji, jaką było zbagatelizowanie znaczenia rozruchów w Tunezji i Egipcie. Zdymisjonowana kilka tygodni temu minister spraw zagranicznych Michèle Alliot-Marie jeszcze na kilka dni przed jego ostatecznym upadkiem oferowała ówczesnemu tunezyjskiemu prezydentowi pozamilitarną pomoc w zachowaniu władzy. Wraz z późniejszym ujawnieniem nie do końca jasnej znajomości pani minister z Azizem Miledem, tunezyjskim biznesmenem rzekomo powiązanym z klanem prezydenta Ben Alego, reputacja francuskiej dyplomacji zanotowała bolesny upadek. Jeśli do tego wszystkiego dodamy pogardliwe wypowiedzi Muammara Kadafiego pod adresem francuskiego prezydenta, którego nazwał „klownem” oraz twierdzenia jego syna (jak na razie nieudowodnione) jakoby to rząd libijski współfinansował zwycięską kampanię prezydencką Sarkozy’ego w 2007 roku, gwałtowna zmiana francuskiej strategii w regionie przestaje dziwić.
Jak dotychczas zmiana ta okazała się dla francuskiego przywódcy strzałem w dziesiątkę i przyniosła mu – wypowiadane głośniej lub ciszej – uznanie ze wszystkich stron sceny politycznej. To dobry znak przed zaplanowanymi na przyszły rok wyborami prezydenckimi, ponieważ w sondażach obecny lokator Pałacu Elizejskiego wypada blado. Zaangażowanie w politykę międzynarodową na najwyższym szczeblu odwraca uwagę wyborców od bieżących problemów wewnętrznych. Sarkozy ma więc obecnie to szczęście, że jego indywidualny interes polityczny jest zbieżny z oczekiwaniami ludzi. Wszystko to prawda, ale dlaczego na podobne działania zdecydował się także lider rządu po drugiej stronie Kanału – David Cameron?
Wbrew temu, co sugerują niektórzy komentatorzy jego sytuacja różni się znacznie od położenia francuskiego prezydenta. Owszem, brytyjski rząd traci popularność, zamierza wprowadzić bolesne cięcia budżetowe, a na wiosnę planowane są masowe protesty m.in. studentów sprzeciwiających się podwyżkom czesnego, jednak Cameron do kolejnych wyborów ma wciąż dużo czasu. Swój urząd sprawuje dopiero od jedenastu miesięcy, będzie więc miał jeszcze wiele okazji, by odbudować obecną, kilkuprocentową stratę do Labour.
To nie koniec różnic. Wielka Brytania w ciągu ostatnich lat poniosła wysokie koszty uczestnictwa w wojnach w Iraku i Afganistanie, których Francja nie odczuła. Jeśli Cameron zgodnie z zapowiedziami radykalnie obetnie wydatki publiczne na wiele celów socjalnych, wkrótce będzie musiał wytłumaczyć się brytyjskiej publiczności z zaangażowania w kolejny, prawdopodobnie kosztowny konflikt zbrojny.
Wreszcie, inna jest także historia relacji obu państw z reżimem Kadafiego. To przecież rząd brytyjski wspólnie z Amerykanami negocjował z libijskim prezydentem zaprzestanie prac nad bronią chemiczną i jądrową w zamian za zniesienie sankcji gospodarczych nałożonych na ten kraj. Rozmowy te zakończyły się podpisaniem porozumienia w grudniu 2003 roku, a tym samym Wielka Brytania i USA uprawomocniły rządy Kadafiego na arenie międzynarodowej.
Różnice w położeniu Francji i Wielkiej Brytanii są więc znaczące i ich zaangażowania w walki w Libii nie można tłumaczyć tymi samymi motywami. Brytyjczycy potrzebują Francji, między innymi po to, by wzmocnić swoją pozycję w oczach Stanów Zjednoczonych. Prezydent Barack Obama nie raz dawał do zrozumienia, że nie jest zainteresowany podzieloną i słabą Europą, a wobec tego chłodniej odnosi się również do Wielkiej Brytanii, która tradycyjnie odgrywała rolę pośrednika między Nowym Światem a Starym Kontynentem. Wspólne działania Paryża i Londynu, czyli trzeciej i czwartej potęgi militarnej świata, wzmacniają pozycję premiera Camerona w rozmowach z Białym Domem.
Nie jest to zresztą pierwsza oznaka bliższej współpracy między krajami po obu stronach Kanału. Pod koniec października 2010 roku podczas szczytu brytyjsko-francuskiego w Londynie obaj przywódcy podpisali porozumienie o współpracy militarnej, które brytyjski sekretarz obrony Liam Fox nazwa „najściślejszym w całej historii”. Umowy te umożliwiły bliższą współpracę nad rozwojem i testami broni nuklearnej oraz otworzyły drogę do powołania „wspólnego korpusu ekspedycyjnego” w sile 10 tysięcy żołnierzy (po 5 tysięcy z każdej ze stron). Francja i Wielka Brytania zgodziły się również na wzajemne wykorzystywanie swoich lotniskowców, z których jeden zawsze ma znajdować się na pełnym morzu. (BBC).
Już wówczas David Cameron zapowiadał, że francusko-brytyjska współpraca wojskowa może w najbliższym czasie zacieśnić się jeszcze bardziej. Czy tak się stanie? Czy wkrótce w szeregach Partii Konserwatywnej nie odezwą się eurosceptycy, którzy zaczną nawoływać do zrównoważenia większego zaangażowania w Europie zacieśnieniem współpracy z USA? To całkiem realna możliwość, ale prezydent Sarkozy wydaje się być pewnym swego. Już na tydzień przed zeszłorocznymi wyborami w Wielkiej Brytanii francuski przywódca mówił: „Jeśli Cameron wygra, postąpi tak jak wszyscy [premierzy Wielkiej Brytanii; przyp. Ł.P.]. Zacznie jako anty-, a skończy jako proeuropejczyk. Taka jest reguła!”.
Pozostaje jednak pytanie czy „reguła Sarkozy’ego” będzie obowiązywać również wtedy, gdy pierwszy test brytyjsko-francuskiej współpracy – konflikt w Libii – okaże się długą, brudną i kosztowną wojną, w której oba kraje ugrzęzną na dłużej.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, dziennikarz Magazynu Idei „Europa”.
„Kultura Liberalna” nr 115 (12/2011) z 22 marca 2011 r.