Kiedy członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i socjolożka profesor Karolina Wigura w telewizyjnej dyskusji powiedziała, że Rafał Trzaskowski wypadł w debacie „Super Expressu” gorzej niż Karol Nawrocki, bo był mniej zdecydowany niż inni radykalni kontrkandydaci, w mediach społecznościowych wybuchła inba. Część komentujących oskarżała ją o brak odpowiedzialności, a inni jej dziękowali.
Ten przykład zachęca, by zastanowić się, czy można krytykować kampanię kandydata prodemokratycznego niedługo przed wyborami? Jest to zdrada wartości, jak niektórzy twierdzą, czy też zwrócenie uwagi na słabość, która zignorowana może skończyć się źle dla wszystkich obawiających się ryzyka upadku liberalnej demokracji w razie jego przegranej?
Im nie udzieli się nasze samozadowolenie
Od kiedy wybory są „o wszystko” – a to już takie trzecie po ostatnich prezydenckich, w których Rafał Trzaskowski o włos przegrał z Andrzejem Dudą, i po parlamentarnych, w których PiS dostało najwięcej głosów, ale koalicja partii demokratycznych więcej – rola komentatorów i w ogóle debaty publicznej jest pojmowana na różne wykluczające się sposoby. Stawka podnosi emocje, jednak ten podział zaczął się już po wyborach w 2015 roku.
Wtedy, po wygranej PiS-u w wyborach parlamentarnych i prezydenckich, wielu zadawało sobie pytanie – dlaczego. Często ci, którzy odpowiadali, krytykując przegrany obóz za błędy, chociaż sami PiS-u nie popierali, byli uznawani za zdrajców, albo chociaż pożytecznych idiotów rosnących w siłę populistów.
Od tamtej pory, wraz z pogłębiającą się polaryzacją i kryzysem ustrojowym, do którego doprowadziły rządy Prawa i Sprawiedliwości, krytyka obozu demokratycznego stawała się coraz bardziej ryzykowna. Ci, którzy dopuszczali się jej (tak, to dobre słowo, bo oddaje nastrój sytuacji, w której z definicji obiektywny dziennikarz czy ekspert ma czelność wytykać błędy politykom), byli atakowani przez własny obóz – czyli tych którzy również szukali rozwiązań ograniczenia szkód wyrządzanych przez populistów.
Teraz ten wybór postaw utrwalił się chyba na stałe – niezależni, obiektywni komentatorzy mogą mówić językiem propagandzistów swojego obozu ustrojowego (nie politycznego, bo spór nie ogranicza się tylko do poglądów na różne sprawy) albo analizować obiektywnie jego słabości. Wtedy jednak narażają się na atak ze strony zwolenników tego samego stronnictwa.
Pytanie jednak brzmi: czy mówiąc wyłącznie o zaletach kandydatów w wyborach, sprawimy, że zauważą je inni? Oraz: jak zmobilizujemy polityków strony demokratycznej do lepszej pracy – punktując ich wady czy wzmacniając ich przekaz?
Przed wyborami naprawdę jest to ważne pytanie, a odpowiedź może nie wydawać się wcale oczywista. Wielu wyborców jest niezdecydowanych, frekwencja zapowiada się słabo, więc odpowiedzialność za sposób opowiadania o kandydatach jest ogromna. Powstaje więc rozpracowywany w kulturze na różne sposoby dylemat dotyczący skutków bezkompromisowej uczciwości. Tym bardziej, że „tamci” nie hamletyzują, oni grają bez żenady do jednej bramki z politykami, często nawet nie udając dziennikarzy czy niezależnych ekspertów.
No, ale przecież to „my” walczymy o liberalną demokrację, a więc wolność, prawo do krytyki, o to, żeby wymagać czegoś od polityków. Publiczność, która z impetem przystępuje do ataków na dziennikarzy i ekspertów krytykujących kampanię demokratycznych polityków, niech odpowie na pytanie: czy chcecie żyć w państwie, w którym tłamsi się debatę? Może lepiej będzie dążyć do tego, żeby jej ulubieni politycy przekonywali skuteczniej? Jeśli przekonają tylko przekonanych, to znowu będzie trzeba organizować marsze.
Moralność czy skuteczność?
Drugą pułapką na obiektywnych ekspertów w czasach, w których wybory są „o wszystko”, jest pomylenie ról. Kim jestem – mógłby zadać sobie pytanie publicysta w studiu telewizyjnym – ekspertem, który ocenia skuteczność przekazu polityka, czy sędzią oceniającym jego racje?
Przykładem, na którym można sobie przećwiczyć ten dylemat, mogą być słowa Donalda Trumpa z debaty prezydenckiej w Ameryce o tym, że imigranci w Springfield jedzą koty i psy. Jaka jest rola niezależnego eksperta, który ocenia, kto wygrał debatę? Ocena tego, czy to dobrze jeść koty i psy, czy też tego, jak taki występ odbiorą wyborcy?
Oceniamy moralność czy skuteczność? Można jedno i drugie, tylko należy jasno to ustalić. Na pytanie, kto wygrał debatę, odpowiadamy oceniając skuteczność. Na pytanie, czyj program bardziej nam się podoba, odpowiadamy oceniając moralność – i do tego dziennikarze też mają święte prawo.
Słowa Mentzena o podatkach są szkodliwe. Słowa Brauna o Żydach są niedopuszczalne. Słowa Nawrockiego o imigrantach są krzywdzące. Słowa Maciaka o Putinie są wstrząsające. Ale to nie znaczy, że do ludzi dotrą kontrargumenty kontrkandydata. Dotrą wtedy, kiedy będą skutecznie wypowiedziane. A przecież od tego zależy wygrana w wyborach.
Zauważenie tej prawidłowości pozwala realnie, a nie życzeniowo ocenić, kto wypadł lepiej w debacie. My, publicyści, eksperci z czasów głębokiej polaryzacji i „wyborów o wszystko”, musimy bardzo uważać, żeby o tym nie zapominać. Inaczej znowu się zdziwimy, że wygrał kandydat, który tak brzydko mówił, chociaż zwracaliśmy mu przecież publicznie uwagę.
„Widać ucieczkę przed debatą publiczną” – pisze Karolina Wigura w swoich mediach społecznościowych. „Zatrwożenie bierze, gdy czyta się wpisy ludzi, którzy nie odróżniają eksperckiej oceny EFEKTYWNOŚCI kandydatów politycznych od deklaracji, który kandydat otrzyma czyjś głos, który «się podoba»”.
Przy urnach wyborczych nie będzie można już nikogo wyśmiewać za jego diagnozy, zakrzykiwać, myląc role w nadziei, że będzie to sprawcze, wygłaszać słusznych racji. Będzie można już tylko głosować. Jak zrobią to obecnie niezdecydowani, w dużej mierze zależy od tego, na ile skuteczni w prezentowaniu swoich argumentów będą teraz kandydaci. A nie od tego, czy ekspert lub publicysta publicznie któregoś z nich poprze.