Łukasz Jasina

Dać radość ludowi, czyli o rytuałach brytyjskich ślubów królewskich…

Kiedyś monarcha i jego bliscy byli traktowani jak bogowie albo – w najgorszym razie – namiestnicy Boga. Ktoś taki nie mógł być człowiekiem zwyczajnym, a jego kontakty ze zwykłymi ludźmi nie mogły przypominać tych pomiędzy, dajmy na to, szewcem a jego klientem. Specjalny rytuał towarzyszyć miał monarszemu narodzeniu (w Bizancjum służyła do tego wyłożona purpurowymi płytkami sala, w Wersalu przyjście na świat królewskiego potomka mógł obserwować każdy, tak aby nie było zastrzeżeń co do jego prawowitości), przejęciu władzy, ślubowi czy śmierci.

Oczywiście monarcha pokazywał się ludowi również przy wielu innych okazjach. Zawsze było to jednak wydarzenie nadzwyczajne. Pałacowe przewroty również nie niwelowały około królewskiego sacrum. Dopiero dwie egzekucje przeprowadzone na oczach ludu (Karola I Stuarta przed Whitehall w roku 1649 i Ludwika XVI w roku 1793 na jednym z paryskich placów) przecięły nadprzyrodzoną nić łącząca króla z Najwyższym. Najsłynniejsza współczesna monarchini, Elżbieta II, jest wprawdzie władcą „z łaski Boga”, ale chyba nikt nie bierze już tego poważnie. Brytyjczycy nigdy zresztą nie traktowali swoich monarchów równie serio jak mieszkańcy kontynentu. Wydaje się to trochę dziwne. W końcu Plantageneci i Tudorowie byli monarchami poważnymi, a wielu niemniej poważnych od nich ludzi przekonało się o tym na własnej skórze. Z drugiej strony w Anglii zbyt często zmieniały się dynastie, aby wmówić komukolwiek, że monarcha jest istota nadludzką. Nawet pióro Szekspira nie pomogło w udowodnieniu nadnaturalnych początków rodu Tudorów: każdy doskonale wiedział, że rodzina ta jest produktem romansu zwykłego rycerza z ponurej Walii i owdowiałej królowej.

Ciekawy wpływ na autorytet monarchii miały jednak królewskie śluby. W wieku XVI walnie rzeczony autorytet obniżały. Historie sześciu żon Henryka VIII zna każdy widz HBO – nie będę ich więc przypominał. Pecha do swoich współmałżonków miewali też królowie z dynastii hanowerskiej. Jerzy IV musiał się nawet posłużyć ówczesnymi służbami porządkowymi, aby nie dopuścić do koronacji swojej podejrzewanej o permanentne zdrady połowicy. Kryzys rządów monarchicznych w wieku XX nadał królewskim ślubom specjalną rolę – miały jednoczyć społeczeństwo. Każda z dwudziestowiecznych generacji rodu Windsorów odegrała w tym swoją rolę.

Młodszy syn króla Jerzego V, Albert (późniejszy Jerzy VI rozsławiony niedawną rolą Colina Firtha), poślubił w roku 1923 szkocką arystokratkę Elżbietę Bowes-Lyon. Podobno był to mezalians, choć nie wiadomo dla kogo. Panna młoda przyszła na świat w zamku Glamis i była potomkinią Makbeta (a nie mało znaczących saskich książąt, jak jej mąż) oraz pierwszą prawdziwą Brytyjką na tronie królowych od 1546 roku. Uroczystości odbyły się z pompą – niemalże identyczną jak w wypadku kolejnych królewskich ślubów. Po raz pierwszy ceremonię tego typu transmitowano przez radio. Elżbiecie Bowes-Lyon udało się również przynajmniej częściowo zabliźnić narodowe rany. Swój ślubny bukiet złożyła w Westminsterze na Grobie Nieznanego Żołnierza – jednego z wielu, jakich jej teść i jego rząd wysłali na śmierć we francuskich transzejach. Wśród zabitych był także starszy brat Elżbiety. Późniejsza królowa-matka miała się zresztą w toku swojego życia stać dla Brytyjczyków kimś w rodzaju „królowej ludzkich serc”, wyprzedzając w tym żonę swojego wnuka Dianę. Przez siedemdziesiąt dziewięć lat (do Wielkanocy 2002 roku) trwała na królewskim posterunku.

Gdy w 1947 roku na ślubny kobierzec wstępowała jej córka, sytuacja kraju jeszcze mniej skłaniała do optymizmu niż dwadzieścia cztery lata wcześniej. Wojnę w zasadzie Brytyjczycy wygrali, ale przyniosła im ona tysiące wyrzeczeń i upokorzeń. Rządzący od 1945 roku laburzyści realizowali politykę nacjonalizacji przemysłu, a od największego w dziejach ludzkości Imperium odpadały właśnie Indie i Birma. Ślub pary królewskiej odwracał uwagę od trudnej powojennej rzeczywistości i miał dawać nadzieję na lepszą przyszłość. Księżniczka Elżbieta wychodziła jednak za mąż za swojego kuzyna – Filipa Mountbattena. Oboje byli młodzi i piękni. Elżbieta służyła w oddziałach pomocniczych jako kierowca i była symbolem odnowy w królewskiej familii. Filip Mountbatten, siostrzeniec lorda Louisa, bohaterskiego admirała i zwycięzcy z Birmy (który jako ostatni wicekról Indii dopełniał rytuałów likwidacji Cesarstwa Indii), również miał za sobą przeszłość wojenną. Potomek bawarsko-greckiej dynastii nie mógł jednak na ślub zaprosić swoich krewnych. Byli w końcu Niemcami.

Szał przedślubny przypominał nieco obecny. Kroniki filmowe, gazety i radio pełne były przygotowań do celebracji. Sama uroczystość miała uzmysłowić widzom, że chwała Brytanii trwa nadal. Po raz pierwszy do promocji królewskiego ślubu dołączył Hollywood. Fred Astaire wystąpił w filmie „Królewskie wesele”, o niebo lepszym od telewizyjnej produkcji „Wiliam i Kate”, jaką serwują nam obecnie stacje telewizyjne. To wszystko zdarzyło się sześćdziesiąt cztery lata temu. Elżbieta II wraz z mężem wciąż zasiadają na tronie. Imperium dawno już nie ma, ale trwa wciąż jego symbol – królowa.

W roku 1981 ślub kolejny, najczęściej dziś wspominany. Syn Elżbiety, książę Walii Karol, poślubił lady Dianę Spencer. Sam ślub bardzo przypominał wesele królewskich rodziców Karola, z tą, różnicą że telewizja satelitarna uczyniła z zamążpójścia panny Diany Spencer widowisko o charakterze globalnym. W ocenie widzów ślub był przepiękny, ale samo małżeństwo miało się stać czymś na kształt pośledniego i nazbyt długiego dzieła literackiego z wiadomym finałem. Kryzys monarchii wywołany śmiercią księżnej Walii nie trwał jednak długo. Lud szybko zapomniał i z niecierpliwością oczekiwał kolejnego wesela miłościwie mu panujących, ekscytując się przy okazji bieżącymi skandalami i trudnościami na drodze, jaka do niego wiodła. Nie inaczej będzie również po ceremonii zaślubin pana Wiliama Windsora (być może przyszłego Wilhelma V) i panny Kate Middleton.

* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

** Czytaj również tekst Łukasza Pawłowskiego w piątkowym Felietonie!

[email protected]

 

„Kultura Liberalna” nr 120 (17/2011) z 26 kwietnia 2011 r.