Wojciech Kacperski
Wyznania warszawskiego cyklisty
W ostatnią niedzielę członkowie Zielonego Mazowsza zorganizowali na mokrych warszawskich ulicach happening. Urządzili przejazd kilkunastu rowerzystów między samochodami, żeby zwrócić uwagę na to, jak wciąż niebezpieczna dla cyklistów jest jazda ulicami miasta. Pozytywną częścią akcji miał być apel do władz o „wpuszczenie” rowerów na buspasy (po których, zgodnie z literą prawa, nie wolno jeździć nikomu poza komunikacją miejską oraz wyróżnionymi pojazdami).
Przy całej uwadze, którą poświęca się wytyczaniu nowych ścieżek rowerowych oraz zachwytach nad tym, ilu rowerzystów corocznie przybywa na ulicach naszych miast, zaskakujące wydaje się to, że w pewnych kwestiach nadal stoimy w miejscu. Na przykład: po chodniku możemy jeździć tylko wtedy, gdy panują warunki „ograniczonej widoczności” (chodzi tu prawdopodobnie o opady atmosferyczne, choć znam takich rowerzystów, którzy interpretują to na korzyść swojej wady wzroku). Mamy obowiązek jeździć po ścieżkach rowerowych – po ulicy można jedynie wtedy, jeśli takiej ścieżki nie ma. Przyznam, że z tego powodu coraz częściej wybieram te ulice, wzdłuż których ścieżki rowerowe nie biegną: mam wówczas pewność, że nikt nie będzie miał do mnie pretensji o to, że zabieram mu pas, podczas gdy ścieżkę mam obok (nota bene: poprowadzoną tylko po jednej stronie ulicy i niekoniecznie po tej, którą akurat jadę). Powodów, dla których na ścieżce rowerowej nie można nabrać większej prędkości, nawet nie będę przytaczał, bo wyszedłby z tego osobny tekst.
Oczywiście, dużo się zmienia. Epoka ścieżek rowerowych wykładanych kostką bauma powoli odchodzi w zapomnienie (razem z dobrym stanem tych już istniejących), a nowsze ich odcinki zaczynają być wylewane asfaltem. Zmianie zaczęło ulegać nawet ich umiejscowienie. Powoli przestają być częścią chodnika, co czyniło z nieświadomych przechodniów przeszkody do wymijania przez rowerzystów. Na nowo wyremontowanej ulicy Emilii Plater ścieżka poprowadzona jest (po obu stronach!) jezdni, przy prawym pasie. Jest to bodaj jedyny odcinek ścieżki rowerowej w Warszawie, który naprawdę jest taki, jaki powinien być. Dramat polega jednak na tym, iż zaczyna się on wraz z ulicą Emilii Plater – a właściwie jej odcinkiem między Alejami Jerozolimskimi a Świętokrzyską – i razem z nią się kończy. Tak jakby władze miasta stworzyły coś idealnego, ale tylko żeby można tego przez chwilę „posmakować”, by później wrócić do stresującej walki o swoje miejsce na ulicy.
W prawie również widać pewne zmiany. Otrąbiona przez media nowelizacja ustawy o ruchu drogowym spowodowała, że być może trochę bezpieczniej czujemy się na ulicy. Czy jednak zmiany wprowadzone przez nowelizację uznać można za wystarczające? Nie było dotychczas porządnej debaty na temat tego, jak powinien wyglądać status rowerzysty w naszych miastach. Milczący głos Warszawskiej Masy Krytycznej, która w każdy ostatni piątek miesiąca tworzy korki w Śródmieściu, to zaledwie sygnał, że istniejemy. Silny bo silny, ale tylko sygnał.
Taka debata byłaby z pewnością trudna, ponieważ nie wszyscy rowerzyści widzą swoje funkcjonowanie w ruchu ulicznym tak samo. Nie wszyscy korzystają z roweru na co dzień i traktują go jako podstawowy środek komunikacji w mieście; nie wszyscy marzą też o tym, żeby rowery miały na jezdni status równoprawny z samochodami; nie wszyscy wreszcie lubią jeździć bardzo szybko, w związku z czym najchętniej w ogóle by nie korzystali ze ścieżek rowerowych. Ich głos też powinien być słyszalny.
Dość dużo mówiło się ostatnio na temat poprawienia standardów życia mieszkańców miast przy okazji zorganizowanego w Poznaniu Kongresu Ruchów Miejskich. Powstał po nim nawet dokument z dziewięcioma tezami, który – niczym postulaty Marcina Lutra – zawisł na drzwiach warszawskiego Ratusza. Nie ma tam nawet słowa o rowerzystach. Rzec by można, że brakuje ich w tej jednej, nieobecnej, dziesiątej tezie, która mogłaby cały projekt zamknąć. Mogłaby ona na przykład brzmieć następująco:
10. Rowerzyści są pełnoprawnymi uczestnikami ruchu ulicznego.
Zdaję sobie sprawię, że jest to perspektywa idealistyczna. Jednocześnie wiem, że bez takiego nastawienia wiele rzeczy, które udało się już w Warszawie zrobić, nie ujrzałoby światła dziennego.
Jazda rowerem po Warszawie nie należy do najłatwiejszych, ma jednak swój niewątpliwy urok. Jest w nim i radość ze swobodnego przemieszczania się po mieście, i satysfakcja z wygranej walki, gdy znajdujesz sobie miejsce pośród rozpędzonych samochodów. Dlatego zastanawia mnie czasem, czy gdyby ta ostateczna walka o istnienie rowerów w Warszawie została wygrana, to nie obudzilibyśmy się wreszcie w mieście, jakiego właśnie chcieliśmy?
* Wojciech Kacperski, student filozofii oraz socjologii UW. Miejski przewodnik po Warszawie.
„Kultura Liberalna” nr 131 (28/2011) z 12 lipca 2011 r.