Joanna Kusiak

„Nienasza” polityka miejska: polityczne ciotki i dumny paternalizm prowincji

Język i stojące za nim wyobrażenia o świecie najlepiej demaskują dzieci. Z czasów dzieciństwa (przypadającego na końcówkę komunizmu i początek transformacji) pamiętam, że spędziłam kiedyś cały rodzinny obiad zastanawiając się nad słowami „to nie nasze”, a właściwie „to nienasze”, bo „nienasze” stało się przymiotnikiem samym w sobie. Chodziło wtedy o sukienkę, którą miałam na sobie, będącą prezentem od jakiejś znajomej mojej babci, która jeździła do Ameryki. Ciocia skomplementowała ją, pytając retorycznie: „Jaka ładna, to nienasza?” „Nienasza”, odpowiedziała babcia nie bez pewnej dumy. Potem dorośli rozmawiali już o czymś innym, a ja, dłubiąc widelcem w ziemniakach, zastanawiałam się, jakie to zabawne, że moja sukienka jest fajna bo jest nie-nasza. Jest moja, ale pochodzi z tej nie-naszej Ameryki, czyli na pewno nie ze sklepu. Odzież na głównej ulicy (uwielbiałam słowo „odzież” za jego dziwność i lubiłam je powtarzać w myślach), ale też na pewno nie „od ruskich” handlujących na ryneczku. „Od ruskich” mieliśmy z bratem zabawkowy mikroskop i malowanki z „Wilkiem i zającem”, które były na trochę gorszym papierze niż te polskie, ale też miały ładne obrazki i tytuły pisane dziwnymi literami. „Od ruskich” to jednak nie było „nienasze”. Od nich też wprawdzie można było mieć ciekawe rzeczy – mikropskop był super – ale wtedy mówiło się o tych przedmiotach z pełnym uznania niedowierzaniem. Jeśli coś było zarówno fajne, „i to od ruskich”, to świadczyło to o wyjątkowej okazji, bo „od ruskich” oznaczało też tanio i zawsze można było się targować. Czasami rzeczy „od ruskich” były tak samodobre jak te „nienasze”, ale nawet wtedy nie miały tego nimbu lepszości. W tym wszystkim „nasze”, czyli polskie rzeczy, sytuowały się trochę z boku. Mogły być całkiem w porządku, ale uchodziły za bardziej zwyczajne. Przede wszystkim zaś „nasze” mieli wszyscy, więc nie było w nich nic wyjątkowego. Dopiero potem, w którymś momencie lat dziewięćdziesiątych zaczęły pojawiać się „nasze” rzeczy, które były prawie jak „nienasze”.  I znów unosiło się brwi z pewnym podziwem.

Teraz ton owego „nienasze” pobrzmiewa mi raz po raz w dyskursach dotyczących miejskiej polityki, z tym, że na „nienasze” mówi się teraz „europejskie”. W tym sensie „nienasze” są: społeczeństwo obywatelskie, partycypacja, deliberacja, konsultacje społeczne, a nawet w pewnym sensie przestrzeń publiczna, szczególnie taka z kawiarniami i rowerami. Dla wielu kwintesencją „nienaszości” są ciągle piękne stadiony (które po wybudowaniu jakże często okazują się jednak rozczarowująco „nasze”, czyli brzydsze niż myśleliśmy i odpadają od nich schody). W ogóle, niektóre „nienasze” rzeczy w końcu degradują się do „naszych”. „Nienasza” była kiedyś Marina Mokotów, ale ona też stała się wstydliwie nasza i teraz wiele z nas łamie sobie głowę, jakim to europejskim programem czy funduszem ją zneutralizować. Z kolei wydawałoby się, że „od ruskich” zniknęło na długo razem z samymi Ruskimi, ale to tylko pozór. Oczywiście, w kategorii „od ruskich” nigdy nie chodziło w ogóle o Rosję i Rosjan (którzy pojawiają w dyskursie publicznym niestety już tylko na poziomie polityki smoleńskiej i – o ironio – w tym sensie ostatnią rzeczą „od ruskich” jaką mieliśmy w przestrzeni publicznej był samolot). „Od ruskich” zawsze traktowano jako zbiorczą kategorię oznaczającą wszystko pochodzące z krajów i regionów, wobec których czujemy się trochę lepsi (nasze malowanki są na ładniejszym papierze, jesteśmy bardziej cywilizowani itd.), a zarazem które były nam od czasu do czasu do czegoś potrzebne, właśnie dlatego, że trafiają się okazje, jest tanio i można się targować. Im dalej w głąb transformacji i im bardziej otwierały się przed nami wrota świata rzeczy „nienaszych”, tym mniej symboliczni „ruscy” (a wraz z nimi Węgrzy, Rumuni, Czesi, Słowacy i Albańczycy) byli nam do czegokolwiek potrzebni.

Symboliczni „ruscy” pobrzmieli mi z całą mocą podczas debaty o przyszłości Łodzi i solidarności warszawsko-łódzkiej, na której obecne były m.in. prezydentki obu miast. Zatroskany wyjątkowo trudną sytuacją Łodzi Krzysztof Nawratek zaproponował, że być może szansą dla miasta byłoby poeksperymentowanie z rozwiązaniami polityczno-ekonomicznymi, na wzór takich, jakie przeprowadzono z sukcesem w Brazylii, a które w gruncie rzeczy mogłyby nawiązywać do początków Łodzi, będącej samo, jako miasto industrialne, eksperymentem. Reakcja Hanny Gronkiewicz-Waltz była dokładnie taka, jakby po dwudziestu latach transformacji ktoś zaproponował jej politykę miejską „od ruskich”, kupowaną okazyjnie pod Pałacem Kultury, podczas gdy ona już od lat ubiera swoją miejską politykę w sukienki z H&M – zachodnią, ale na naszą kieszeń. To wyraźne wzdragnięcie się dopowiedziało to, czego prezydentka Warszawy oczywiście głośno wyrazić nie mogła, ale co całkiem wyraźnie wybrzmiało: dumny paternalizm prowincji. Nie będziemy kopiować trzeciego świata, tym bardziej nie teraz, kiedy już jedną nogą jesteśmy w lepszym świecie tego, co „nienasze”. I nagle za stołem w Muzeum Sztuki Nowoczesnej zobaczyłam swoją ciotkę, z niecierpliwością czekającą na kolejną paczkę z Ameryki.

Wyobrażam sobie, że teraz, świeżo po przeprowadzce na stypendium do Nowego Jorku, mogłabym napisać do Hanny Gronkiewicz-Waltz taki list:
Droga ciociu Haniu, drogie wszystkie ciocie i drodzy wujkowie, politycy i polityczki zastanawiający się, w co się ubrać na kampanię wyborczą i co potem nosić. Nie uwierzycie, ale tutaj, w Nowym Jorku, ostatnio też najmodniejsze są rzeczy „nienasze”. Tylko wiecie, w sensie „nie-ich”. Niektóre z tych „ich”, czyli naszych „nienaszych”, bardzo teraz tanieją i można je kupić w second-handach. Ostatnio w Nowym Jorku przyjęto budżet partycypacyjny i politycy w gazetach z takim podziwem mówili że „to z Brazylii”, tak samo jak Ty ciociu zawsze mówiłaś, że „to nienasze”. I wiesz co, te z Brazylii wcale nie są droższe niż te używane zachodnie i jak się wyjdzie w tych nowych brazylijskich na ulicę, to ludzie się cieszą prawią komplementy i mówią jeszcze, że teraz musimy zrobić spotkanie, żeby się zastanowić, jak te ubrania z Brazylii przystosować do naszego klimatu. Bo przecież idzie zima, a zimy w Nowym Jorku są sroższe niż w Brazylii. Wysyłam Ci, ciociu, paczkę, a w paczce te rzeczy z Brazylii. U nas też idzie zima, więc te sukienki też trzeba trochę przerobić, bo jak będziesz szła do metra przez Plac Defilad, to tam zimą zawsze wieje. Ale pamiętasz, tę sukienkę amerykańską, co wtedy miałam na obiedzie, co mi ciocia Krysia musiała przerobić, bo miała za długie rękawy. I w ogóle, u nas przez te wszystkie lata wszystkie ciocie się nauczyły przerabiać i dopasowywać. Więc nawet tak myślałam, że już tyle sukienek przerobiłyście i tyle par dżinsów skróciłyście przez te wszystkie lata, że może nawet jak sobie obejrzycie dobrze te sukienki z Brazylii i te stare, amerykańskie, a nawet te od ruskich, te z mufkami na zimę, żeby nie marzły ręce, to może udałoby nam się uszyć własną sukienkę. Naszą, ale taką ładną, że za granicą by wszyscy mówili, że „nienasza”. Mi się nawet ostatnio to zdarzyło, w metrze, jedna dziewczyna spytała, gdzie kupiłam moją sukienkę, a jak powiedziałam, że w Warszawawie, to ona tak westchnęła i powiedziała, że chciałaby pojechać do Warszawy. I wiesz co, ja sobie wtedy pomyślałam, że my naprawdę też umiemy ładnie szyć. Ściskam Cię ciociu. Wypełniam sobie w metrze skaner wyborczy „Kongresu Ruchów Miejskich”  i patrzę uważnie, co tam szyjecie. Ucałuj ode mnie Miasto.
Joanna

Ciotki ciotkami, ale w przedwczoraj razem z jednym węgierskim i jednym rumuńskim doktorantem na CUNY (City University of New York), a wczoraj na fejsbuku z Krzysztofem Nawratkiem (po jego wpisie na blogu) zastanawialiśmy się, dlaczego nie ma żadnego języka teoretycznego wychodzącego z naszego „tu i teraz”, a nie opisującego nasz świat poprzez zapośredniczenie zachodniego centrum, którego teorie trzeba obrobić młotkiem, zanim będą pasować do naszej rzeczywistości. Czy faktycznie nie umiemy stworzyć sobie języka, w którym – jak to ujmuje Nawratek – to my będziemy dla nas samych normą, a Zachód i nie tylko, będą aberracją albo po prostu innością? W takim języku łatwiej byłoby zastanowić się, czego naprawdę potrzebujemy i skąd to wziąć – i nawet jeśli okazałoby się , że częściowo tak czy inaczej z Zachodu, z Brazylii lub nawet Albanii, to może jednak udałoby się nam stworzyć politykę miejską na nasz (ekonomiczny, społeczny, kulturowy) klimat. Jednym słowem, chodzi o kolejny przewrót kopernikański. A skoro jesteśmy skłonni za wszelką cenę upierać się i dowodzić Niemcom, że Kopernik był Polakiem (i to kobietą!), wyślijmy Zachód na orbitę, niech się dookoła nas kręci.

Nie chodzi jednak, o narodową dumę i mesjanizm – że teraz „nasze” oznacza najlepsze, i Zachód będzie się musiał od nas uczyć. Może się tak zdarzyć (jak zdarzyło się Brazylii), ale nie to powinno być naszym celem. Aby nowy język jednak w ogóle zaistniał, najbardziej chyba brakuje nam sensownego i wyczerpującego spisu inwentarza. Zdania sobie sprawy z tego, co właściwie jest w naszych miastach i w społeczeństwie. Mamy tendencję do wylewania dziecka z kąpielą i potrafię sobie z łatwością wyobrazić, jak przyjmujemy budżet partycypacyjny z Brazylii pozbywając się znów wszystkiego, co wypracowaliśmy poprzednio – tak jak zbyt szybko zanegowaliśmy wszystko, co było dziedzictwem komunizmu, a potem zbyt szybko potępiliśmy całe lata dziewięćdziesiąte, krytykując społeczny entuzjazm do budowania tylko dlatego, że budynki, jakie powstawały, były rzeczywiście brzydkie. Tymczasem robienie ładnych domów bez cienia entuzjazmu też nie wydaje się dobrym rozwiązaniem. Zadanie na następnych kilka lat, dla polityków, wizjonerów, badaczy i zwykłych obywateli jest następujące: wyjść na ulice miast i zobaczyć, co tak naprawdę w nich jest. Nie tylko w sensie materialnym (budynki, puste przestrzenie, szerokie lub wąskie ulice itd), ale też społecznym (umiejętność indywidualnego radzenia sobie, sieci społeczne, duża zdolność naśladownictwa, energia do zrywów, społeczne ambicje, itd). Spisać inwentarz i wywiesić na politycznej tablicy. Zobaczyć, czego nie mamy, dlaczego tego nie mamy i czy na pewno chcemy to mieć. I czy rękawy nie będą za długie. I czy nie taniej będzie uszyć coś samemu. I czy nie można jednak pogadać o tym z Rumunami, jeśli mają podobny problem. Tu dobra wiadomość: większość funduszy europejskich nie ma małej gwiazdki z adnotacją, że nie można wprowadzać własnych, innowacyjnych rozwiązań, nie można ciąć gotowych polityk i robić z nich patchworków wedle własnego uznania. I że nie można zszywać razem rzeczy „nienaszych” i „od ruskich”, a nawet, że nie można gwizdać na „nienasze”, by w spokoju robić swoje.

* Joanna Kusiak, doktorantka w Instytucie Socjologii UW i Technische Universität Darmstadt, stypendystka Fulbrighta na City University of New York, mieszka na Brooklynie. Pisze doktorat o miejskiej rewolucji w Warszawie. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 141 (38/2011) z 20 września 2011 r