Katarzyna Szymielewicz

 Dokręcanie śruby, czyli kto wygra na zaostrzeniu prawa?

 W związku z wydarzeniami 11 listopada rozgorzała debata, czy potrzebne są zmiany w prawie zgromadzeń publicznych. Jej tempo i kierunek narzucił Bronisław Komorowski, który z deklaracją wprowadzenia „niezbędnych zmian” nie poczekał nawet, aż opadnie kurz w okolicy placu Konstytucji. Prezydent wyczucie nastrojów społecznych miał doskonałe, bo temat natychmiast podchwyciły media i tabuny ekspertów. Na pozór nic nowego: mocna reakcja polityczna po „mocnych” (czytaj: mocno w mediach obecnych) zajściach na ulicach Warszawy. Jest jednak w tej debacie kilka cech charakterystycznych i kilka zagrożeń, które – nawet jeśli wcale nie nowe – domagają się uwagi.

Nie pierwszy raz na chwilową utratę kontroli nad bezpieczeństwem publicznym władza reaguje propozycją „dokręcenia śruby”: zaostrzenia prawa i ograniczenia swobód obywatelskich. To niestety dość typowy mechanizm, na przestrzeni ostatnich 10 lat wykorzystywany szczególnie gorliwie w ramach tak zwanej wojny z terroryzmem. W odpowiedzi na kolejne zamachy lub nieudane próby zamachów rządy (przede wszystkim USA i Wielkiej Brytanii) oraz struktury międzynarodowe (przede wszystkim Unia Europejska) odpowiadały coraz ostrzejszymi regulacjami prawnymi. Stopniowo ograniczano wolność zgromadzeń, wolność słowa, nietykalność cielesną, prawo do prywatności i tajemnicy korespondencji. Wszystko dla „naszego dobra” i „naszego bezpieczeństwa”.

Nie wszyscy biernie przyglądali się postępującej erozji międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka. Internet odpowiedział czarnym humorem w rodzaju „Osama Bin Laden jest wolny. A Ty?”. Filozof Giorgio Agamben odpowiedział teorią nagiego życia, wyjaśniającą mechanizm, dzięki któremu każdy z nas może zostać wykluczony ze społeczeństwa, pozbawiony ochrony prawnej i skazany na los „terrorysty”. Agamben wykazał, że zachodnie demokracje wcale nie wyzbyły się elementu autorytarnego; że współczesny suweren wciąż sprawuje władzę nad życiem i śmiercią. A jest to możliwe dzięki użytecznej kategorii „obcego”, który zagraża bezpieczeństwu pewnej wyobrażonej wspólnoty. W zasadzie mechanizm stary jak świat. Agamben pokazał jednak, że wykluczenie obcego to broń obosieczna, bo erozja wolności niszczy także gwarancje „naszej” wolności.

Komu potrzebna jest wolność zgromadzeń? Jej wartość łatwo bagatelizować tak długo, jak długo system działa w miarę dobrze – czyli w szeroko pojętych „demokratycznych ramach”. Dziś na ulicę wychodzą co najwyżej tysiące niezadowolonych, tych wyjątkowo roszczeniowych albo szczególnie zdeterminowanych. Obrońcy krzyża, związkowcy, pielęgniarki, rzadziej nauczyciele, sporadycznie oburzona młodzież, nacjonaliści, faszyści i wreszcie ci, którzy są „anty”. Milcząca większość obserwuje te przemarsze z pozycji fotela przed telewizorem albo nie interesuje się wcale. Z tej pozycji łatwo pokiwać głową, kiedy prezydent grzmi, że wolność zgromadzeń trzeba ograniczyć – oczywiście dla naszego wspólnego bezpieczeństwa. Łatwo poświęcić coś, z czego się w zasadzie nie korzysta. Wartość i sens konstytucyjnych standardów objawia się oczom większości dopiero w momentach kryzysu – kiedy system wypacza się i zaczyna zagrażać również interesom „sytych” i dotychczas biernych.

Oczywiście, nikt nie jest tak nierozsądny, żeby poświęcić wolność zgromadzeń na ołtarzu bezpieczeństwa! – odpowiedzą ci, którym propozycja prezydenta wydaje się racjonalna. Chodzi tylko o zakaz zasłaniania twarzy, zakaz przynoszenia środków pirotechnicznych, zakaz organizowania dwóch manifestacji w tym samym miejscu, ewentualnie kilka innych zakazów… Problem w tym, że konstytucyjne prawa i wolności nie mają ostrych granic. Materializują się właśnie poprzez szczegółowe gwarancje i konkretne uprawnienia. Bardzo trudno określić moment, w którym formalne prawo zgromadzeń publicznych, odarte z tych konkretnych gwarancji, przestaje pełnić swoją społeczną funkcję. Dlatego w dojrzałej demokracji wszelkie pomysły zmierzające do jego ograniczania powinny być traktowane z dużą dozą dystansu i podejrzliwości.

11 listopada na ulicach Warszawy nie wydarzyło się nic, czego nie dałoby się przewiedzieć i z czym obecnie obowiązujące prawo nie mogłoby sobie poradzić. Emocje, jakie te wydarzenia wywołały, warto wykorzystać raczej w dyskusji: skąd bierze się w Polsce radykalizacja prawicowych poglądów? Dlaczego od kilku lat te poglądy są – przy naruszeniu Konstytucji – manifestowane na ulicach miast? Dlaczego dochodzi do eskalacji przemocy? Jakie środki mogły zostać zgodnie z prawem podjęte, ale nie zostały? A debatę o ograniczeniu prawa do zgromadzeń publicznych potraktować jako „ostateczną ostateczność”. Jeśli nawet dojdziemy do wniosku, że takie ograniczenia są konieczne, na pewno nie należy ich wprowadzać szybką ścieżką, na fali chwilowej frustracji. Ich skutki nie będą chwilowe i nie uderzą tylko w zamaskowanych bojówkarzy.

* Katarzyna Szymielewicz, dyrektorka Fundacji Panoptykon.

 „Kultura Liberalna” nr 149 (46/2011) z 15 listopada 2011 r.