To wczesne dzieło Wagnera zainspirowało Mariusza Trelińskiego do stworzenia inscenizacji pod pewnymi względami bardzo realistycznej. Na scenie pojawia się bowiem nie tylko wiatr, ale i woda, która u Trelińskiego jest rzeczywiście mokra i sięga śpiewakom do pół łydki, na szczęście bezpieczne schronionej w giętkim kaloszu.
Przedstawienie utrzymane jest w tonacjach mrocznych i mglistych, które dobrze korespondują z brzmieniem Wagnerowskiej muzyki. Treliński oraz jego współpracownicy – scenograf Boris Kudlička i reżyserka świateł Felice Ross wierzą zaś w siłę żywiołu pokazywanego dosłownie. I słusznie. Obrazy sceniczne wciągają i na długo zostają w pamięci, podobnie jak nieustanny chlupot, który chwilami przeszkadza w słuchaniu.
Podobali mi się soliści, zwłaszcza zaś Eryk Charlesa Workmana, silny i gotowy walczyć o serce ukochanej Senty oraz Daland wykonywany przez Aleksandra Teligę, głęboki, poważny i łasy na złoto, za które sprzedaje swoją córkę Tułaczowi. Senta Lisy Lindstrom zdała się nieco histeryczna, choć w swej histeryczności nader konsekwentna. W mniejszych partiach błysnęli Anna Lubańska jako Mary i Mateusz Zajdel jako Sternik. Najmniej przekonujący był Holender Johannesa von Duisburga, brzmiał on bowiem jak przykładny drugi oficer, który – mimo nienagannie białego munduru – w najlepszym razie miałby szansę jedynie na epizod w którejś z wczesnych powieści Josepha Conrada.
Zawiódł chór – trudno jednak złapać wiatr w żagle, gdy braknie powietrza w płucach. Orkiestra zaś, ukryta w suchym doku kanału orkiestrowego, uznała najwyraźniej, że skoro scenograf i reżyser tym razem nie poszaleli z projekcjami, ktoś musi na swe barki wziąć ciężar odgrywania roli widma – widma unoszącego się nad partyturą.
Opera:
Richard Wagner, „Latający Holender”, reż. Mariusz Treliński, Opera Narodowa w Warszawie.