Rafał Woś

Skandalista Christian Wulff

Ta historia jest z gatunku thrillerów polityczno-erotycznych. I nie ma happy endu. Podsumujmy tzw. aferę Wulffa, która przez ostatnie miesiące poruszała i rozgrzewała Niemców. Mówi ona co nieco o naturze współczesnych relacji mediów i polityki w dużym kraju zachodniej Europy.

Wszystko zaczęło się w grudniu ubiegłego roku. Wysiadłem z pociągu na dworcu głównym w Hamburgu i udałem się po kawę. W sklepiku mój wzrok przykuła pierwsza strona bulwarówki „Bild”, na której widniał kolaż zdjęć prezydenta RFN Christiana Wulffa i eleganckiej damy w średnim wieku. „Czy ta kobieta doprowadzi do jego upadku?”, pytała gazeta. Nie, to jeszcze nie jest ów zapowiadany wątek erotyczny. Na razie Niemcy dowiedzieli się, że ich (i bez tego niezbyt popularny) prezydent pożyczył swego czasu od pani Edith Geerkens (żony biznesmena Egona Geerkensa) kilkaset tysięcy euro na zakup nowego domu pod Hanowerem. Problem z pożyczką polegał na tym, że miało do niej dojść w czasie, gdy prezydent Wulff był jeszcze premierem landu Dolna Saksonia, czyli tej samej części Niemiec, gdzie swoje interesy robił biznesmen Geerkens. „Oho, tak łatwo się z tego nie wywinie” – pomyślałem sobie wtedy. I tak mnie to zafrapowało, że machinalnie zapłaciłem za kawę. Dopiero kilkadziesiąt kroków dalej uświadomiłem sobie, że wydałem na nią… 6 euro. Była to prawdopodobnie najdroższa kawa, jaką ktokolwiek kiedykolwiek wypił na hamburskim Hauptbahnhof.

Szybko się jednak okazało, że moje straty były niczym w porównaniu z tym, co miało wkrótce spotkać prezydenta Wulffa. Niemieckie media podchwyciły ochoczo zarzuty wobec prezydenta. Wyszło na jaw, że o kredyt u Geerkensów był on już pytany przez parlament Dolnej Saksonii i wtedy skłamał, że pożyczki nie brał. Posypały się też inne historie o tym, że polityk Wulff zawsze lubił obracać się w towarzystwie wielkich pieniędzy. Tu wczasy sponsorowane przez zaprzyjaźnionego producenta filmowego, tam drobny prezencik dla rodziny od potentata przemysłowego. Nie były to oczywiście sprawy na tyle poważne, by Wulffa zdjąć z urzędu. Ot, trochę niesmaku z osobistej klasy pana prezydenta. Sprawa, jak to w medialnym kołowrotku, zaczęła powoli przygasać. I wtedy wybuchła kolejna bomba.

Na jaw wyszło, że w przeddzień pierwszej publikacji (tej z grudnia) Wulff zadzwonił do… redaktora naczelnego „Bilda” Kaia Diekmanna. Ponieważ dziennikarz nie odebrał, prezydent RFN nagrał mu się na pocztę głosową. Mówił tam (bardzo zdenerwowany) o przekroczeniu Rubikonu i wojnie. Krótko mówiąc, groził, że skoro „Bild” go zawiódł, to jeszcze tego gorzko pożałuje. Wulff próbował też dzwonić wyżej: (choć na to nagranych dowodów nie ma) do szefa wydawnictwa Springera Matthiasa Doepfnera, a nawet głównej udziałowczyni koncernu Friede Springer. Gdy informacje o prezydencie próbującym na wszelkie sposoby uniknąć publikacji niekorzystnego materiału wyciekły do mediów, afera Wulffa wkroczyła w nową, decydującą fazę. Prezydent próbował ratować się nerwowymi i niezrozumiałymi ruchami. Zwolnił swojego rzecznika prasowego i długoletniego przyjaciela, próbując zasugerować, że to on jest wszystkiemu winien. Dał nadzwyczajny wywiad telewizji publicznej, w którym mówił, że telefon do Diekmanna był błędem, ale teraz byłby już będzie ostrożniejszy. Niewiele mu to pomogło. W prasie pojawiało się coraz więcej i więcej publikacji na temat grzechów i grzeszków prezydenta. Każdy z nich z osobna był mało ważny. Czasem chodziło wręcz o kilkaset euro za nocleg w hotelu, które za Wulffa wyłożył jakiś przyjaciel biznesmen. W pewnym momencie czara się jednak przelała. Chadek Wulff zaczął na tyle szkodzić swojemu politycznemu obozowi (do którego zalicza się również kanclerz Merkel), że został poproszony o usunięcie się w cień. W połowie lutego Wulff zrezygnował ze stanowiska. Wniosek pierwszy: media (zwłaszcza te papierowe), choć osłabione kryzysem na rynku reklam oraz spadkiem czytelnictwa, nadal mogą skutecznie wypełniać funkcję IV władzy i w kilka tygodni odstrzelić prezydenta RFN.

Wszystkich, którzy czekają na wątek erotyczny, uspokajam. Zaczyna się on dopiero teraz. W kluczowej fazie afery rozmawiałem z moimi dobrze ustawionymi w kręgach polityczno-dziennikarskich przyjaciółmi. „Najciekawsze jest nie to, co już wyszło, ale to, o czym wiedzą wszystkie media, tylko nikt nie chce tego materiału jako pierwszy puścić” – powiedzieli. Chodziło o przeszłość Pierwszej Damy i drugiej małżonki Wulffa, sporo od niego młodszej Bettiny, która miała pracować kiedyś jako…. ekskluzywna prostytutka. Według niektórych wersji państwo Wulffowie poznali się właśnie w ten sposób, a potem nastąpiła historia jak z „Pretty Woman”: zakochali się, on zostawił rodzinę, doszło do ślubu ciepło opisanego przez prasę kolorową, a potem urodziło im się dziecko. Cokolwiek by nie mówić o niemieckich mediach, żaden tytuł tabu zupełnie nie złamał. O plotkach w sprawie przeszłości pani Wulff nie napisał nikt: nawet najbardziej bezwzględne z brukowców. Ale od czego jest… internet. Plotka zaczęła hulać w sieci. Mało tego, w Google wystarczyło wpisać „bettina wulff”, a system sam uzupełniał „prostytutka”, „escort” albo „rotlicht” (czerwona latarnia – RW). Wulffowie (para już nie prezydencka) postanowili podejść do sprawy ofensywnie. Pani Wulff pozwała o naruszenie dóbr osobistych Google oraz znanego telewizyjnego showmana, który się na internetowe plotki powoływał. Była Pierwsza Dama wydała też książkę (weszła do księgarń we wrześniu), w której napisała, że prostytutką nie była. Był to dla poważnych niemieckich redakcji sygnał, że o sprawie wreszcie pisać wolno. „Süddeutsche Zeitung” napisało, że informacje o przeszłości pani Wulff to prawdopodobnie plotka wpuszczona do obiegu przez politycznych przeciwników prezydenta w obozie chadeckim. Z kolei „Der Spiegel” wyrokował tak: nie ma dowodów, że Bettina Wulff uprawiała najstarszy zawód świata i dlatego wszyscy, którzy tę plotkę kolportują, to świnie. Ale nie zmienia to faktu, że prezydentowa kompromituje się zupełnie w swojej książce. Bo napisała na przykład, „jak to dziwnie było leżeć w hotelowym łóżku, wiedząc, że za ścianą dzień i noc warują czujni ochroniarze i trzeba być bardzo cicho we wszystkim, co się robi” (tak w oryginale – RW.), żeby nikt nie usłyszał. Summa summarum: nie tylko Wulff ze swoją słabością do wielkich pieniędzy i śliskim karierowiczostwem nie nadawał się na prezydenta. Również jego żona nie nadawała się na Pierwszą Damę Republiki Federalnej. Wniosek drugi: opinia publiczna w dużym zachodnim kraju ma olbrzymi problem z oceną tego, co w polityce prywatne, a co publiczne. Z jednej strony nie chce być świętoszkowata (jak choćby media amerykańskie, vide romans Billa Clintona z Moniką Lewinsky), z drugiej nie może już w czasach internetu rozpiąć nad czymś (jak w latach 70. nad romansami kanclerza Brandta) zasłony milczenia.

Cała sprawa ma też swój mocno pesymistyczny wymiar. Pokazuje, jak trudno być dziś na Zachodzie pierwszoplanowym politykiem. Nie żałuję tu Wulffa, bo prezydentura RFN okazała się dla niego zdecydowanie „nie tym rozmiarem kapelusza”. Żal mi raczej tych wszystkich, którzy z obawy przed taką zawieruchą do polityki nie pójdą. Bo niechby Wulff był CEO dużej spółki giełdowej, to jego żona mogłaby być nawet znaną transwestytką. Najwyżej nie zabierałby jej na przyjęcia koktajlowe. Paradoksalnie ten rodzaj presji będzie pewnie skutkował tym, że co bardziej rozsądni ludzie od polityki trzymać się będą z dala. No bo kto sam siebie skazywałby na takie męki? Chyba tylko wariat-megaloman o niesamowitym parciu na szkło. Im więcej takich wariatów-megalomanów, tym łatwiejsi będą oni z kolei do odstrzelenia przez IV władzę (bo takie jest zadanie mediów). I koło się zamyka. I wyjścia z tego raczej nie ma. Niestety.

* Rafał Woś, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Laureat Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej.

„Kultura Liberalna” nr 196 (41/2012) z 9 października 2012 r.