Hubert Izienicki

Jest takie miasto. Detroit

Są miasta, które tętnią życiem. Detroit takim miastem nie jest. Tutaj nawet w środku dnia ulice są puste, jakby wszyscy wyjechali, nie pozostawiając żadnej wiadomości. I choć często tak się tylko mówi, tutaj to wydarzyło się naprawdę. Już w latach 60. minionego stulecia ludzie zaczęli opuszczać Detroit. Z roku na rok ubywało mieszkańców. U szczytu potęgi miasta w 1950 roku mieszkało tam 1,85 miliona ludzi. Trzydzieści lat później liczba ta spadła do 1,1 miliona, a spis ludności z roku 2010 wykazał, że obecnie Detroit zamieszkuje już tylko 714 tysięcy osób. Jednym z głównych powodów tak dużej migracji ludności jest konflikt rasowy pomiędzy białymi a czarnoskórymi mieszkańcami. To jedna z głównych przyczyn upadku Detroit.

Uciekają czarni, uciekają biali

Czarnoskórzy Amerykanie byli w Detroit prawie od jego początków, ale ich obecność wzrosła do liczących się rozmiarów około 1950 roku. W Stanach Zjednoczonych trwała wtedy Wielka Migracja. Datowana zazwyczaj na lata 1910–1970 Wielka Migracja to exodus czarnych mieszkańców z południa kraju na północ. Uciekali przed szalejącą i często bardzo krwawą dyskryminacją rasową, która nie tylko ograniczała ich wolność osobistą, lecz także dostęp do godziwego zatrudnienia, wykształcenia czy opieki zdrowotnej. Detroit, tak jak Nowy Jork, Chicago, Los Angeles, Newark czy Milwaukee było jednym z wielu miast docelowych. Choć ogólne warunki życia w tych miastach były lepsze niż na południu kraju, z pewnością nie były  idealne. Najlepszym tego dowodem była segregacja geograficzna. Każde miasto miało wydzielone dzielnice, w których mogli osiedlać się nowo przybyli czarnoskórzy migranci (w późniejszych latach dzielnice te przeistoczą się w słynne getta, gdzie będą panowały bezrobocie, bieda, przemoc i handel narkotykami). Dość szybko rejony te stawały się ogromnie zatłoczone i ciasne, a nagromadzona ludność zaczęła „wysypywać” się do graniczących „białych dzielnic”. Proces ten spowodował nie tylko częste protesty i zamieszki uliczne, ale również nowe zjawisko społeczne, nazywane The White Flight (Ucieczka Białych). Biali mieszkańcy w wielkim pośpiechu opuszczali miasto i wyprowadzali się na jego przedmieścia, do których czarnoskórzy migranci nie mieli dostępu. Często, gdy choć jedna czarnoskóra rodzina wprowadziła się do domu czy budynku zamieszkanego przez białych, w przeciągu niespełna roku cała okolica potrafiła „wyludnić się” z białych mieszkańców. Proces ten nie był charakterystyczny tylko dla Detroit – występował również (i nadal występuje) w większości dużych miast amerykańskich. Jednak w Detroit odegrał on znaczącą rolę w degradacji miasta, ponieważ The White Flight to nie tylko wyprowadzka mieszkańców, ale również – a może i przede wszystkim – odejście pracodawców.

Razem z wyjeżdżającymi białymi z Detroit wyjechały też niezliczone miejsca pracy. Nie dotyczy to wielkich koncernów samochodowych (o których będzie za chwilę), ale małych firm, zatrudniających głównie białych i czarnych przedstawicieli klasy średniej. Pracodawcy podążali za pracownikami, a władze miasta nie miały pomysłu, jak ich zatrzymać. Ludzie wyprowadzali się nie tylko przez swoje uprzedzenia na tle rasowym, lecz także w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków życia, a w tym samym czasie miasto pustoszało i rosło bezrobocie. Ci, którzy pozostali w Detroit, mieli trudności ze znalezieniem pracy.

Upadek przemysłu 

Pod względem zajmowanej powierzchni Detroit jest ogromnym miastem – rozciąga się na terenie około 363 kilometrów kwadratowych. Podobnie jak w wielu innych miastach USA, w Detroit nie ma komunikacji miejskiej, ale nawet posiadacze samochodów na dojazd na przedmieścia do potencjalnego miejsca pracy mogą potrzebować nawet dwóch godzin. Dla osób, które pozostały w mieście, a byli to w dużej mierze biedni czarni mieszkańcy, taka podróż do pracy była niemożliwa, zostali więc skazani na bezrobocie i biedę. W lipcu 2009 roku Detroit odnotowało najwyższy w swojej historii poziom bezrobocia – 27 proc. Dzisiaj wynosi ono około 18 proc., choć średnia dla całego kraju to nieco poniżej 8 proc. Jedynym, lecz krótkotrwałym ratunkiem dla miasta był przemysł samochodowy.

Na całym świecie Detroit jest znane głównie z produkcji samochodów. To miejsce, gdzie Henry Ford na początku XX wieku zbudował słynny już Model T, który zmienił nie tylko społeczne i ekonomiczne oblicze całego kraju, ale i świata. Pomiędzy rokiem 1960 a 1980 Detroit przodowało w produkcji samochodów. Trzy samochodowe koncerny – Ford, General Motors i Chrysler, The Big Three (Wielka Trójka) – były nie tylko największymi producentami samochodów na świecie, ale również największymi pracodawcami w Detroit i jego okolicach. W latach 80. sytuacja zmieniła się diametralnie. Na rynku pojawili się nowi konkurenci (głównie z Azji) z lepszymi i tańszymi produktami. Monopol na amerykańskie samochody dobiegł końca, a z nim również zmienił się rynek pracy. W pierwszej fazie koncerny samochodowe zdecentralizowały swoje linie produkcyjne, zamykając dużą cześć fabryk w Detroit lub przenosząc je do innych stanów. W drugiej fazie decentralizacja nabrała charakteru globalnego, a wytwarzanie i produkcję rożnych podzespołów potrzebnych do montażu samochodów przeniesiono do firm poza granicami Stanów Zjednoczonych. W taki to sposób Wielka Trójka kompletnie zdegradowała lokalny rynek pracy, a historia Detroit stała się ostrzeżeniem dla innych regionów, które swoją gospodarkę opierały wyłącznie na jednej gałęzi przemysłu. Oczywiście dla samego Detroit było już za późno.

Opuszczone miasto 

Dzisiaj Detroit jest puste. Dosłownie. Są tam całe dzielnice, w których nikt nie mieszka. Lokalne władze stanęły przed poważnym problemem: jak utrzymać tak rozlegle miasto, w którym żyje tak mało osób. Z powodu braku funduszy na standardowe potrzeby, takie jak straż pożarna, policja czy wywóz śmieci, prezydent miasta zdecydował się burzyć pustostany, a pozostałych nielicznych mieszkańców poprosić o przeprowadzkę do innych, gęściej zaludnionych dzielnic. Proces ten nagle stworzył zaskakujący krajobraz w urbanistyce. W niektórych częściach metropolii zamiast budynków są łąki i betonowe place.

Socjologowie, politolodzy i ekonomiści zastanawiają się nie tylko nad przyczynami upadku Detroit, ale także nad jego skutkami oraz tym, co oznaczają one dla przyszłości miast, które dzielą podobny los. Przyczyn upadku Detroit jest wiele: rasizm, wysoka liczba przestępstw, korporacje, nieudolne rządy lokalnych władz, polityka mieszkaniowa, banki i agenci nieruchomości. Pytanie, na które każdy szuka odpowiedzi, a szczególnie ci, którzy pozostali w Detroit, brzmi: czy można było zapobiec tej stopniowej degradacji, która doprowadziła miasto do ruiny?

Upadek Detroit to nie tylko klęska pewnego miasta czy nawet całego regionu w Stanach Zjednoczonych, ale skutek większych procesów – krajowych, a także globalnych. Dziś wielkie korporacje międzynarodowe są wierne tylko swoim powiernikom i zyskom, a nie lokalnym społecznościom. Ich rynki zbytu, tak jak ich klienci, są rozsiane po całym świecie. Ich rywale to nie tylko produkcja krajowa, ale też Azja, Ameryka Południowa i Europa, gdzie koszty produkcji są często niższe, a siła robocza tańsza niż w Stanach Zjednoczonych. Aby dalej funkcjonować na rynkach krajowych i światowych, korporacje muszą coraz częściej polegać na zagranicznej sile roboczej, co w wypadku koncernów samochodowych jest nadal niewystarczające. W 2009 r. rząd federalny pospieszył z pomocą finansową, aby ratować firmy na skraju bankructwa i zapobiec kompletnemu upadkowi gospodarki Detroit i kraju. Dzisiaj Wielka Trójka nadal funkcjonuje, ale ekonomiści ostrzegają, że następnego takiego kryzysu może już nie przetrwać. Sprawa pomocy rządowej dla firm prywatnych to również problem prawny i legislacyjny. Wielkie korporacje nie operują w próżni, podlegają systemowi prawnemu i legislacyjnemu państwa, które pozwala im na nieodpowiedzialne zarządzanie i nieliczenie się z konsekwencjami, jakie ich decyzje mogą mieć dla lokalnych społeczności i rynków pracy. Aby zmienić los takich miast jak Detroit, trzeba też zmienić prawnie sposób, w jaki traktowane i kontrolowane są korporacje.

Czy to już dno? 

Dzisiaj Detroit próbuje odbić się od dna, ale w dużej mierze są to raczej zmiany kosmetyczne. Ludzie starają się przeistoczyć puste połacie terenu w miejsca bardziej nadające się do życia, zakładając tam osiedlowe ogrody, skwery i parki. Korzystając z niskich cen mieszkań, różni artyści zadomowiają się w Detroit, starając się odmienić oblicze miasta i nadać mu nowy rys optymizmu. Również lokalne władze ogłosiły plany budowy linii tramwajowej, choć sceptycy żartują, że nie jest pewne skąd i do czego będzie ona wozić ludzi, skoro z zatrudnieniem nadal jest krucho. Jednak ważnym pytaniem nadal pozostaje, czy to, co przydarzyło się Detroit, to tylko wyjątek, czy raczej oznaka większego, globalnego trendu. Socjologowie i ekonomiści piszą o tak zwanych miastach globalnych lub światowych (global cities). Należą do nich takie metropolie jak Londyn, Tokio, Paryż, Nowy Jork czy Hongkong, które umieją przyciągnąć i zatrzymać „wielki” biznes. Jak w grze o sumie zerowej, system ten dzieli miasta na wygrane i przegrane. Detroit zalicza się do tych drugich, a to nie wróży wielkich sukcesów.

Co stanie się z Detroit? Zdania są podzielone. Optymiści przewidują, że w końcu sytuacja się polepszy, bo musi. W systemie rynkowym są upadki, ale i wzloty. Jak mówi popularne amerykańskie powiedzenie, „z tego miejsca można iść już tylko w górę” (there is nowhere else to go but up). Inni przestrzegają, że to jeszcze nie koniec bolesnych zmian, bo żeby odbić się od tego przysłowiowego dna, trzeba najpierw na nim być, a Detroit jeszcze do niego nie dotarło. Pewne jest jedynie to, że jeżeli kiedykolwiek Detroit podniesie się ze swoich polityczno-społeczno-rasowo-ekonomicznych trudności, będzie to zupełnie nowe i prawdopodobnie mniejsze miasto.

* Hubert Izienicki, socjolog, doktorant i wykładowca na Indiana University w Bloomington. 

„Kultura Liberalna” nr 198 (43/2012) z 23 października 2012 r.