Łukasz Jasina

Bond wraca do domu. O „Skyfall” Sama Mendesa

Popularność Bonda jako ikony popkultury przekracza granice krajów i kontynentów. Ikoniczność tej postaci, a także związane z nią zwyczaje, rytuały i nienaruszalne tabu realizacyjne (jak chociażby prezentacja gadżetów Q, starcia Bonda z M, a także początkowe i tytułowe sekwencje), niezwykle utrudniają wysiłki realizatorów, żeby wprowadzić nowinki do filmów serii. Kolejna trudność wiąże się z tym, że wielu z nas ma swojego Bonda:  wyobrażonego i idealnego – agenta, którego zawsze chcielibyśmy na ekranie oglądać.

Nasze oczekiwania dotyczące kolejnych filmów o 007 niekoniecznie bazują na racjonalnej analizie, ale raczej na dość intymnych odczuciach – stosunku do grających Bonda aktorów, a nawet zakresu używania cytatów z poprzednich części. Oczekujemy tu pewnych zmian, ale nigdy ostatecznych. Stare, „bondowskie” rytuały muszą trwać, a innowacje należy porównać z liftingiem i makijażem. Mają one poprawiać widowiskowe walory filmu, a samego „Bonda” ciągle odmładzać i dostosowywać do współczesności.

Na ile udało się do tych reguł zastosować Samowi Mendesowi i innym realizatorom najnowszej odsłony filmowego cyklu? Czy umieli – lekko parafrazując Di Lampedusę – zmienić Bonda tak, by wszystko zostało po staremu?

Bond jeszcze bardziej brytyjski

Gdy powstawał „Doktor No” (1962), kino popularne w dużym stopniu wciąż opierało się na zasadach wypracowanych jeszcze kilka dekad wcześniej. Choć od tego czasu wstrząsnęło nim kilka poważnych rewolucji, James Bond wygrał z każdą z nich. Pojawia się na ekranach kin z podziwu godną regularnością (jeden film na mniej więcej dwa i pół roku), w której pojawiły się dotychczas jedynie trzy wyrwy: pomiędzy 1989 a 1993 rokiem, kiedy upadek „żelaznej kurtyny” wpłynął na inspiracje scenarzystów, pomiędzy rokiem 2002 a 2006, kiedy to brakowało chętnych do roli agenta 007, oraz po roku 2008 i gremialnym laniu, jakie sprawili widzowie i krytycy filmowi „Quantum of Solace”.

O premierze „Skyfall” nie można mówić nie poruszając kontekstu jubileuszu pięćdziesięciolecia filmów o Bondzie. Opowieść o przygodach 007 to jednak nie tylko najdłuższy filmowy cykl, ale i najlepszy obok JKM Elżbiety II, Beatlesów i Rolling Stonesów symbol Wielkiej Brytanii. Premiera najnowszego obrazu na dodatek odbywa się w roku szczególnie istotnym dla Wielkiej Brytanii i jej mieszkańców: Londyn gościł uczestników letnich igrzysk olimpijskich (bondowska symbolika została użyta w trakcie ich otwarcia, a sam Bond postawiony niemalże na równi z Królową), Zjednoczone Królestwo świętowało sześćdziesięciolecie panowania Elżbiety II, a szkoccy poddani JKM (sam Bond, jak się okazuje właśnie w „Skyfall” – ma szkockie korzenie) coraz mocniej dążą do przeprowadzenia niepodległościowego referendum.

Dawno już Bond nie skupiał się tak mocno na sprawach brytyjskich – nie jest to zresztą pierwsze dopasowanie do „ducha czasu” w tej serii. Bond bowiem w zależności od dręczących świat problemów zajmował się już i narkotykowymi wojnami w Ameryce Łacińskiej, naftowymi problemami Bliskiego Wschodu, Rosją i konfliktami w Korei. Tym razem wraca jednak do domu – wręcz na stałe. Widowiskową, początkową sekwencję pościgu (będącą jednym wielkim hołdem dla dawnych filmów z tej serii) zrealizowano wprawdzie w Istambule, po niej zaś sam Bond podąża do Szanghaju (wyglądającego jak połączenie elektronicznego miasta z „Tronu” i metropolii przyszłości z „Łowcy Androidów”) oraz w inne azjatyckie plenery (przypominające do złudzenia scenerię „Czasu Apokalipsy”), ale to Zjednoczone Królestwo i różnorodne odwołania do jego historii i teraźniejszości wypełniają film. To chyba pierwszy taki przypadek w bondowskiej tradycji. National Gallery, londyńskie metro, Tamiza i pozostałości wojennych bunkrów tworzą przestrzeń, która tłumaczy nam, dlaczego Bond reprezentuje określone wartości.

James z wrzosowisk

Choć bohater „Skyfall” wyraża się lekko po proletariacku i ma mało snobistyczny akcent, wydaje sie być dumny z Anglii z jej historią, imperialną tradycja i specyficzną demokracją. Bond Craiga jest przede wszystkim zgodny z archetypem współczesnego Brytyjczyka. Choć wywodzi się z rodziny posiadającej dickensowsko-wiktoriański dom wśród wrzosowisk, mówi w sposób charakterystyczny dla współczesnych mieszkańców Londynu. Bond krwawi i załamuje się; nie jest już supermanem, ale jednym z nas. „Skyfall” opowiada o przedstawicielu nowej klasy społecznej, który wszedł do klubu wciąż jeszcze zarządzanego przez przedstawicieli starej, w związku z czym musi przestrzegać – ale tylko w zewnętrzny sposób – jej niegdysiejszych reguł.

Bond wrócił jednak do Anglii nie tyle wyśnionej przez tradycjonalistów, lecz współczesnej i rzeczywistej. Jak widzimy na ekranie, jest to społeczeństwo wielokulturowe. Nawet jeśli nosi się w niej eleganckie garnitury, to wkładają je ludzie różnych ras i bynajmniej nie po to, by chadzać w nich do eleganckich klubów, jakie tu i ówdzie umiejscawiał Ian Fleming. „Skyfall” nie opowiada ponadto o globalnej wojnie dobra ze złem, ale cały czas obraca się wokół brytyjskiego podwórka. Czy we wcześniejszych „Bondach” byłoby do pomyślenia wprowadzenie sceny przesłuchania przez komisję parlamentarną? Jednostka wywiadu – niegdyś ukryta w zakamarkach gabinetów – wychodzi tutaj przed kamery i mikrofony. Świat w „Bondzie” to współczesny glob pełen afer i rozliczającej je „czwartej władzy”. Sekwencja przesłuchania M przed komisją, jej rozmowy z ministrem granym przez Fiennesa, fragmenty monologów Bardema (jako człowieka zdradzonego przez system) to kontynuacja ciekawego sposobu rozliczania brytyjskiej współczesności, który pojawia sie w tamtejszej kinematografii już od dawna. Robili to w sposób ostry Tony Richardson czy Lindsay Anderson, a w sposób zgodny z konwencją – ale nie mniej okrutny – David Lean. W „Skyfall” mamy do czynienia z ciekawym synkretyzmem: w pewnych scenach (tak jak we wspomnianej scenie w Parlamencie) realizatorzy sięgają do publicystyki à la „Królowa”, w dwóch ostatnich sekwencjach natomiast do epickości à la Lean.

W tym sensie ostatni Bond wrócił również do swojego filmowego domu – korzysta z tradycji każdego z rodzajów brytyjskiej kinematografii.

Wstrząśnięte czy zmieszane?

Odwołując się do bogactwa brytyjskiej kinematografii, „Skyfall” to przykład udanego artystycznego synkretyzmu; konwencja cyklu bondowskiego musi być stale odświeżana, ale nie podważana. Przez długie lata reżyserami bondowskich filmów byli dobrzy rzemieślnicy – reżyserzy znani i szanowani, ale tylko w swojej gildii. Możliwość zaangażowania kogoś, kto zdobył już szerszą sławę, zazwyczaj spotykała się ze sprzeciwem producentów. Poszukiwanie nowej jakości doprowadziło jednak cztery lata temu do eksperymentu, polegającego na powierzeniu Bonda Markowi Forsterowi. Wtedy był to pomysł nieudany, a przynajmniej niezgodny z oczekiwaniami publiczności. Forster złamał konwencję w zbyt wielu miejscach i nie zaoferował niczego w zamian, poza mętnym psychologizującym thrillerem.

Za „Skyfall” odpowiada natomiast Sam Mendes – laureat Oscara za „American Beauty” (2000) i sztandarowy reprezentant nowego pokolenia brytyjskich reżyserów (obok nieżyjącego już Anthony’ego Minghelli). Jest to reżyser zdolny do ostrego komentowania rzeczywistości, ale niechętny do odchodzenia od konwencji filmowych. Jego dzieła można wręcz uznać za przykłady klasycznego – choć nieco zmodyfikowanego – kina gatunków. To martini przyrządzone dokładnie takie, jak się tego spodziewamy. Wszystko, co zobaczymy, już w Bondzie kiedyś było; nawet rzekomo nowatorskie przedstawienie przez Javiera Bardema roli złoczyńcy gdzieś już chyba widzieliśmy.

Ostateczny produkt tego eksperymentu, czyli 23. film z „bondowskiej serii” jest zatem chyba najlepszym z możliwych, ale i kompromisowym rozwiązaniem. Mendesowi udało sie znaleźć sposób na Bonda – czyli zrobić to, co we współczesnej kulturze popularnej robi się często – zastosować stare konwencje po nowemu, dołożyć do tego doskonałe efekty techniczne, unowocześnić bohatera i całość okrasić sporą dozą politycznej publicystyki. Po tak wielkim hołdzie złożonym brytyjskiemu filmowi i kulturze, jedyną drogą dla unikających wtórności realizatorów następnego Bonda będzie już chyba tylko jak najszybsza ucieczka z Wysp.  Następnego Bonda spotkamy już pewnie w surrealistycznym Szanghaju, Rio de Janeiro lub w pełnym rozmachu Dubaju – czyli tam, gdzie leży przyszłość.

Film:

„Skyfall”

reż. Sam Mendes

prod. USA/UK 2012

* Łukasz Jasina, członek zespołu „Kultury Liberalnej”, doktor filmoznawstwa i historyk kina brytyjskiego, pracownik Katedry Realizacji Filmowej i Telewizyjnej KUL.

„Kultura Liberalna” nr 199 (44/2012) z 30 października 2012 r.