BEYLIN, MIKOŁAJEWSKI, PODOLSKA, RODAK, KIEŻUN: Andrzej Bobkowski – antynacjonalista, apaństwowiec, antysemita? [DEBATA „KULTURY LIBERALNEJ”]

Szanowni Państwo,

czy miejsca w kanonie polskiej literatury zostały już ostatecznie rozdane? Nic na to nie wskazuje.

Wśród „niepokornych” twórców polskiej literatury XX wieku Andrzej Bobkowski to legenda. Dystans wobec narodowego patosu, bezkompromisowość, poczucie humoru… „Szkice piórkiem” – bez wątpienia najlepsza jego książka – stała się częścią rodzimego kanonu. Dziełem, które jak pisał Paweł Huelle, było dla jego i późniejszych pokoleń „absolutnym objawieniem” i „esencją znakomitego pisarstwa”, w którym błyskotliwa inteligencja i świetny styl tworzyły całość jedyną w swoim rodzaju. „Szkice” zachwycały zresztą nie tylko stylem. Ich siłą był niezwykły zmysł obserwacji, realizm, znajomość ludzkich charakterów, trafność politycznych analiz i trzeźwy humanizm Bobkowskiego w obliczu wojennej zawieruchy. Gotowy pomnik…

Czyżby? Niedawno przeprowadzone badania Łukasza Mikołajewskiego, który dokładnie porównał znajdujący się w Nowym Jorku rękopis „Szkiców piórkiem” i jego drukowaną wersję, nieco burzą ten idylliczny, jednowymiarowy obraz pisarza. Bobkowski dużo zmienił w „Szkicach”. Pewne partie usnął, inne przeredagował lub dopisał. I nie chodzi tu o objętość. Bobkowski z rękopisu wymyka się naszym utartym wyobrażeniom – wcale nie kocha tak Ameryki i aż tak bardzo nie gardzi Związkiem Radzieckim. I co może najbardziej przykre – posługuje się najgorszymi antysemickimi kliszami pisząc o Żydach jako „bakcylach destruktu” czy „przeklętym plemieniu Judy”, trzęsącym światową gospodarką.

Co zrobić z takim fantem? Jak pisał na naszych łamach w artykule „Retusze Europejczyka („Kultura Liberalna” nr 201) Łukasz Mikołajewski, „zeszyty Bobkowskiego urastają dziś do rangi owego elephant in the room, którego widzi się, ale o którym trudno jest mówić”. Jedną z prób rozmowy o Bobkowskim z rękopisów jest zorganizowana przez „Kulturę Liberalną” debata SZKICE GUMKĄ. ANDRZEJ BOBKOWSKI I POPRAWIANIE AUTORBIOGRAFII, której zapis prezentujemy w obecnym numerze. Spotkanie odbyło się 15 listopada 2012 r. w warszawskiej klubokawiarni „Wrzenie świata”. W debacie udział wzięli Marek Beylin, Łukasz Mikołajewski, Joanna Podolska i Paweł Rodak. Całość poprowadził Piotr Kieżun.

Za pomoc w przygotowaniu debaty dziękujemy Instytutowi Reportażu oraz Instytutowi Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską.

Zapraszamy do lektury!

Piotr Kieżun


BEYLIN, MIKOŁAJEWSKI, PODOLSKA, RODAK, KIEŻUN: Andrzej Bobkowski – antynacjonalista, apaństwowiec, antysemita?


Piotr Kieżun: Dzisiejsza rozmowa dotyczy Andrzeja Bobkowskiego – pisarza, jak się okazuje, tylko z pozoru dobrze znanego. Łukasz Mikołajewski w artykule zamieszczonym w książce „Buntownik, cyklista, kosmopolak. O Andrzeju Bobkowskim i jego twórczości” (red. J. Klejnocki, A. St. Kowalczyk) [1] przestudiował i porównał rękopis „Szkiców piórkiem” znajdujący się w Nowym Jorku, w Polskim Instytucie Naukowym, z wersją opublikowaną w 1957 r. przez Instytut Literacki w Paryżu. Okazało się, że pomiędzy tymi dwiema wersjami są bardzo znaczące różnice, które zmieniają obraz Bobkowskiego z lat wojennych i tuż powojennych. Pierwsza zmiana dotyczy stosunku do Związku Radzieckiego i komunizmu, druga – do Ameryki, a trzecia nastawienia do Żydów. Czy zaskoczyły państwa odkrycia Łukasza Mikołajewskiego? Jak po tej lekturze widzicie postać Bobkowskiego?

Joanna Podolska: Przyznam, że kiedy sama dotarłam do oryginału „Szkiców” byłam bardzo zaskoczona. Jestem bardzo emocjonalnie związana z Bobkowskim, i jest to dla mnie trudny temat, szczególnie że od wielu lat poza jego twórczością zajmuję się także tematyką żydowską. Nie jestem pewna, jak oceniać te zmiany. Z jednej strony, to bardzo źle, że takie opinie na temat Żydów w ogóle się w tekście pojawiły, z drugiej fakt, że Bobkowski zreflektował się, zredagował je lub wyciął – to chyba dobrze.

Marek Beylin: Bobkowski w swoich dziennikach posługuje się bardzo radykalną postacią antysemityzmu – pisze wprost, że Żydzi jako zbiorowość są zawadą cywilizowanego i dobrego świata. Warto porównać te twierdzenia z tym, co pisała o Żydach choćby Maria Dąbrowska. To zupełnie inna mentalność. Dąbrowska, nawet jeśli niechętnie wyraża się o Żydach, to raczej dlatego, że czuje pewną separację – kulturalną i społeczną. Tutaj natomiast mamy do czynienia z poczuciem głębokiej wrogości wobec całej grupy. To bardzo radykalna postawa i muszę powiedzieć, że jak na człowieka, który przed wojną czuł się jakoś związany z Polską Partią Socjalistyczną, bardzo rzadka. Mimo to, a może właśnie dlatego z tekstu Łukasza Mikołajewskiego i pierwotnej wersji dzienników Bobkowski wyłania się jako postać dużo bardziej interesująca. W „Szkicach” niezredagowanych Bobkowskich jest wielu, w „Szkicach” zredagowanych Bobkowski jest tylko jeden – spójny, konsekwentny, bez żadnego wyłomu, co prawdę mówiąc, jest dość nudne. Pamiętajmy, że Bobkowski był dzieckiem epoki skomplikowanej i sam był pełen konfliktów. Wymazując je z dzienników, odebrał sobie moim zdaniem znaczną część własnej osobowości.

Paweł Rodak: Nie dziwi mnie, że Bobkowski zmienił swoje zapiski. Przez ostatnie lata pracowałem w archiwach nad dziennikami pisarzy – rękopisami, maszynopisami i wersjami drukowanymi – i wiem, jak dużo diaryści potrafią zmieniać. Pisarz, który wydaje swój dziennik za życia, prawie zawsze wprowadza poprawki. Nie zaskakuje mnie zatem sama zmiana, ale to, co zostało zmienione, czyli poglądy antysemickie. Chyba nic w innych tekstach Bobkowskiego nie dawało podstaw, by oskarżać go o antysemityzm. A i teraz nie sądzę, abyśmy mogli po prostu mówić o Bobkowskim – antysemicie. Ma rację Pani Joanna Podolska, kiedy zwraca uwagę, że on jednak ex post te zapisy przerobił, co można traktować jako zmianę poglądów w tej sprawie.

Piotr Kieżun: Panie Łukaszu, pracę nad Bobkowskim zaczął pan parę lat temu. Rozmawialiśmy wówczas na ten temat i pamiętam, że bardzo entuzjastycznie podchodził pan do tych badań. W pewnym momencie jednak jedzie pan do Nowego Jorku i sięga zupełnie nieświadomy po te dziewięć pożółkłych zeszytów. Jak to zmieniło charakter całego przedsięwzięcia?

Łukasz Mikołajewski: Do archiwum w Nowym Jorku pojechałem z kilku powodów. Po pierwsze, pisałem doktorat na wydziale historycznym. Kluczową sprawą było więc ustalenie, czy „Szkice piórkiem” Bobkowskiego są dokumentem z lat 40. czy 50. Poza tym, byłem ciekawy, czy w poprawkach Bobkowskiego da się zauważyć ślady przemian myślenia politycznego i języka, jakim intelektualiści posługiwali się podczas wojny i kilkanaście lat po niej. Rzeczywiście, sposób, w jaki podszedłem do tej pracy był nieco zdeterminowany tematem mojego doktoratu. Starałem się w nim zrozumieć, w jaki sposób pisarze związani z paryską „Kulturą” zmienili swój stosunek do Europy. W latach 90. przedstawiano ich jako patronów „Europy” we współczesnym rozumieniu tego słowa. Bobkowski idealnie się w to wpisywał, bo był indywidualistą, kapitalistą, „fanatykiem wolności”. Chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje taka ciągłość i niezmienność, czy też można zauważyć pewne zerwania. Kiedy zacząłem czytać rękopisy, niektóre wątki, tendencje poprawek szybko rzucały się w oczy – stosunek do Żydów był tu różnicą najbardziej jaskrawą. Choć od początku brałem pod uwagę, że Bobkowski mógł coś we fragmentach poświęconych Żydom zmienić – że mógł na przykład być bardziej obojętny lub nie odnotowywać wcale ich prześladowań – to jednak to, co odnalazłem w rękopisach, okazało się zmianą bardziej radykalną. Zaś co do decyzji Bobkowskiego, aby te fragmenty po latach poprawić, to moja intuicja jest taka, że byłoby bardziej na miejscu, gdyby on po prostu usunął fragmenty antysemickie, zamiast je poprawiać, gdyby nie dopisywał wcale po latach współczucia tam, gdzie w wojennych dziennikach widać raczej wrogość i poczucie rewanżu – gdyby tam była cisza. Dziś takie poprawki, powojenne fabularyzacje, to bardzo ciekawy i ważny dokument tego, w jaki sposób tworzył się pewien mit o stosunku Polaków do Żydów podczas wojny.

Joanna Podolska: [do Piotra Kieżuna] A co zmieniły artykuły Łukasza Mikołajewskiego w pana postrzeganiu Bobkowskiego?

Piotr Kieżun: Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z Bobkowskim, to było dla mnie absolutnie rewelacyjne odkrycie – pociągał mnie jako anarchista, „chuligan wolności”. Wciąż doceniam „Szkice piórkiem” jako dzieło literackie. Wróciłem do nich teraz i czyta się je fantastycznie, jednak mając w pamięci to, co zostało tam zmienione, nabrałem do Bobkowskiego pewnego dystansu. To nie jest już dla mnie człowiek jasnego osądu. Czy miał prawo tak znacząco ingerować w swój dziennik przed publikacją?

Paweł Rodak: Jak najbardziej! Kiedy pisarz przygotowuje swój tekst do druku ma prawo z nim robić, co chce. Przy czym nie powinien tego ukrywać podając za autentyk coś, co nim nie jest. Zwróćmy uwagę, że Bobkowski nie wydaje swojego dziennika jako „Dziennik”, ale „Szkice piórkiem”.

Piotr Kieżun: Mamy jednak do czynienia ze specyficznym tekstem: to jest koniec końców dziennik. Czy wydając tekst właśnie w tej formie Bobkowski w pewnym sensie nie oszukuje czytelnika?

Paweł Rodak: I tak, i nie. Pamiętajmy, że w tym samym czasie wychodzą w „Kulturze” inne dzienniki, chociażby Gombrowicza, i właściwie wszystkie one są przeredagowywane. Nie łudźmy się. Dziennik Marii Dąbrowskiej jest w trakcie przepisywania zmieniany w zasadniczy sposób. Dziennik Zofii Nałkowskiej do pewnego stopnia również, choć w o wiele mniejszym zakresie. Dziennik Żeromskiego nie jest zmieniony tylko dlatego, że nie był przez niego samego redagowany. Ci pisarze, którzy sami wydają swoje dzienniki, zmieniają je i mają do tego prawo. Należy je wtedy jednak traktować nie tyle (czy też nie tylko) jako dzienniki związane z codzienną praktyką piśmienną, jako osobiste dokumenty historyczne, ale teksty w formie dziennika nabierające cech literackich. Pozostaje pytanie, jak oceniać te zmiany z punktu widzenia moralnego. Jeśli w 1957 roku Bobkowski zmienił swoje poglądy na temat Żydów, to musiał zmienić pierwotny tekst. Gdybyśmy jednak byli w stanie udowodnić – na przykład na podstawie listów z tego okresu – że tak naprawdę pozostał antysemitą, ale z jakichś powodów chciał ten fakt ukryć przed czytelnikami, to całkowicie zmienia postać rzeczy.

Łukasz Mikołajewski: Miał prawo ingerować w tekst, ale z drugiej strony ja jako historyk mam prawo zajrzeć i to sprawdzić. Kiedy szkice ukazały się w 1957 roku, wiele osób czytało je trochę tak jak powieść, biorąc pod uwagę możliwość istnienia retuszy dodanych ex post. Problem zaczął się później. W latach 90. „Szkice piórkiem” były powszechnie cytowane po prostu jako wojenne dzienniki i do tej pory mówi się, że Bobkowski tego a tego dnia napisał to i to, nie myśląc wcale o tym, że mógł przecież coś w tekście zmienić po wojnie. Nawiasem mówiąc, sam Bobkowski w listach twierdził, że w „Szkicach” zmienił bardzo niewiele.

Joanna Podolska: Ja nie do końca zgadzam się z panem Rodakiem w sprawie tego, czy Bobkowski miał prawo tak bardzo ingerować w pierwotny tekst. Spodziewałam się zmian stylistycznych, i takich – trzeba to przyznać – jest najwięcej. Tymczasem są również duże dopiski i zmiany. Przyznaję, że fragmentami tekst jest tak zmieniony, że w wymiarze ideologicznym stał się zupełnie czymś innym.

Marek Beylin: Moim zdaniem pytanie o to, czy miał czy nie miał prawa dokonać zmian jest chybione. On nie tyle miał prawo, ale obowiązek te zmiany wprowadzić. Problem leży w tym, jak to zrobił – sądy antysemickie zastąpił filosemickimi, sądy ujemne dodatnimi. Nagle pisze o Żydach już nie jako zarazie, ale „drożdżach” cywilizacji. W gruncie rzeczy jednak Żydzi pozostali dla niego zbiorowością zewnętrzną. To nie jednostki, które robią coś dobrze lub źle, są normalnymi obywatelami, tylko coś szczególnego, specyficznego. Drożdże. W tym kryje się problem głębszy, problem nikłego poziomu autorefleksji. Jeśli się automatycznie zastępuje znak ujemny dodatnim, zostawiając sama konstrukcję odrębności, to znaczy, że myśl o tym, co się zdarzyło, nie jest specjalnie rozwinięta. To dotyczy nie tylko Bobkowskiego i w jego obronie należy powiedzieć, że to jest problem całej europejskiej kultury tego czasu. W tym sensie Bobkowski się nie wyróżnia i jego myślenie pod tym względem jest w gruncie rzeczy dość ubogie.

Piotr Kieżun: Zawód Bobkowskim jest chyba tym większy, że po wznowieniu „Szkiców” w latach 90., stał się pisarzem niemal mitycznym, idolem wielu krytyków literackich. To był ktoś, kogo potrzebowaliśmy. Andrzej Horubała w 1998 pisał w „Życiu”: „umówmy się: Bobkowski to trochę pisarz wymyślony, to pisarz czytany przez pryzmat naszych marzeń i pragnień, to pisarz, któremu sporo dopisujemy, który ma u nas duży kredyt. Bo przecież ktoś taki jak on, no może trochę lepszy, trochę zdolniejszy powinien się narodzić, powinien nadać ton literaturze polskiej, powinien ją zbawić. Właśnie ktoś taki jak Bobkowski, przenikliwy facet, nieulegający ideologicznym dewiacjom ze szklaneczką whisky Canadian Club w ręku, piszący książki na marginesie swych codziennych, nierzadko awanturniczych zatrudnień, powinien być bohaterem i autorem dwudziestowiecznej literatury polskiej”.

Łukasz Mikołajewski: Mitologizacja jest nieodłączną częścią literatury. Bobkowski nie był ani pierwszym, ani ostatnim pisarzem, który coś poprawił. Problem zaczyna się w chwili, gdy odnajdują się nowe materiały, a czytelnicy i badacze mają trudności z ich uwzględnieniem, bo kłócą się one z wcześniejszą legendą, mitem. Kiedy w gazetach zaczęły się ukazywać informacje o odnalezieniu rękopisu „Szkiców piórkiem” pisano, że nie różni się on istotnie od wersji drukowanej…

Joanna Podolska: Osoba, która ten tekst opublikowała, spędziła w archiwach zaledwie kilka godzin i rzeczywiście nie zdołała wykonać tej pracy, którą i pan, i ja wykonaliśmy.

Marek Beylin: Nie można wtedy pisać, że tekst jest niezmieniony.

Joanna Podolska: Oczywiście, ale mimo wszystko Bobkowski pozostaje fascynującą postacią. Cenię go literacko i muszą przyznać, że bardzo trudno było mi poradzić sobie z tymi nowymi faktami o nim. Pewnego wyjaśnienia dostarcza jednak kontekst biograficzny. W mojej książce o Bobkowskim, nad którą pracuję, poza różnymi wersjami „Szkiców” sięgam również do dzienników jego ojca, Henryka Bobkowskiego. Okazuje się, że Andrzej po prostu wychował się w krakowskim domu, w środowisku, w którym o Żydach nie mówiło inaczej niż „żydkowie”, czy „żydki”. Sygnały niezbyt przychylnego podejścia Andrzeja do Żydów można odnaleźć nawet w młodzieńczym dzienniku. Wierzę, że później trochę się zmienił i dlatego zdecydował się usunąć fragmenty go kompromitujące. Nie zakładam, by kalkulował, że mu się to opłaca, nie należał do takich ludzi. Aczkolwiek, kiedy był już w Gwatemali, o Indianach, obok których mieszkał, także wypowiadał się w sposób dość rasistowski, charakterystyczny dla środowiska białych mieszkańców tego kraju także współcześnie.

Marek Beylin: Bobkowski to rzeczywiście bardzo ciekawa osobowość, pełna sprzeczności: antysemita, antynacjonalista, apaństwowiec. Kosmopolita i powiedziałbym postać antypolityczna czy apolityczna. Kiedy czyta się jego korespondencję z Giedroyciem, uderza w niej fundamentalistyczna postawa wobec Europy, niezmienna od późnych lat 40. do końca lat 50. Europa jawi się Bobkowskiemu jako pewnego rodzaju przedsionek komunizmu, przestrzeń, która komunizmowi już uległa, nie tylko pod wpływem sowietów, ale także z powodu tego, co on nazywa socjalizmem państwowym, a co my nazywamy socjaldemokracją. Ten pogląd na Europę jest bardzo bliski ówczesnemu fundamentalistycznemu amerykanizmowi w wydaniu senatora McCarthy’ego. To wizja Europy jako kresu cywilizacji przez jej dekadencję, degenerację i abdykację z walki o wartości. Mam wrażenie, że Bobkowski tej wizji amerykańskiej prawicy ulega, a jego antyeuropejskość pochodzi nie tyle z refleksji, ile z przyswajania już funkcjonujących w przestrzeni publicznej poglądów. A ponieważ Bobkowski był osobowością radykalną, brał raczej to co radykalne, tak jak wcześniej wziął sobie z powietrza ów radykalny antysemityzm. W tym sensie to nie tylko autor apolityczny, ale też aintelektualny. Jego pisarstwo opiera się na emocjach. Bobkowski był oczywiście bardzo zdolny stylistycznie, znakomicie przetwarzał rozmaite banalne klisze w ciekawe emocjonalnie spostrzeżenia. Klisze jednak pozostają kliszami.

Paweł Rodak: Witold Gombrowicz – a on i Bobkowski byli trochę do siebie podobni – napisał kiedyś w swoim „Dzienniku”, że niektórych rzeczy nie da się rozwiązać w sposób intelektualny, w związku z czym należy je rozwiązywać naszym życiem. Otóż Bobkowski był człowiekiem, który konsekwentnie rozwiązywał pewne problemy swoim życiem: jak krytykował matkę Europę – to z niej wyjechał; jak występował przeciwko państwu opiekuńczemu – to nawet w sytuacji, kiedy niemal głodował, stanowczo odmawiał jakichkolwiek dotacji. A jak mu Giedroyc na siłę taką dotację załatwił, to odesłał pisząc „Chcę móc zdechnąć z głodu, jeżeli sobie nie dam rady.” Nawet jeśli jego poglądy miały bardziej emocjonalne niż intelektualne podłoże, był w nich bardzo konsekwentny.

Piotr Kieżun: Ale czy rzeczywiście Bobkowski pozostawał postacią tak antypolityczną? Kim tak naprawdę był? Konserwatystą, zimno-wojennym realistą, prawicowym radykałem na modłę amerykańską?

Łukasz Mikołajewski: On mi się wydaje Europejczykiem, w pozytywnym i negatywnym znaczeniu tego słowa. Podobnie jak Gombrowicz widzę w „Szkicach piórkiem” dwa najważniejsze wątki – zmaganie się z polskością i zmaganie się z Francją jako obiektem uwielbienia i rozczarowania. Ostatecznie narrator dochodzi do wniosku, że on się w taką Europę nie bawi i wyjeżdża. Nawet w Gwatemali Bobkowski pozostał jednak Europejczykiem, tylko troszeczkę anachronicznym. W eseju „Nasza konkwista” Andrzej Stasiuk z czułą ironią pisze, że Bobkowski postrzegał Gwatemalę jako swego rodzaju świeżą ziemię, gdzie będzie mógł się w pewnym sensie stworzyć od nowa. Dopiero kiedy Gwatemala stała się jednym z punktów zapalnych zimnej wojny, Bobkowski przyjął postawę radykalnie proamerykańską. Przedtem Ameryki po trosze się bał, a po trosze nią gardził. Podczas wojny pisał na przykład o wizycie w kawiarni, w której grano swing i o tym, jak nie mógł znieść tej muzyki, bo przypominała mu ówczesną epokę – otępiającą i płaską. W 1957 roku, kiedy już się zmieniała rzeczywistość polityczna, poprawił oryginalną notkę pisząc, że cieszył się, kiedy nareszcie usłyszał swing, a nie Chopina czy Schuberta. Zmienił więc swoją historię w taki sposób, żeby dać wyraz swojemu rozczarowaniu Europą.

Piotr Kieżun: Oddajmy teraz głos publiczności.

Jarosław Kuisz, „Kultura Liberalna”: Mnóstwo ciekawych rzeczy zostało powiedziane, ale mam wrażenie, że nie odpowiedziano na to najważniejsze pytanie: jaki dokładnie mit rozpadł się na skutek tych nowych odkryć? Moim zdaniem to był mit takiego fajnego Polaka, intelektualisty, który wykazywał niesamowitą lekkość w myśleniu, lekkość daleką od schematów myślenia martyrologicznego. Nagle okazuje się, że to jest daleko bardziej projekcja naszych oczekiwań, a nie rzeczywistość. Jaka lekcja płynie z rozpadu tego mitu?

Marek Beylin: Trudne pytanie. Powiedzieć, że rozpadł się mit pewnej postaci czystej polskości to banalne i niewystarczające. Gdybym miał sięgnąć głębiej powiedziałbym, że to jest kolejny przykład rozpadu linearnej biografii. Gdy zastanawiamy się nad tym, jak ludzie działają w swoich czasach, jakie podejmują wybory, szukamy w nich przede wszystkim ciągłości. Jesteśmy bardzo zainteresowani i zachęceni, kiedy okazuje się, że linia wyboru od wczesnej młodości do późnej starości jest niezmienna. To mit, w którym jednak zostaliśmy wychowani – cała kultura europejska w gruncie rzeczy spoczywa na takim micie, mimo dojmujących świadectw, że było inaczej. Bobkowski to kolejny przykład tego, jak taki mit sam się rujnuje.

Joanna Podolska: Nie do końca umiem odpowiedzieć na pytanie, co zmienia się wraz z upadkiem tego mitu. Myślę, że nadal fascynujące jest przyglądanie się Bobkowskiego potyczkom z polskością i temu, jak one zmieniają się w zależności od okoliczności. Swego rodzaju puentą dla całej tej historii jest dla mnie los żony Bobkowskiego w Gwatemali, która została tam po jego śmierci przez 20 lat i która była dość izolowana od tamtejszej Polonii, ponieważ postrzegano ją jako… Żydówkę. To również otwiera kolejny rozdział opowieści i na pewno zmienia, choć niekoniecznie obala, mit samego Bobkowskiego.

Łukasz Mikołajewski: Kiedy zacząłem się nim zajmować, Bobkowski wydawał mi się człowiekiem o niezwykłej zdolności formułowania sądów politycznych. Ten mit upadł. Tuż po wojnie, w dwóch pierwszych tomach „Korzeni totalitaryzmu” Hannah Arendt rozliczała się z historią europejską. Pisała tam, że podziemny nurt tradycji europejskiej wydobył się na powierzchnię i że nie możemy już więcej uznawać za nasze dziedzictwo tylko tego co dobre, musimy też sobie radzić z tym, co złe. Pierwszy tom to jest historia antysemityzmu, a drugi – imperializmu. Kiedy do tych dwóch wątków wyróżnionych przez Arendt przystawimy teksty Bobkowskiego, lepiej zrozumiemy jego perypetie, przygody z europejską tożsamością. Nie chodzi o to, aby Bobkowskiego przeciwstawiać Arendt, jego karcić, a ją wychwalać jako autorytet. Również Arendt miała swoje słabości, z których warto zdawać sobie sprawę, również ona dziedziczyła część uprzedzeń – jak choćby niechęć do poznawania złożoności tego, co istniało „na wschód” od Niemiec. Wyzwanie polega na tym, żeby myśląc o osądzie politycznym w dwudziestym wieku, nauczyć się utożsamiać się także z tymi ludźmi, którzy wpadali w różne koleiny intelektualne, niejednokrotnie zmieniali zdanie, mylili się.

Paweł Rodak: Nieco żartobliwie powiedziałbym, że odkrycie oryginału „Szkiców piórkiem” doprowadziło do upadku mitu słowa drukowanego, a w każdym razie dzienników drukowanych. Zobaczyliśmy, że opublikowane dzienniki nie mogą być właściwie traktowane jako dzienniki – wcale nie muszą zawierać tego, co ludzie naprawdę napisali czy co naprawdę myśleli. A mówiąc całkiem poważnie, to nowe informacje o Bobkowskim w moich oczach obalają nie tyle mit samego pisarza, ale inny mit, mówiący że antysemityzm musi łączyć się z postawami narodowymi czy nacjonalistycznymi. Ten przypadek pokazuje bardzo wyraźnie, że nawet krytyczne myślenie o polskości czy o własnym narodzie nie zabezpiecza przed postawami antysemickimi. Antysemityzm i nacjonalizm nie są nierozłączne.

Marcin Gałązka: Mnie od dawna dziwi, dlaczego musiało minąć tak dużo czasu od śmierci Bobkowskiego zanim ktoś zajął się sprawą tych oryginalnych dzienników. Dopiero pan Mikołajewski zgłębił ten temat, mimo że były one dostępne o wiele wcześniej.

Paweł Rodak: Moim zdaniem – choć może pozostali państwo odpowiedzą inaczej – wynika to z wciąż dość powszechnego wśród historyków literatury przeświadczenia, że dziennik opublikowany w postaci książki jest oryginalnym dziennikiem. Jak wielu pana zdaniem historyków literatury zajrzało do archiwów, żeby popatrzeć jak wyglądają dzienniki Zofii Nałkowskiej, Marii Dąbrowskiej, Stefana Żeromskiego czy Witolda Gombrowicza? Prawie nikt, bo wierzymy, że książka wydrukowana jest zgodna z jakąś wersją pierwotną i że powinna być dla nas ostatecznym punktem odniesienia. To jest może prosta odpowiedź, ale dość prawdopodobna.

Łukasz Mikołajewski: Opóźnienie wynika również z innego, bardzo przyziemnego powodu. Taka weryfikacja to rzeczywiście bardzo trudna i bardzo żmudna robota. W tekście mamy do czynienia z rozmaitymi zmianami – część wpisów została usunięta, część jest dopisana, część z kolei przeredagowana. Myślę, że należałoby się zastanowić, czy te rękopisy albo ich zdjęcia nie powinny być dostępne dla badaczy gdzieś w Polsce, bo to ułatwiłoby i przyspieszyło cały proces.

Paweł Rodak: W idealnym wypadku „Szkice piórkiem” powinny zostać wydane w ten sam sposób jak dziennik Anne Frank. Ona również przepisywała swój dziennik i bardzo dużo zmieniała, co nawiasem mówiąc potem niesłusznie zarzucano jej ojcu. Dzisiaj jest dostępne w kilku językach wydanie krytyczne, gdzie w jednym miejscu mamy pierwszą wersję, wersję przepisaną oraz kompilację obu wersji przygotowaną do druku przez ojca. Tak samo można byłoby zrobić z Bobkowskim – zestawić wersję rękopiśmienną, wersję przepisaną w maszynopisie i wersję wydrukowaną, tak by każdy mógł je sobie porównać.

Piotr Kieżun: Zanim tak się stanie, pozostaje nam czytanie Bobkowskiego w takiej wersji, która jest dostępna – bo czytać go nadal warto. Warto jednak mieć przy tym pod ręką artykuły Łukasza Mikołajewskiego i innych badaczy Bobkowskiego.

Przypisy: 

[1] Artykuł Łukasza Mikołajewskiego pt. „Pamięć fabularyzowana. Powojenne poprawki w «Szkicach piórkiem» Andrzeja Bobkowskiego” ukazał się pierwotnie w „Res Publice Nowej” (15/2011), a następnie w książce „Buntownik, cyklista, kosmopolak. O Andrzeju Bobkowskim i jego twórczości” (red. J. Klejnocki, A. St. Kowalczyk, Warszawa 2011), gdzie został dodatkowo poszerzony o polemikę z Maciejem Nowakiem z KUL. Krótkim podsumowaniem badań nad rękopisami Bobkowskiego jest tekst opublikowany w numerze 201 (46/2012) „Kultury Liberalnej” pt. „Retusze Europejczyka”.

* Marek Beylin, publicysta „Gazety Wyborczej”, ostatnio ukazał się jego esej „Marks patrzy na populizm”, stanowiący przedmowę do „18 brumaire’a Ludwika Bonaparte” Karola Marksa.
** Łukasz Mikołajewski,
absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji, członek zespołu redakcji „Res Publiki Nowej”, współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
*** Joanna Podolska, dyrektor Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi, autorka książki „Potłuczona mozaika”, wyboru myśli Andrzeja Bobkowskiego.
**** Paweł Rodak, historyk literatury i kultury polskiej, kierownik Zakładu Historii Kultury w Instytucie Kultury Polskiej UW, autor książki „Między zapisem a literaturą”, poświęconej
dziennikom polskich pisarzy w XX wieku.
***** Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”, pracuje w Instytucie Książki.

Do góry

***

* Autorzy koncepcji numeru: Marta BudkowskaPiotr Kieżun
** Współpraca: Konrad KamińskiJakub KrzeskiKonrad NiemiraŁukasz PawłowskiAnna PiekarskaMatylda Tamborska
*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja
**** Fotografie rękopisów „Szkiców piórkiem”: © Łukasz Mikołajewski

The Polish Institute of Arts and Sciences of America

                          „Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

WRÓBEL: Pochwała stworzenia. O „Kwiatkach św. Franciszka” i książce jako dziele sztuki

Łukasz Wróbel

Pochwała stworzenia

Początek XXI wieku zbiegł się z upowszechnieniem książek, których treść znajduje się na nośnikach elektronicznych. Czytniki z ekranem z e-papieru, tablety i smartfony zawłaszczyły czytających w metrach, autobusach i tramwajach pod każdym niebem tego świata. Paradoksalnie to jednak właśnie dzięki nim książka papierowa, fizyczny przedmiot, nie tylko ma szanse zostać uratowana, ale wreszcie odzyskać utraconą pełnię swego czaru.

W połowie XX wieku Hermann Hesse mówił: „W epoce coraz to nowych wynalazków, które zaspokajać będą zapotrzebowanie na rozrywkę i edukację powszechną, książka odzyska należny jej prestiż i szacunek. Nie osiągnęliśmy jeszcze etapu, kiedy najnowsze wynalazki stanowiące konkurencję dla książki drukowanej, takie jak radio lub kino, pozbawią ją tych funkcji, których utratę można by przeboleć” (cyt. za tomem rozmów z J.C. Carrière’em i U. Eco pt. „Nie myśl, że książki znikną”, Warszawa 2010). Jak się zdaje, powoli, acz nieubłaganie zmierzamy ku takiej sytuacji. Nadzieją i radością napawają mnie kolejne elektroniczne urządzenia służące do przekazywania treści książek reprezentowanej tylko za pomocą tekstu, wydestylowanej w postaci zapisanych słów. Napawają radością, gdyż w momencie, kiedy ostatecznie zrezygnujemy z klasowo sankcjonowanego fetysza książki, kiedy „przerzucimy” wszystkie paperbacki na pliki, kiedy zgodzimy się na niekonieczność papieru jako materialnego nośnika rozmaitych treści, dopiero wówczas odzyskamy książkę w pełni jej zmysłowego, materialnego uroku. Z niecierpliwością wypatruję jaskółek owej szczęśliwej godziny, kiedy to książki powszechnie zaczną być traktowane całościowo, kiedy dla każdego wydania istotny zacznie być także rodzaj papieru, budowa okładki, kiedy druk wklęsły bądź wypukły zacznie świadomie grać ze śladem powstałym na krawędziach stron od cięć gilotyny do papieru. Kiedy faktura, zapach będą traktowane jako pełnoprawny nośnik sensów współgrających z samą treścią – i to nie tylko w książkach artystycznych czy publikacjach w rozmaity sposób eksperymentalnych, ale po prostu jako podstawowe elementy, z których tworzy się książkę. To wtedy odzyskamy książkę jako to, czym była u zarania swojej historii – świadomie komponowanym przedmiotem zbytku, fetyszem angażującym podczas czytania wszystkie nasze zmysły. Odzyskamy ją jako przedmiot erotyczny.

Polska stoi edycjami literatury dziecięcej. Przypominane są edycje sprzed kilkudziesięciu lat, przepiękne, pozbawione bezosobowej grafiki komputerowej, ilustrowane przez Szancera, Butenkę i innych. Ale też pojawiają się nowe, przemyślane, dopieszczone i z pietyzmem wykonane (myślę m.in. o Wydawnictwie Dwie Siostry ). W księgarniach można też nabyć książki Wydawnictwa słowo/obraz terytoria czy „liberackie” pozycje Ha!artu. Także wydawnictwa komiksowe zaczynają wpisywać się w tę linię edytorską (np. timof i cisi wspólnicy). Powoli rozprzestrzenia się świadomość, że czytać fabułę można choćby i na telefonie komórkowym, ale do czytania książki właśnie książka jest niezbędna.

Perełką, na którą od niedawna można natknąć się w nielicznych księgarniach, jest wydanie „Kwiatków św. Franciszka” stworzone przez Aleksandrę Dębniak w ramach realizowanego przez nią dyplomu na warszawskiej ASP (por. stronę internetową autorki). Książka powstała pod okiem samego Macieja Buszewicza prowadzącego Pracownię Projektowania Książki i jest niezwykłym dowodem na to, jak niezwykłym przedmiotem potrafi być książka. W zgrzebnej, czarnej, płóciennej okładce (zdobionej tylko suchym tłoczeniem odsyłającym do tytułu i opatulonej postrzępioną obwolutą) pomieszczonych zostało 260 lekko żółtawych stron zadrukowanych tekstem w klasycznym tłumaczeniu Leopolda Staffa. Dwa przeciwległe brzegi bloku kartek są poszarpane, przypominają staroć wygrzebany spod stosu innych w jakimś antykwariacie, odsyłają do szorstkości habitu franciszkańskiego, dla którego wzorem były tuniki ubogich, umbryjskich wieśniaków. Trzeci brzeg jest natomiast pokryty srebrną folią. Jak możemy przeczytać na stronie internetowej poświęconej książce: „Poszarpane brzegi papieru przypominające o surowości, szorstkości i trudach życia, kontrastują z gładką srebrzoną powierzchnią trzeciego brzegu książki, tego który skrywa najistotniejsze przesłanie Kwiatków – trzy cnoty franciszkańskie: ubóstwo, czystość, posłuszeństwo. Przekładając strony w miarę czytania, budujemy na brzegu książki napis, niech tak samo historia św. Franciszka buduje nasze serca”. Okładka to w tym przypadku zaledwie preludium do prawdziwej uczty zmysłów, jaką jest wnętrze książki. Potwierdza się w tym przypadku stare powiedzenie, iż nie należy oceniać książki po okładce – należy bowiem oceniać ją po okładce i po wnętrzu zarazem.

Dębniak posłużyła się trzema rodzajami czcionek, które współgrają w tym teatrze tekstowego świata. Piętnastowieczną antykwę co i rusz rozbija swoją obecnością czcionka neogotycka, obu towarzyszy zaś na marginesach pochodząca z początku XVI wieku kursywa Aldo Manutiusa. Słowa średniowiecznego tekstu w młodopolskim tłumaczeniu wzbogaca porządek obrazów, przepięknych drzeworytów nie tylko ilustrujących tekst, ale i poszerzających jego przestrzeń poza granice litery. Jedne i drugie odciśnięte zostały z wykorzystaniem prasy drukarskiej będącej de facto przerobioną tłocznią do winogron (wynalazek samego Gutenberga). Tak oto „Kwiatki św. Franciszka”, odsyłając do dokonań renesansowego drukarstwa, przywołują zarazem pamięć o średniowiecznych książkach drzeworytniczych, ale i o XX-wiecznych dokonaniach tej sztuki, jak utworzone z drzeworytów poematy i powieści graficzne Fransa Masereela („Mon livre d’heures”; „Idée – sa naissance, sa vie, sa mort”). Doprawdy nie sposób oddać sprawiedliwości tej edycji „Kwiatków”. Niezwykła to przyjemność trzymać w ręku tak zmysłowy przedmiot. A pamiętajmy, że pojęcie „estetyki” (aisthesis) odsyła właśnie do doświadczeń cielesnych, do wymiarów zmysłowego doświadczania świata. W tym wypadku porządek treści spotyka się z materią znaków i fizycznością książki, parabola życia duchowego zbiega się z krojem czcionek i fakturą papieru. Z jednej strony wpisuje się to poniekąd w wyśpiewywaną przez świętego Franciszka wielką pochwałę stworzenia w jego porządku fizycznym, materialnym („Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, matkę ziemię,/ Która nas żywi i chowa,/ I rodzi różne owoce z barwnymi kwiaty i zioły”). Z drugiej zaś aż nieprzyzwoite, że ta wydana w limitowanym nakładzie 500 numerowanych egzemplarzy książka (przed laty Alodia Kawecka-Gryczowa oceniała wysokość przeciętnego nakładu jednej książki w połowie XVI wieku na ok. 500 egzemplarzy), która mówi o potrzebie ubóstwa i powściągania zmysłów, tak wielką zmysłową, czysto cielesną przyjemność sprawia swojemu czytelnikowi. „Kwiatki św. Franciszka” w edycji Aleksandry Dębniak ostatecznie potwierdzają słowa Umberto Eco o tym, że książka przypomina koło, ponieważ żadnego z tych wynalazków nie można już bardziej udoskonalić. Można tylko w pełni wykorzystać ich walory.

Książka:

„Kwiatki św. Franciszka”, przeł. L. Staff, oprac. graf. Aleksandra Dębniak, Warszawa 2012.

* Łukasz Wróbel, teoretyk literatury, asystent w Instytucie Literatury Polskiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
** Fotografie książki publikujemy dzięki uprzejmości Aleksandry Dębniak.

„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

KULTURA LIBERALNA POLECA: Stempowski, Carrère

KIEŻUN: Jerzy Stempowski „Notatnik niespiesznego przechodnia” (t. I i II)

Kiedy w 1937 roku Gustaw Herling-Grudziński przyjechał na studia do stolicy, jedną z pierwszych wizyt złożył Ludwikowi Frydemu, zaledwie dwudziestopięcioletniemu, lecz już legendarnemu wykładowcy warszawskiej polonistyki. „Nie pamiętam dobrze – pisał autor «Innego świata» – ale zapewne przyniosłem mu nieodzowny w takich wypadkach bilet wizytowy: kilkudziesięciostronicowy rękopis obmyślany i kaligrafowany przez ileż dni i wieczorów […]. I zapewne przyjrzawszy się uważnie temu literackiemu soliterowi, Ludwik – niezrównany diagnosta i lekarz dziecięcych chorób pisarskich! – znalazł natychmiast najlepszy, a przy tym bezbolesny i przyjemny sposób jego wypędzenia: «Musi pan czytać Stempowskiego. Jest tego niewiele, ale wystarczy»”.

Terapia Stempowskim zapewne i dziś dobrze zrobiłaby wielu adeptom trudnej sztuki czernienia papieru. Doskonałą okazją, żeby sięgnąć po owo remedium, jest wydany właśnie w Bibliotece WIĘZI „Notatnik niespiesznego przechodnia” – dwutomowy zbiór esejów, recenzji i zapisków z podróży, które Jerzy Stempowski publikował w paryskiej „Kulturze” od połowy lat 50. do swojej śmierci. Jeśli wierzyć Giedroyciowi, sam pomysł publikowania tekstów w formie notatnika pochodzi od niego. „Podsunąłem mu formułę notatek niespiesznego przechodnia – wspominał Giedroyc – gdyż skłoniły mnie do tego jego listy. Jego rozmaite pomysły rodziły się w ten sposób, że najpierw pisał o tym w listach. […] Widać z nich, że Stempowskiego drąży jakiś pomysł, z którego wyjdzie w przyszłości esej, i że listy są dla niego brulionami tego eseju. W sumie pisał bardzo trudno. Może dlatego, że był człowiekiem o fenomenalnym oczytaniu i równie fenomenalnej pamięci”.

Stempowski i trudne pisarstwo? Jest w tej ocenie zarazem prawda i fałsz. Z jednej strony „Notatki…” wymagają wyrobionego odbiorcy. Są bowiem popisem niewymuszonej erudycji i rezultatem długoletniego obcowania z gigantami literatury. Stempowski z łatwością przechodzi od Owidiusza do Rabelais’go i od Rabelais’go do Maupassanta, gładko wplątując w tok wypowiedzi uwagi o Cioranie, Huxleyu czy Alfredzie Jarrym. Jest przy tym ciekawy świata – nie gardzi literaturą PRL-u i z pasją, choć powściąganą, opisuje odwiedzane miasta Zachodniej Europy oraz spotkania z emigracyjnymi pisarzami. Z drugiej strony „Notatki…” odznaczają się tym, czego tak często brakuje współczesnej literaturze i co Francuzi zwykli nazywać clarté – przejrzystym, prostym i eleganckim stylem.

I choć czasami chciałoby się, by Stempowski pokazał pazur, przestał zacierać ślady osobistych emocji, porzucił choć na chwilę erudycję i obnażył się niczym Flaubert w swoich listach, pozostaje on jednym z nielicznych polskich pisarzy, którzy do perfekcji opanowali nie tak znowu łatwą sztukę eseju. Formy, którą w przypadku Stempowskiego należy zażywać  zgodnie z tytułem „Notatek…” – nieśpiesznie, w małych, odmierzanych kolejnymi wątkami dawkach.

Książka:

Jerzy Stempowski, „Notatnik niespiesznego przechodnia”, t. I i II, Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literatura Polską, Oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Biblioteka „WIĘZI”, Warszawa 2012.

* Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”, pracuje w Instytucie Książki.

***

MARCZEWSKI: Emmanuel Carrère „Limonow”

„Poznałem go na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy zamieszkał w Paryżu, otoczony nimbem sukcesu swojej skandalizującej książki «To ja, Ediczka». Streszczał w niej nędzny, lecz wspaniały żywot, jaki wiódł w Nowym Jorku po emigracji ze Związku Radzieckiego” – pisze Emmanuel Carrère o bohaterze swojej ostatniej książki uhonorowanej prestiżową Nagrodą Renaudot. Carrère, syn wybitnej historyczki i sowietolożki Hélène Carrère d’Encausse, zapewne z domu wyniósł fascynację Rosją. Zamiłowanie do „nędznych, lecz wspaniałych żywotów” przyszło mu, jako francuskiemu burżujowi, całkowicie naturalnie.

Eduard Limonow, skandalizujący pisarz i przywódca rosyjskiej partii narodowo-bolszewickiej, wydawał się wymarzonym tematem pozwalającym połączyć obie pasje. Niewątpliwie Carrère jest swoim bohaterem zafascynowany. Choć próbuje to ukryć pod ironiczną maską, imponują mu podboje erotyczne Limonowa, straceńcza odwaga, niemal mnisia dyscyplina, z jaką pisze w więzieniu kolejne książki. „Limonow” nie jest jednak ani zapisem wrażeń sytego, zamożnego Francuza z lubością dającego się uwodzić i szokować „dzikiemu człowiekowi ze Wschodu”, ani satyryczną opowiastką, piętnującą z wyższością megalomanię „Ediczki”. A już na pewno nie jest to, jak głosi zdanie z recenzji „L’Express” przedrukowane na okładce polskiego wydania, „powieść przygodowa w stylu Aleksandra Dumasa”.

Najnowsza powieść Carrère’a o wiele więcej wspólnego ma z jego „Przeciwnikiem”, potretem Jean-Claude’a Romanda, który przez sporą część życia udawał lekarza i wysoko postawionego urzędnika ONZ, a kiedy skończyły mu się środki, by podtrzymywać te kłamstwa, zamordował całą swoją rodzinę. „Limonow” to również opowieść o człowieku, który postanowił wymyślić siebie, nie zważając na rzeczywistość – i udało mu się to w życiu kilka razy. Wymyślił siebie jako chuligana w Charkowie, wybrał sobie rolę skandalizującego pisarza (i przy okazji odkrył swój autentyczny talent literacki), wreszcie stworzył się jako przywódca zdyscyplinowanego, radykalnego ruchu politycznego skupiającego sfrustrowanych, pozbawionych perspektyw młodych z całej Rosji.

Carrère napisał portret Limonowa z pasją dokumentalisty, która kazała mu pytać, pytać i jeszcze raz pytać. To książka utkana ze spotkań z Limonowem, rozmów z ludźmi, którzy go znają, notatek z uważnych lektur książek „Ediczki”. Choć sam Carrère nie zawsze przekonująco analizuje jego wybory (pokazuje na przykład straceńczy sprzeciw wobec Putina jako wyniesiony z dzieciństwa uraz do cwaniaków i intrygantów), często oddaje głos tym, którzy naprawdę rozumieją Rosję i fenomen Limonowa, na przykład Zacharowi Prilepinowi (świetnemu pisarzowi, tłumaczonemu także na polski, który jako dwudziestolatek wstąpił w szeregi narodowych bolszewików): „Jesteś młody. Nie podoba ci się w tym gównianym kraju. Nie masz ochoty zostać ani zwykłym biedakiem, ani skurwielem, który myśli tylko o kasie, ani funkcjonariuszem KGB. Czujesz ducha rewolty. Twoimi bohaterami są Jim Morrison, Lenin, Mishima, Baader. No więc proszę: już jesteś nacbolem”. Nic dodać, nic ująć. I na szczęście Carrère niewiele dodaje i niczego nie ujmuje.

Książka:

Emmanuel Carrère, „Limonow”, tłum. Magdalena Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

***

„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

CEDRO: Jimmy Liao, czyli siła wyobraźni i marzeń [Kultura Liberalna dzieciom]

Magdalena Cedro

Jimmy Liao, czyli siła wyobraźni i marzeń

Tajwański ilustrator i pisarz Jimmy Liao zabrał mnie ostatnio na dwie niezwykłe wyprawy.

Le voyage dans la Lune

Pewnego dnia z nieba znika Księżyc. Ludzie wpadają w panikę, ale w mieście wkrótce pojawiają się ciężarówki wypełnione nowymi księżycami. Jeden z nich trafia pod opiekę wrażliwego chłopca. Księżyc, niczym niemowlę, jest karmiony, tulony i wożony w wózku. Powoli rośnie i staje się towarzyszem zabaw chłopca. Czy zostaną razem na zawsze?

Oto początek książki „Księżyc zapomniał”. Ani się obejrzę, a już wchodzę w tę opowieść o zamkniętym świecie wyobraźni samotnego dziecka, do którego dorośli nawet nie próbują się dostać. Ściskam piłkę i zmykam przed zielonym królikiem-gigantem, który goni mnie przez las. Wdrapuję się nocą na dach, by złapać odrobinę dystansu. Przebieram się za straszydło i tańczę jak opętana.

Jimmy Liao zmusza mnie do postawienia sobie pytań na co dzień spychanych w wygodną niepamięć. Pytam więc o wrażliwość – czy jest we mnie jeszcze spostrzegawcze dziecko, czy może już tylko zabiegany dorosły? O odwagę – ile odwagi trzeba, żeby spotkać drugą osobę, a potem się z nią mądrze rozstać? O zmiany – ile sił mnie kosztuje, by powoli dojrzewać i poznawać świat, nie zapominając o marzeniach? Czy potrafię ochronić „świat snów kruchy jak bańka mydlana”?

Podróż do wnętrza Ziemi

Stoję przy wejściu do metra. Obserwuję niewidomą piętnastolatkę, która na szaroburej stacji rozpoczyna wędrówkę podziemnymi tunelami po całym mieście. Korytarze przez chwilę przypominają zimne pomieszczenia Eschera, by nagle zachwycać kolorami Chagalla i Mondriana. Nastolatka stara się nie zauważać ludzi, woli towarzystwo zwierząt – blisko niej skacze zawsze biały piesek, potem pojawiają się cyrkowe słonie, świnie i morskie zwierzęta. O, chłopiec z księżycem! Wygląda znajomo…

„Dźwięki kolorów” pokazują osobę, która szuka oparcia nie w otaczających ją ludziach, ale w obrazach zapamiętanych przed utratą wzroku. Dziewczynka próbuje opisywać świat – czasem nie ma on granic i można szybować w nim jak ptak, czasem jest jak labirynt bez wyjścia z żywopłotem przystrzyżonym na baczność, czasem można nawet utknąć w bagnie. Jak bolesny refren powraca pytanie: „Czy ktoś czeka na ciebie przy wyjściu na górze?”.

Szybko okazuje się, że przede wszystkim czeka na mnie niespodzianka – przy jednej stacji stoi karoca, przy innej wita mnie pingwin z parasolem, bo przecież pada śnieg. Kolejne schody prowadzą do biblioteki, jeszcze inne na cmentarz. „Wciąż szukam i szukam w mieście pełnym zgiełku”. Dokąd niewidoma zmierza? Czy uda jej się wrócić do domu?

Element po elemencie – buduje mój świat ze zlepków skojarzeń, wspomnień, marzeń. To ode mnie zależy, czy wychodząc z metra utknę w klatce, mogąc tylko patrzeć na księżyc uwięziony naprzeciwko, czy może wyląduję na drzewie, szukając najsłodszego jabłka. Tak trudno podjąć decyzję, która stacja będzie tą właściwą, by opuścić metro.

Jimmy Liao, autor ponad trzydziestu książek tłumaczonych na wiele języków, opowiada obie historie niemal wyłącznie za pomocą rysunków. Poetycki, oszczędny tekst dyskretnie prowadzi czytelnika przez jego niezwykły świat, podsuwając pytania o odwagę, wrażliwość, trudne decyzje. Każda kolejna lektura odkrywa nowe pytania i nowe tajemnice schowane na rysunkach.

Obie książki można postawić na półce obok takich autorów jak Sven Nordqvist („Gdzie jest moja siostra?”), Colin Thompson („How to Live Forever”) czy Shaun Tan („The Lost Thing”). Dzisiejsi trzydziestolatkowie odnajdują wspólne wspomnienia z dzieciństwa podczas rozmów o rysunkach Szancera czy tych pochodzących z serii z krasnoludkiem. Jestem pewna, że za parę dekad nasze dzieci zagadną swoich rówieśników: „A pamiętasz taką ciężarówkę z uśmiechniętymi księżycami?”.

Książki:

Jimmy Liao, „Księżyc zapomniał”, przeł. Katarzyna Sarek, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2012.
Jimmy Liao, „Dźwięki kolorów”, przeł. Katarzyna Sarek, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2012.

* Magdalena Cedro, anglistka, tłumaczka audiowizualna, mama czteroipółletniej czytelniczki, podobno robi najlepszy w mieście placek z wiśniami.

Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.
„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

KUISZ: Szlachetność i kicz. O „Pokłosiu”

Jarosław Kuisz

Szlachetność i kicz. O „Pokłosiu” 

Zacznijmy od sceny najmocniejszej – opowieści o zabijaniu Żydów przez polskich sąsiadów, którą wygłasza Robert Rogalski, aktor ponad dziewięćdziesięcioletni. Robi to w sposób, który całkowicie odkleił się od fabuły. Co więcej, przesłania aktorskie wysiłki sławnych młodszych kolegów, prowokując pytania dziennikarzy. Kim jest ten starszy pan i dlaczego tak znakomicie zagrał tak trudną scenę?

Dziś już wiemy, iż gra okazała się przetworzonym wspomnieniem z czasów drugiej wojny światowej. Ta właśnie scena pozwala rozgryźć porażkę „Pokłosia”, w którym spłaszczenie ambicji przez wymóg „szlachetności” powędrowało ręka w rękę z formalną wtórnością. Przesunięcie dyskusji w rejony pozaartystyczne w żaden sposób nie pozwala uczciwie ocenić ani wyborów reżysera, ani podsuwanego przezeń morału.

O pewnej przypadłości naszych artystów

W 1984 roku Czesław Miłosz zaprezentował swój ostatni naprawdę obrazoburczy tekst. Odczyt pod tytułem „Szlachetność, niestety” został przygotowany dla uczestników konferencji Uniwersytetu Yale. Przynosił ostrą krytykę stanu polskiej kultury z okresu pierwszej „Solidarności” oraz stanu wojennego. Wówczas większość polskich artystów, jak się mogło wydawać, „zdała egzamin” i opowiedziała się przeciwko Złu. Gest Noblisty mógł wydawać się zupełnie niestosowny. Wręcz niesmaczny.

A jednak dla współczesnej polskiej kultury tekst pozostaje jednym z najważniejszych manifestów artystycznych. Oto Miłosz dostrzegł, że nadwiślańscy twórcy ponownie dostosowali się do pozaartystycznych oczekiwań społeczeństwa. W warunkach PRL-u lat 80. oznaczało to akceptację obrazu artysty wysoce pochlebnego w sensie moralnym. Nie tylko znaleźli się „wśród sprawiedliwych”, ale także przestali doznawać – poniekąd zawodowego – uczucia odosobnienia w społeczeństwie. „Taka jednak integracja nie obywa się bez kosztów i, rzec można, sprzeczna jest z samą zasadą nieufności sztuki wobec nowoczesnego społeczeństwa” – ostrzegał poeta.

Trudno wszelako nie ulec tak wielkiej pokusie. To pakt uświęcony pewną tradycją, który od czasu do czasu zawierają z polskim społeczeństwem kolejne pokolenia twórców. Pakt, który co prawda przynosił „upolitycznienie wyobraźni” i zabijał jakikolwiek uniwersalizm dzieł, nie był jednak pozbawiony poważnych korzyści. Działanie z poczuciem moralnej wyższości to niebłaha rzecz. A dziś najważniejsza kwestia, wyłaniająca się zza wywodu Miłosza, dałaby się w uproszczeniu sprowadzić do pytania o to, czy szlachetne intencje naprawdę usprawiedliwiają marne dzieło sztuki.

Film jako pretekst

Dziś „szlachetność” chętnie wyrywają sobie strony sporu o charakterze czysto politycznym. Pretekstem stał się akurat film fabularny. Nie ma znaczenia, czy mowa o dziele artystycznie i intelektualnie trafnym czy nie. Zamiast tego mamy po prostu podejrzanie szybko wypowiadane wyznanie wiary: „za” i „przeciw”. O granicach pomiędzy twórcą, dziełem a odbiorcą nie mówi się nawet w charakterze konwencji dla poprowadzenia rozmowy. One zostały po prostu publicystycznie unicestwione. A przy okazji powracają, znane z dawnych nocnych rozmów, „polskie” pytania. Od: „i co teraz świat o nas powie?” – aż po: „a jak długo będziemy wypierać się naszych win?”.

Oba stanowiska są skażone rozbrajającą wprost próżnością. Z jednej strony zakłada się, że jakiś fantasmagoryczny „świat” w ogóle zamierza się szeroko wypowiadać o premierze polskiego filmu. Niestety, to nie są lata pierwszej „Solidarności” czy rok 1989. Na zainteresowanie trzeba zapracować także filmowym rzemiosłem. Co więcej, wizerunek Polaka–antysemity ma namacalne podstawy w przeszłości – i jeden film wiele tu nie zmieni. To praca rozłożona na wiele pokoleń i, jeśli ktokolwiek miałby się jej podjąć, musiałby to robić z większą samoświadomością swojego wizerunku. Wreszcie trzeba chyba nie obejrzeć „Pokłosia” do samego końca, by wątpić w to, że mimo wszystko Pasikowskiemu chodziło o odwrócenie negatywnego stereotypu. Pojednawczej sceny przy macewach inaczej tłumaczyć nie sposób.

Z drugiej zaś strony hurtowe branie na siebie „win za wszystko”, co zdarzyło się w przeszłości i to już bez oglądania się na fakty, czy odwoływanie się do własnych wzruszeń i łez jako argumentu w dyskusji – budzi poważne zakłopotanie.

To uczucie towarzyszy zresztą oglądaniu niektórych scen z „Pokłosia”. Poczynając od scenariuszowo bezużytecznych epizodów (zaginięcie torby z papierosami) aż po scenę przybicia jednego z braci do drzwi stodoły. Pod ten wizualny gest o olbrzymim znaczeniu w żaden sposób nie został ani intelektualnie, ani emocjonalnie przygotowany grunt przez wcześniejsze sceny. Spada na widzów znikąd. Zdumiewa i pozostawia obojętnym, choć jednego prawicowego publicystę podobno rozbawił.

Ekranowa kserokopiarka

Największym rozczarowaniem „Pokłosia” jest jednak to, iż składa się ono z rozmaitego  intelektualno-wizualnych klisz. Pasikowskiemu, autorowi jednego z najważniejszych dzieł kinowych lat 90., jakim są „Psy”* – tym razem zabrakło odwagi. Może dlatego sięgnął do źródeł inspiracji szeroko już dostępnych. Może dlatego w tym, co może uchodzić za intelektualną esencję filmu, składa się z repetycji.

Primo, myślowo podąża za dziełami, które zostały już naprawdę szeroko omówione. Za opiniami, które kilka lat temu zyskały swoich i zwolenników, i przeciwników. Jeśli chodzi o przeszłość, to artysta nie mówi nam niczego, czego byśmy nie wiedzieli z publikacji PAN-u, takich jak „Judenjagd”, czy esejów Jana T. Grossa. Ba, do sporów na tak ważne tematy powraca się dziś niemal rytualnie. Ogólnopolskie tygodniki, licząc na zwiększenie sprzedaży, posługują się nimi bez jakiegokolwiek skrępowania. Epokę śledztw dziennikarskich czy dochodzenia Prawdy o skomplikowanej przeszłości przez czwartą władzę chwilowo mamy za sobą.

Secundo, jeśli chodzi zaś o współczesność, to więcej w fabule dobrze znanych fobii inteligenta wobec tłumu (dowolnego) niż obrazu polskiej wsi, napompowanej dotacjami z UE czy „chwilowo” pracującej en masse poza krajem. To znów klisze jakiejś „chłopo-fobii”. Wiemy, iż w niejednym już obrazie filmowym oświecony człowiek neurotycznie zajmował stanowisko wobec wyobrażonego zjawiska „buntu mas”.

Nad Wisłą, gdzie po drugiej wojnie światowej role społeczne ulegały dramatycznemu odwróceniu, ten arystokratyzm ducha wydaje się cokolwiek nie na miejscu. Niestety, jakkolwiek aktorzy by się nie dwoili i troili, to i tak chłopi w „Pokłosiu” pozostają żoliborskimi inteligentami przebranymi w stroje włościan. Poza Rafałem Rogalskim mało który z aktorów wydaje się dość przekonany do wygłaszanych kwestii. Gdy brakuje właściwego klucza do odczytania przeszłości, groźbą staje się osunięcie w świat tzw. rekonstrukcji historycznych.

Tertio, w zasadzie ukoronowaniem wizualno-intelektualnego szaleństwa repetycji w „Pokłosiu” jest odtworzenie sceny z filmu dokumentalnego Pawła Łozińskiego „Miejsce urodzenia”. Dzieła z… 1992 roku! Oto znów synowie usiłują powstrzymać starego ojca przed opowiadaniem obcej osobie o zbrodniach z przeszłości. Trudno powiedzieć, dlaczego Pasikowski założył, że to, co w filmie dokumentalnym zostało ukazane po raz pierwszy (z udziałem prawdziwych mieszkańców wsi), w filmie fabularnym przyniesie lepszy, mocniejszy efekt. Czy Pasikowski mówi nam o trudnej przeszłości więcej niż  poszukiwania, które wraz z widzami dokumentu prowadził dwadzieścia lat temu Henryk Grynberg?

Odpowiedź musi być negatywna. Sama zaś konstatacja, iż „Pokłosie” to fikcja, a „Miejsce urodzenia” to dokument tylko pozornie rozwiązuje problem. Od dawna wiemy, że filmy dokumentalne, siłą rzeczy, zawierają mocne elementy fikcyjności, podlegają prawom montażu, kreowania emocji itd. Ich realizm jest realizmem tylko w cudzysłowie.

Pasikowski skorzystał zatem z ryzyka, które już wzięli na siebie inni. Może dlatego scenariusz okazał się niezbyt udany, twórca miota się pomiędzy konwencjami, a film zawiera sceny po prostu niedorzeczne. Scena, w której aktor uderza się czołem o gałąź, po czym mdleje, to konwencja rodem z komedii niemych czy kreskówek. Rozkręcona początkowo w stylu amerykańskiego thrillera akcja nagle… osiada. „Pokłosie” ma też kilka zakończeń, z których ostatnie – wspomniana scena przy macewach – zostaje doklejone niby pobożne życzenie.

Niestety, wiarygodność przemiany i pojednania ma więcej wspólnego z efektem „Deus ex machina” niż z wcześniejszymi scenami filmu. Warto przypomnieć, iż Eurpidesowski „bóg z maszyny” niespodziewanie rozwiązywał akcję po to, aby sztuka sceniczna nie trwała nazbyt długo.

Niezamierzone skutki roztkliwiania

Nie należy wątpić, że Pasikowski miał szlachetne zamiary. Jednak Milan Kundera dawno temu ostrzegał przed wzruszeniami, które są przesycone dobrymi intencjami do tego stopnia, że obracają się w kicz. Obrońcy filmu wydają się twierdzić, że najważniejszy jest przekaz „Pokłosia”. To jednoczesne przyzwolenie na filmowy landszaft. Z tego przywileju korzystać mogą twórcy dowolnej orientacji politycznej.

„Tam, gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca. Ale uczucie, które budzi kicz, musi być takie, aby mogły je podzielać masy” – czytamy w „Nieznośnej lekkości bytu”. – „Dlatego kicz nie może się opierać na sytuacji wyjątkowej, lecz na podstawowych obrazach, które ludzie mają wbite w świadomość…”.

To zaskakujące, iż niektóre obrazy i słowa z dotychczasowych sporów o polski antysemityzm już mamy „wbite w świadomość”. Jednak przetwarzamy je zupełnie niepotrzebnie. Nie potrzeba sięgać do klisz.  Oryginalnych historii mamy – niestety – pod dostatkiem, a oglądanie ich oczami współczesnych nie musi być wieńczone naiwnym „happy endem”.

Scena z udziałem Rafała Rogalskiego przekonuje o tym dostatecznie. Kluczem do ożywiania polskiej historii jest niejednoznaczność. Z pewnością kino może jeszcze opowiedzieć (i zapewne opowie) nam coś ważnego o relacjach polsko-żydowskich. Może niebawem ktoś odważy się, by zrobić film o wydarzeniach w Jedwabnem latem 1941 roku i, kto wie, może będzie to dzieło udane.

Film:

„Pokłosie”
reż. Władysław Pasikowski
prod. Polska 2012

* Na temat filmów „Psy” oraz „Dług” z perspektywy dwóch dekad III RP, patrz: http://www.eurozine.com/articles/2009-05-06-kuisz-en.html

**  dr Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.

*** Ilustracje pochodzą z materiałów dystrybutora.

„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

BRZOZOWSKI: Mistrzowie odchodzą. O filmach Vikrama Gandhiego i Paula Thomasa Andersona.

Grzegorz Brzozowski 

Mistrzowie odchodzą. O filmach Vikrama Gandhiego i Paula Thomasa Andersona.

Najnowszy film Paula Thomasa Andersona to kolejny głos demaskujący figurę fałszywego mistrza. Brawurowo zagrany przez Philipa Seymoura Hoffmana, przywódca paranaukowej sekty, Lester Dodds, okazuje się manipulatorem, mamiącym nie tylko naiwnego, dotkniętego wojenną traumą ucznia (Joaquin Phoenix), ale i własną rodzinę, a przede wszystkim: samego siebie. Warto spojrzeć na „Mistrza” w zestawieniu z dokumentalnym  „Kumaré. Guru dla każdego” – rejestracją prowokacyjnego eksperymentu, w którym reżyser wcielił się w postać fałszywego przywódcy rzeczywistej parareligijnej wspólnoty, by zdemaskować w ten sposób doktrynerskie skłonności samozwańczych guru. Z krytyki nowoczesnych mistrzów duchowych wyłania się zaskakująca konkluzja: zamiast odsłaniać oblicze diabolicznych manipulatorów, to właśnie oni okazują się być postaciami potrzebującymi opieki. Jak wypadają  Lester Dodds i  Kumaré na tle kulturowej historii relacji mistrz-uczeń?

Freudowski czarodziej z Oz

Historia  Andersona, choć osadzona w realiach powojennej Ameryki, pod wieloma względami wpisuje się w starszą tradycję opowieści o więzi uczniów z nauczycielami, opisaną przez George’a Steinera w „Naukach mistrzów” na przykładzie Sokratesa, Jezusa, Heideggera czy Flauberta. . Wzorem największych mistrzów, Lester Dodds jest przede wszystkim znakomitym retorem –w  odróżnieniu jednak od nich, jest to w jego przypadku związane nie tyle ze świadomym wyborem, co raczej klapą jego książkowego dzieła życia, którą próbuje przesłonić kolejnymi błyskotliwymi występami. Podobnie jak u najznakomitszych poprzedników, jego relacja z uczniem oparta jest nie tyle na próbie nauczenia go czegoś nowego, co raczej przypominania wiedzy już w nim obecnej, lecz ukrytej. Freddie w zamian okazuje się  lojalnym obrońcą idei mistrza oraz swoistym daimonionem – to dzięki niemu Dodds wraca do pisania. Ich związek  okazuje się jednak niemal karykaturą relacji sokratejskiej; przypominana wiedza ucznia –  jak celnie zauważa jedna z fanek mistrza – łatwo miesza się wszak z wyobrażeniami i projekcjami guru, a Freddie, zamiast twórczego oporu, staje się ślepo oddanym narzędziem jego  dogmatyzmu.

Również erotyczny aspekt relacji mistrz-uczeń naświetlony przez Andersona okazuje się mieć głębsze kulturowe korzenie – sięgające nie tylko związku Abelarda z Heloizą czy Heideggera z Hannah Arendt, ale także homoerotycznych praktyk kręgu Stefana Georgego czy nawet erotyzmu chasydów. Jak zaznaczył Steiner, „ukryty czy jawny, wyobrażony czy faktyczny – erotyzm jest nieodwołalnie wpleciony w nauczanie, w fenomenologię mistrzostwa i uczestnictwa. Koncentracja na seksualnym molestowaniu trywializuje cały problem, tak skądinąd centralny dla całej kwestii” (33). „Erotyzm ludzkiej duszy” wpisany został kulturowo zwłaszcza w relacje mistrzów humanistyki – choć nie zawsze musi iść w parze z seksualnym rozpasaniem. „Każde „wtargnięcie” w drugą osobę dokonujące się za sprawą czy to argumentacji, czy groźby (strach jest wielkim nauczycielem), ociera się o erotykę i ją wyzwala.” Jednak w przypadku relacji Dodds–Freddie podskórny erotyzm okazuje się raczej pochodną wyjątkowych, ukrytych deficytów emocjonalnych nadpobudliwego seksualnie ucznia, jego kazirodczych doświadczeń, tęsknoty za ojcem i utraconą ukochaną. Można odnieść wrażenie, że Anderson zbudował wątek erotycznej relacji mistrza z uczniem na podstawie przewertowanego podręcznika do psychoanalizy. Swoją drogą, również sam efekt współpracy z Doddsem okazuje się dla ucznia ekwiwalentem udanej terapii; Freddie staje się zdolnym do pracy i miłości, przywrócony społeczeństwu, na którego obrzeżach znalazł się tuż po wojnie.

Mistrz z obrazu Andersona okazuje się postacią rozchwianą, pogubioną emocjonalnie. To blade odbicie wielkich poprzedników – showman poszukujący raczej poklasku pochlebców niż konfrontacji z twórczym sprzeciwem. Tym samym obraz Andersona nie docenia spektrum odcieni relacji mistrz–uczeń – także zagrożeń, jakie się z nią wiążą. Jak zauważył Steiner, w procesie mistrzowskiego nauczania „niebezpieczeństwa dorównują upojeniom. Rzetelnie nauczać to dotykać tego, co w człowieku najbardziej żywotne”. Dodds okazuje się nie tyle przypadkiem osobowości autorytarnej czy diabolicznym, fałszywym mistrzem, co raczej prestidigitatorem, czarodziejem z Oz, któremu uduchowione improwizacje mieszają się z konwencją stand-up comedy. Obnażenie manipulacyjnego potencjału pozycji mistrza w jego przypadku okazuje się zbyt łatwym wyzwaniem; można odnieść wrażenie, że bohater Hoffmana sam poszukuje terapii, której poddaje własnych uczniów – to nauczyciel, który potrzebuje współczucia raczej niż demaskacji.

 Kumaré – guru rzeczy małych

Świetnym uzupełnieniem dla fabuły Andersona jest dokumentalna opowieść o „Kumaré . Guru dla każdego”. Reżyser, Vikram Gandhi, zastosował swoistą metodę parareligijnego Borata – wcielił się w wymyśloną przez siebie postać rozrywkowego himalajskiego guru (wykorzystującego m.in . habit, fantazyjny kostur, zestaw wydumanych pozycji jogi oraz akcent jego głęboko religijnej babci), by obnażyć podatność potencjalnych uczniów na quasi-religijną retorykę. Sztuczny kult szerzy się z łatwością, a sam przywódca wzbogaca go nieustannie o nowe elementy, zdobywane przy okazji wizyt w nowoczesnych centrach usług duchowych – od farmy „Urantii” prowadzonej przez porwanego przez kosmitów mistrza po osobliwe zabiegi „teologa akustycznego”. Po godzinach pracy pławi się w basenie przy wynajmowanej willi. zdecydowanie odbiegając od ascetycznych praktyk Pitagorasa, Plotyna czy mieszkańców Kastalii z „Gry szklanych paciorków” Hessego.

Zgorzkniały student religioznawstwa, którego początkowy zapał można przyrównać do demaskacyjnych projektów nowych ateistów spod znaku Richarda Dawkinsa czy Christophera Hitchensa, z czasem sam doświadcza jednak przemiany. Odwleka moment ujawnienia swojej prawdziwej tożsamości wobec grupy zwolenników, których potrzeby emocjonalne poznał. Gandhi- Kumaré nie wziął pod uwagę wspólnototwórczego wymiaru religii, który może pojawić się bez względu na treść dogmatów czy potencjalnie manipulatorską postawę guru. Uczniowie  Kumaré okazują się przede wszystkim poszukiwać inkluzywnej więzi społecznej – akceptacji ze strony innych, która pomoże  im przetrwać kolejne osobiste kryzysy. Nie są one na miarę wojennej traumy Freddiego; to raczej zmagania samotnej matki z syndromem opuszczonego gniazda czy poszukiwanie oddechu od stresującej pracy. Nie ma tu miejsca na stawianie przez mistrza poważnych wymagań etycznych czy roztaczanie śmiałych wizji eschatologicznych.  Kumaré to guru rzeczy małych; oferuje swym zwolennikom przede wszystkim gwarancję bezwarunkowej emocjonalnej akceptacji. Tym samym, raczej niż prorokiem czy mistrzem,  staje się dla nich przede wszystkim obiektem przeniesień – zastępczą figurą ojca, męża czy kochanka.  Wielu z nich, nawet po obnażeniu prowokacji Ganhiego, okazuje się mu wybaczać  w imię podtrzymania dotychczasowej emocjonalnej więzi. Również sam Kumare dojrzewa do zrozumienia, że jest odpowiedzialny za kapitał zaufania, który zgromadził – i którego nie da się przekreślić w imię demaskatorskich projektów.

Jak zauważył George Steiner, historii relacji mistrz–uczeń towarzyszy niemal równie długa historia przestróg przed mistrzami fałszywymi, sięgająca chociażby ostrzeżeń Sokratesa przed sofistami, mistrzami wyćwiczonej elokwencji. Potencjał nadużycia wpisany jest w nią od początku – i związany ze „zwodniczą natychmiastowością uczenia się”. „Aż nazbyt często uczniowie wysławiają Mistrza, podczas gdy powinni chwalić samych siebie  (non sedoctores potius laudare, quam doctos)” . Krytyka pozycji Mistrza przyjęła jednak według niego w ostatnich latach charakter zmasowany – niebagatelny wpływ miał na nią ruch kontrkultury lat sześćdzieisątych i szereg dyletanckich guru, których stworzył na miejsce obalonych autorytetów. Najnowsze przykłady filmowej demaskacji figury mistrza ukazują go już nie tyle jako przedmiot godzien ataku, co raczej pogubionego emocjonalnie bohatera, nierzadko słabszego od własnych uczniów i tym samym niezdolnego do stworzenia z nimi  konstruktywnego związku. Jak przekonuje Steiner, w założeniach relacja ta ma charakter dialektyczny; choć wzajemny, intensywny dialog nieuchronnie naraża ucznia na manipulacje ze strony nauczyciela, a samego mistrza – na zdradę ze strony zwolenników; możliwy jest także jej wariant polegający na wzajemnej osmozie Ten wszakże nie był dany ani bohaterom Andersona, ani Gandhiego.

Filmy:

”Kumaré . Guru dla każdego”
reż. Vikram Gandhi
prod. USA 2011

“Mistrz”
reż. Paul Thomas Anderson
prod. USA 2012

Cytaty za:

George Steiner, „Nauki Mistrzów”, tłum. Jerzy Łoziński, Zysk i S-ka, Poznań 2007

* Grzegorz Brzozowski, szef działu „Patrząc” w „Kulturze Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, pracuje nad rozprawą doktorską z zakresu antropologii widowisk i socjologii religii. Absolwent kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy, autor dokumentu „Dzisiaj w Warszawie, jutro gdzieś w świecie” www.todayinwarsaw.pl

** Ilustracje pochodzą z materiałów dystrybutora.

„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

„Biała flaga” na szczycie

Obecnie – trzydzieści lat później – „Białą flagę” widzimy na absolutnym szczycie „Polskiego Topu Wszech Czasów”. Drugi rok złoto!

To nie przypadek.
To arcydzieło!

Należę do pokolenia garażowych gitarzystów stanu wojennego i z prawdziwym zdziwieniem, ale i radością, przeczytałem dokonaną przez Krzysztofa B. Marciniaka analizę piosenkologiczną „Białej flagi”, opublikowaną w 201. wydaniu „Kultury Liberalnej” [1]. O autorze czytam, że jest jeszcze studentem muzykologii; musiał więc urodzić się ładnych kilka lat po epoce pierwszych triumfów „Białej flagi”. Z kolei na YouTube do dwóch milionów odsłon zbliża się kongenialne nagranie tej piosenki w wykonaniu słynnego gliwiczanina – CeZika – świeżego absolwenta automatyki, stwarzającego w muzycznych multimediach klasę dla siebie. Wśród wielu dalszych coverów swój klip wrzucili nawet gimnazjaliści z Knurowa, a na fan forach z największym entuzjazmem o tej piosence wypowiadają się… trzynastolatki!

Skąd bierze się zainteresowanie tak dawnym utworem w najmłodszym pokoleniu wykonawców, twórców, analityków i miłośników muzyki? Nie wiem. Żadnej reklamy nie widać. Przypuszczam więc, że ten utwór nadal przemawia do młodzieży. Ale jak przemawia? Czym? Na te pytania warto dziś odpowiadać szerzej, bo rzecz jest… szeroka i głęboka. A ja tymczasem przypomnę, jak i czym „Biała flaga” przemawiała w stanie wojennym.

Akapit o metodzie

„Co mi śpiewa «Biała flaga»” i wcześniejsze studium Marciniaka o „Luizce” Tomasza Manna („Kultura Liberalna” nr 183–184) [2] każą podejrzewać autora o pracę nad stworzeniem metody. Jest to niezwykle ważne i ambitne zadanie w czasach, gdy w radiu, telewizji, w gazetach lub czasopismach, a zwłaszcza w internecie, mówi się prawie wyłącznie o warstwie celebryckiej muzyki popularnej: kto z kim, kiedy, co. O samych utworach… tyle, że są.

Trzydzieści lat temu czytanie w radiu celebryckich informacji, wydrukowanych na okładce niedostępnego longplaya z Ameryki, było czymś naturalnym i oczekiwanym; było wirtualnie odbieraną wizytówką, biletem, kluczem do świata sztuki muzycznej. Dziś jest anachronizmem, zbędnym wytrychem, bo te drzwi są już w internecie otwarte na oścież. Potrzebne jest opracowanie nowego języka i zasad nowego mówienia o muzyce popularnej. Potrzebna jest metoda. Nowe pokolenie musi mówić o piosence inaczej niż – wiecznie żywe – dinozaury radiowego mikrofonu. Zapomnij, młodzieńcze, o emerytowanym strukturalizmie, odrzuć więdnący z nadmiaru antykoncepcji postmodernizm. Pora na młody głos. Jaki? Czas pokaże.

Oprócz warstw już przeanalizowanych przez Marciniaka (budowa formalna, barwa i ton głosu, niuanse wysokościowe, dykcja, mikrodynamika, mikrorytmika), trzeba jeszcze opisać co najmniej takie elementy muzyki „Białej flagi” jak rytm, harmonia, melodia i faktura z tym strasznym fortepianowym ostinatem w lewej ręce. Z tą niespodziewaną kwartą w dół i klasterowymi improwizacjami, stanowiącymi w ogóle szczyt doskonałości w swojej klasie ze względu na genialny dobór środków muzycznego wyrazu. Tam potrzebne były właśnie klastery, bo wyrażały to, czego innymi środkami nie można było oddać tak prawdziwie.

A o „prawdziwości” powiem tyle, że obowiązkiem artysty, jak i kapłana, nie jest prawdziwe przeżywanie wszystkich cierpień swojego ludu. On tylko ma dać ich prawdziwy wyraz. Artystyczny! Tego właśnie dokonał Grzegorz Ciechowski, który… no cóż, pianistą nie był. Ale w klasterach osiągnął mistrzostwo świata.

Kontekst historyczny

Gdy mamy do czynienia z arcydziełem, wyróżniającym się na tle całych dziejów piosenki polskiej, warto rozszerzyć analizę samego utworu o przypomnienie ciekawego kontekstu historycznego. Do takiego opisu też jest potrzebna metoda. Tu przyjmuję punkt widzenia ówczesnej młodzieży. Odrzucam domniemania, a nawet potwierdzoną wiedzę o tym, „co autor miał na myśli”. Przedstawiam to, co ja wtedy myślałem o „Białej fladze” i co wtedy wynikało z rozmów na temat piosenek. A muzyka młodzieżowa ważnym tematem była zawsze. Naj-prawie-ważniejszym!

Pamiętamy, że rok 1981 przeszedł do historii jako Karnawał „Solidarności”. Mówimy dziś o owych czasach z powagą. Tymczasem młodzież odbierała to zupełnie inaczej. Matki martwiły się, co tu włożyć do garnka, ojcowie – w chwilach wolnych od strajków, zebrań i manifestacji – też musieli wystawać po przeróżnych kolejkach, natomiast dzieci myślały tylko o jednym: żeby na wiosnę zobaczyć… Nie, nie „Solidarność”!

Tamta wiosna lekko się opóźniła… o jakieś siedem lat. 13 grudnia przyszła „ich” zima, po której – wbrew wypisywanemu na murach hasłu „Zima wasza, wiosna nasza” – długo „naszej” wiosny nie było. Młodzież opowiedziała się jednoznacznie i powszechnie przeciwko komunistycznej władzy. Ale do konspiracji przeszli nieliczni. Większość popadła w apatię i przełączyła się na bierny odbiór muzyki. Bo przecież nie propagandy.

Zapraszamy do „trujki”

Z punktu widzenia władzy najważniejsze było odsunięcie młodzieży jak najdalej od polityki, bo przekonywanie uczniów i studentów, by „socjalizmu bronili jak niepodległości”, było już niewykonalne. Niech więc zajmą się byle czym. Na przykład tym, co dla młodego człowieka jest najważniejsze: piosenką.

Akurat na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych powstawało sporo zespołów nowej fali rocka, które skazane były – tak jak większość ich poprzedników – na uwiąd, z braku możliwości występowania w radiu i telewizji. To wtedy powstały takie późniejsze potęgi, jak Perfect, Bajm, Republika, Maanam, Lady Pank, Lombard i inne. Nie zwiędły, bo stan wojenny otworzył przed nimi bramy raju: radio.

Opozycjoniści polityczni przyjęli te zmiany wrogo: oto władza próbuje zneutralizować młodzież, daje im nawet to, o czym wszyscy marzą jak głodny o chlebie: Trójkową Listę Przebojów. Byle tylko uczniowie i studenci nie uczestniczyli w manifestacjach i innych formach oporu. Niestety – to posunięcie władz okazało się bardzo skuteczne, bo młodzież ówczesna żyła dokładnie tymi samymi wartościami, co i dzisiejsza: miłością i muzyką. Tą muzyką, która wyrażała ducha pokolenia. Rockiem!

Złote lata polskiego rocka

Zaczęła się przedziwna gra. Władza chciała mieć artystów w mediach, a nowe zespoły odpowiadały: owszem, ale będziemy śpiewać to, czego ludzie chcą słuchać. „Wiosna nasza” pojawiła się więc nie w polityce, lecz w eterze. Przypomnę kilka tytułów z roku 1982: „Chcemy bić ZOMO” (ukryte pod łatwo dekodowanym tytułem: „Chcemy być sobą”), „Autobiografia”, „Kombinat”, „Jeszcze czekam”, „Przeżyj to sam (z odgłosami ulicznej zadymy w ścieżce dźwiękowej)”, „Dorosłe dzieci”, „Nie bój się tego wszystkiego”, „Pałac (na piasku)”, „Inwazja z Plutona”, „Bogowie i demony”, „Życie jest teatrem”, „Parada nadzwyczaj wielkich słoni”, „Stutonowy walec”, a nawet „W domach z betonu nie ma wolnej miłości”.

Ta ostatnia ballada ma ważny tytuł i charakterystyczny dla epoki tekst. Tak zakodowany, że właściwie żaden cenzor nie mógł się przyczepić. O to właśnie chodziło: żeby piosenka była o niczym lub o byle czym, ale żeby „wyrażała” (w domyśle: żeby wyrażała to, o co nam chodzi). Tu – Martyna Jakubowicz potwierdzała powszechną prawdę: w PRL-u nie ma wolności, a domy są z betonu. To chciało się słyszeć, a reszta – to folklor. Piosenki zespołów młodego polskiego rocka – tytułem, jakimś fragmentem tekstu a nawet jednym słowem – poruszały mocno napięte struny w sercach młodzieży. Oczywiście – odpowiednio zestawionymi elementami muzycznego wyrazu też. W tym akurat celowała Republika, wprowadzająca zupełnie nowe, ostre brzmienia i wyrażająca samym głosem Ciechowskiego jeszcze więcej niż niósł tekst.

Warstwa tekstowa

Istnieje wiele wersji studyjnych i koncertowych „Białej flagi”, różniących się raz układem akcentów, kiedy indziej – całym zestawem odniesień do aktualnych zjawisk społecznych, jak na przykład w nagraniu z roku 1991, będącym ideową kontynuacją „Naszej klasy” Kaczmarskiego. Tu wydobywam wybrane fragmenty tekstu pierwotnego, zwracając szczególną uwagę na to, że słowa „Białej…” są arcydziełem masowego wrażenia poprzez liczne odniesienia do innych arcydzieł i do wydarzeń politycznych.

Już pierwsze słowa zapowiadają dramat: „Gdzie oni są!”. To nie jest pytanie. To jest wyrzut. Rok po wprowadzeniu stanu wojennego dziesięciomilionowa „Solidarność” rozpadła się jak domek z kart. A ci, co byli tacy mocni w gębie, ci wszyscy „przyjaciele”… „Gdzie oni są!” – pyta Grzegorz Ciechowski i zaraz sam odpowiada: „schowali się po różnych mrocznych instytucjach”. I przedrzeźnia sam siebie, dochodząc do koniecznego rymu: „galopująca prostytucja -ucja-ucja-ucja-ucja-ucja”.

I zaraz o Jaruzelskim: „co to za pan w tych kulturalnych okularach” (w wersji ocenzurowanej: „co to za pan tak kulturalnie opowiada”). Ironią losu – tekst naprawdę nie miał z Jaruzelskim nic wspólnego, powstał wiele miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego, ale pojawił się w radiu dopiero rok po 13 grudnia 1981. Jak więc ówczesna młodzież mogła interpretować to dopowiedzenie?

„…się stara ładnie siedzieć i wysławiaaaaaaać
ach co za ton co za ukłon
co za miara w każdym zdaniu
i jakie mądre przekonania -ania-ania-ania-ania-ania”.

Gwałt wyśpiewany

To przedrzeźnianie śpiewało się dosadniej: „-onania-onania-onania”! Jakoś trzeba było wyrazić, że gwałt na społeczeństwie odbywa się poprzez słowny samogwałt oratora, który publicznie masturbuje się bolszewicką nowomową. Deklarowane „jedynie słuszne decyzje” zostały tu wyszydzone jako „mądre przekonania -ania-ania-ania…”. Tu muszę dopowiedzieć, że obecność rocka w radiu była w ogóle takim gwałtem niejednoznacznym – gwałtem przez ucho, o którym myśleliśmy tylko: oby nigdy się nie skończył! Intencje władzy – oczywiście złe, ale rezultaty? Faustowskie! W piosence, bo nie w gospodarce, gdzie intencje były raczej dobre. Ponieważ jednak tamtej władzy już wszystko wychodziło na opak, więc gospodarka padła, a muzyka sięgnęła nieba.

Dalej w tekście „Białej flagi” pokazuje się niejednoznaczny obraz:

„co za pochód co za piękny krok
maszerują ramię w ramię wprost
i w bamboszach, w garniturach
z pidżamami pod pachami
z posadami podatkami i z białymi chorągwiami”.

Czy to są manifestacje antyrządowe? Czy raczej chodzenie dookoła więziennego spacerniaka? A może kapitulacja z białą flagą na czele? Pochód zombie? Nie wiemy. W garniturach, a raczej w swetrach, szło się czasem na przesłuchania do bezpieki, ale – na wszelki wypadek – zawsze z węzełkiem rzeczy osobistych, ze szczoteczką do zębów i jakąś pidżamą, która za chwilę może być potrzebna. Ten tekst nie musi dokładnie odzwierciedlać stanu rzeczy. Musi tylko harmonizować ze stanem ducha. Powinien odsyłać do różnych możliwych kontekstów i sytuacji, nawet groteskowych (w bamboszach?). Przypominam, że tekst powstał w pierwszej połowie roku 1981, w czasie bliskim prowokacji bydgoskiej. Ale któż o tym wiedział?

Po tym odróżniamy wieszczów od tekściarzy, że ci drudzy piszą, co widzą, a ci pierwsi – widzą, co piszą, i to się staje. Oni przeczuwają pierwsi. I pierwsi wyrażają.

A już majstersztykiem ukrytego cytowania jest kulminacja piosenki z wielokrotnie wykrzyczanym, dziwnie zaszyfrowanym zwrotem: „tłumy ich, tłumy ich, tłumy ich!”. Takie niezwykłe zestawienie zwykłych wyrazów każe od razu domniemywać, że to tylko powierzchnia czegoś głębszego. A co wtedy mogło się w głowach otwierać, jeśli nie słynna, każdemu wówczas znana i na każdym kroku przypominana fraszka Norwida: „Siła ich”?

„Ogromne wojska, bitne generały,
Policje – tajne, widne i dwu-płciowe –
Przeciwko komuż tak się pojednały?
– Przeciwko kilku myślom… co nienowe!”

Wystarczyło zaśpiewać „siła ich” i już wszystko było wiadomo. Nawet w wersji „tłumy ich”! Bo nie zawsze konieczna jest dosłowność. Potęga prawdziwej sztuki polega na niedopowiedzeniach, na zaproszeniu do przemyślenia, do przeżycia. Sztuka okresu PRL polegała właśnie na stawianiu i zamazywaniu tropów, na wskazywaniu punktów zaczepienia, na kierowaniu do biblioteki – a tam już półkę, książkę i stronicę musiałeś znaleźć sam. Tak zakodowana była też PRL-owska piosenka. Nikt wtedy nie realizował „projektów muzycznych”. Po prostu – artyści tworzyli zwykłe dzieła sztuki. Niektórzy – arcydzieła. Jak niezwykłe, widać dopiero po trzydziestu latach. Taka jest „Biała flaga” z pierwszego tłoczenia.

Przypisy:

[1] Zob. https://kulturaliberalna.pl/2012/11/13/marciniak-co-mi-spiewa-biala-flaga-grzegorza-ciechowskiego-czyli-piosenkologia.
[2] Zob. https://kulturaliberalna.pl/2012/07/10/marciniak-luizka-w-luizce-tomasza-manna; https://kulturaliberalna.pl/2012/07/17/marciniak-luizka-w-luizce-tomasza-manna-czesc-2.

Tapas, czyli pintxos

Atlantyk rozszalały ponad miarę wyznaczoną przez wysokość nabrzeżnych murów, zmusił władze miasta do wprowadzenia szczególnych środków ostrożności. August z tęsknotą popatrzył w stronę morza. Próbował nawet podejść i mimo że dziarsko przebierał nogami, wichura trzymała go miejscu. Lecker jako zapamiętały amator szumu morskich fal musiał poszukać pocieszenia w staromiejskich barach. Na szczęście tych w Donostii nie brakuje, a każdy ma tajemnicę, na pierwszy rzut oka zresztą dość niepozorną.

Każdy bar szczyci się swoją wykwintną zakąską, przez turystów całkiem mylnie zwaną tapa. Baskowie tapas nie jedzą, tu jada się pintxos [czyt. pinczos]. Jak objaśnił Augustowi baskijski przyjaciel, tylko profan w danym barze zje więcej niż jedną zakąskę, tej zaś obowiązkowo musi towarzyszyć kieliszek wina. Po nim następuje spacer do kolejnej knajpki, kolejna zakąska, kolejny kieliszek. I kolejna. I kolejny. Taka tradycja. W centrum Donostii barów jest ponad sto. August – nie bez trudu – zdołał odwiedzić co dziesiąty z nich. Szczególnie w pamięć zapadło mu miejsce, gdzie na grzance z bagietki z pomidorem i oliwą podano świeżo grillowane krewetki z ostrą papryką nadziane na długą wykałaczkę. Oto danie proste, portowe i pyszne. Dalej przyszła kolej na pieczonego łososia z dużą soloną sardelą na paście z zielonych, gorzkawych oliwek. I smażone plasterki kaczej piersi, bardzo cienkie z chrupiącą skórką pachnącą węglem drzewnym. I wino, i kręta droga prostymi ulicami starówki. Donostiański przyjaciel pewnym krokiem prowadził do finału owego popołudnia, do dania wybrańców, którego na próżno szukać w barowej karcie. Najpierw na naszym stole pojawiło się wino czerwone. A zaraz potem parzące palce grzanki z drobnymi kawałkami smażonej na ruszcie gęsiej wątróbki marynowanej w oliwie truflowej.

– Dobrze mi tu – powiedział z przekonaniem August.
– Nie byliśmy jeszcze w restauracjach, a u nas, w Donostii, mamy najwięcej na całej Ziemi gwiazdek Michelina na kilometr kwadratowy, więc zostań – odrzekł przyjaciel.

Po powrocie do domu August zgubił się w ciszy, która potęgowała tęsknotę za atlantycką wichurą. Na pociechę przygotował sobie pintxo z dostępnych nad Wisłą zimowych produktów. Kawałek korzennego śledzia, w lnianym oleju od podlaskich producentów ostentacyjnie ignorujących unijne normy sanitarne, starannie ułożył na małym sześcioboku z domowego, razowego chleba. Słodycz cebuli i goździków szybko ustąpiła w ustach charakterystycznej słoności ryby, którą August osłodził kieliszkiem zmrożonej orkiszowej wódki. I zapłakał.

Śmierć a sprawa polska

Rocznice pojawiają się i znikają. W roku 2010 Grunwald nie był nam już tak potrzebny jak w roku 1960, toteż obchody były nieco rachityczne. Podobnie rzecz ma się z uczczeniem dziewięćdziesiątej rocznicy tragicznej śmierci prezydenta Gabriela Narutowicza. Lat temu dziesięć niewiele mniej okrągła rocznica zniknęła w natłoku informacji o szczycie Unii w Kopenhadze, na którym ważyły się historyczne losy naszej akcesji do Unii Europejskiej.

Dziś jest zupełnie inaczej. W grudniu 2012 roku każdy staje się nagle ekspertem od Narutowicza i Niewiadomskiego. Politycy SLD nawiązują do manifestowania przeciwko faszyzmowi, który  zabił już kiedyś Narutowicza (choć jest to dość ahistoryczne porównanie, o ironio, zbiega się z nagłą atencją Millera et consortes do tradycji PPS, bo to wśród Pepeesowców padały niegdyś takie hasła), a na nieocenionym facebooku można zobaczyć plakat jednej z quasi-oenerowskich organizacji ukazujący z profilu człowieka, który wypełnił swoją misję – Eligiuszowi Niewiadomskiemu. Treść skojarzeń powstających w umysłach ludzi takich jak ja choćby tylko podczas oglądania „Śmierci prezydenta” Jerzego Kawalerowicza czy podczas rozmów z profesorem historii na KUL-u, którego narodowo nastawiona rodzina chrzciła brata imieniem Eligiusz – nagle pojawiają się wokół i stają sie udziałem domeny publicznej. Nigdy nie dzieje się tak bez przyczyny, ale podniesienie sprawy Narutowicza dowodzi tylko, że rok 1922 musi być w jakiś sposób podobny do roku 2012. Poszukać należy jednak podobieństw autentycznych, a te są zazwyczaj bardziej skomplikowane od wskazania kto jest dzisiaj Piłsudskim, potencjalnym Narutowiczem czy makiawelicznym Witosem.

Oswajamy śmierć

W roku 1922 miano trochę inny stosunek do śmierci. Ówczesna kultura była jej nieco bliższa. Śmierci nie spychano do zamkniętych, sterylnych ośrodków, gdzie starcy umierają z dala od naszych wrażliwych oczu. Mieszkańcy ówczesnej Polski przeżyli kilka lat wojen, które zazwyczaj bardzo przybliżają śmierć. Mimo to zabójstwo Narutowicza wywołało w społeczeństwie szok. Szok tym większy, że działał także po opadnięciu emocji. Ze śmierci Narutowicza nie otrząsnął się nigdy Józef Piłsudski – najbardziej charyzmatyczny polityk doby międzywojennej, a jego brak zaufania do rządów parlamentarnych zyskał mistyczne uzasadnienie. Występuję tu jako publicysta, a nie jako historyk, mogę więc śmiało pokusić się o stwierdzenie, że bez strzałów w Zachęcie nie byłoby ani krwi z Krakowa z 1923 roku, ani przewrotu majowego, ani Brześcia. Nie byłoby też podziałów w łonie opozycji, która jak PPS najpierw popierała Marszałka, bo bała się zabójców Narutowicza, a potem nie doszła nigdy do porozumienia z największą w kraju organizacją opozycyjną, czyli obozem narodowym, bo na nie spadała przecież krew prezydenta. Podziały te zaklajstrowała dopiero emigracyjna i podziemna wielka koalicja.

Okres nienawiści przyszedł po okresie nie zawsze harmonijnej współpracy, która zaowocowała obronieniem niepodległości kraju.

Polacy doby współczesnej są nieco inni. My śmierć musimy dopiero oswajać. Wojnę pamięta już tylko starsze pokolenie. W roku 1989 przyszła do nas niepodległość. Zdarzały się w trakcie jej powstawania dziwne zabójstwa i samobójstwa, ale z nielicznymi wyjątkami nie stały się one elementem budującym publiczny dyskurs, jego fundamentem czy esencją podziału. Co najwyżej, jak zabójstwo Marka Papały, stawały sie symbolem niekompetencji struktur państwowych, ale do tego akurat jesteśmy przyzwyczajeni. Przez wiele lat mimo podziałów politycznych w wielu sprawach panował też mniej lub bardziej wymuszony kompromis, który wprowadził nas do Unii Europejskiej i istniał chociażby w wypadku polityki wschodniej.

Najpierw przyszła wojna polsko-polska wywołana nie do końca wiadomo przez kogo, co dowodzi, że mamy klasę polityczną mniej dojrzałą a społeczeństwo mniej uważne niż w roku 1922, kiedy to takiego winowajcę dało się jednak ustalić. I tę wojnę przypieczętowała krew  ofiar smoleńskiej katastrofy, których opłakiwanie trwa nadal i nic nie zapowiada jego zakończenia: pomyłki, ekshumacje, koncepcje spiskowe, tablice i uroczystości – śmierć, ciało, zwłoki, krew te słowa zadomowiły się w środkach masowego przekazu i stały się wręcz sposobem uprawiania polityki. Dawne słabe argumenty natury politycznej zastąpiły argumenty natury metafizycznej. Dyskusje po samobójstwach Andrzeja Leppera czy generała Petelickiego przypominają mi rozmowy zanotowane przez Mariana Brandysa w jego „Dziennikach” sprowadzające się do tego, że i tak wiadomo, że ktoś musiał za tym stać.

Polskie życie publiczne zostało zaczarowane przez śmierć i to zaledwie kilkanaście lat po tym, jak udało się nam wyzwolić spod cienia tragedii, która dotknęła nasz kraj siedem dekad temu i pochłonęła kilka milionów polskich obywateli.

Zamiast podsumowania

Dzięki przyjacielowi sięgnąłem do wydanych tuż po październikowej odwilży pamiętników Kazimierza Rudnickiego. Był to dobry wybór, bo cytaty z jego wspomnień w wydanej pospiesznie popularnej monografii o Niewiadomskim pióra Patryka Pleskota (kolejny dowód zainteresowania tą tematyką – dziesięć lat temu nikt na taki pomysł nie wpadł) niewiele mówią o głębi przemyśleń autora. Rudnicki był prawnikiem i praktykiem ze starej szkoły. Do swojej pracy podchodził sumiennie i racjonalnie. Nie miał także skłonności do egzaltacji charakterystycznej dla wielu polityków, a to na ich wspomnieniach często opierali się historycy. Ale czy pamiętniki zaangażowanych w konflikt działaczy PPS czy endecji są do końca obiektywne? Gdy Rudnicki opisuje swoje czynności związane z leżącym w pohańbieniu na podłodze ciałem Narutowicza, mówi o leżącym na podłodze galerii majestacie Rzeczypospolitej. Przypomina to bardzo retorykę post-smoleńską. W Smoleńsku także zginął prezydent, i chociaż nie z ręki zamachowca, to jego zwolennicy uważają, że padł ofiarą nagonki. Tutaj także jedna i druga strona nie są w stanie się porozumieć, skupiają się na swoich żalach i pretensjach. Wzajemny dyskurs jest coraz bardziej ograniczony, a argumenty przestają docierać do drugiej strony. I tylko współcześni następcy Rudnickiego, racjonalni ludzie wykonujący swoją pracę, ciągle widzą, że coś jest z tym nie tak.

Nie naśladujmy II Rzeczypospolitej i pamiętajmy, że utwierdzone krwią i śmiercią Narutowicza podziały zmyła dopiero II wojna światowa, po której pozostały tylko niewczesne żale Strońskiego w emigranckim Londynie. Budowanie przyszłości tego kraju na oswojonej śmierci, krwi czy też negacji, jak również wyśmiewanie lęków, tych którzy się do tego odwołują, do niczego dobrego nie doprowadzi. Nie ma co snuć kasandrycznych wizji, bo jest to mniej lub bardziej żałosne, ale trzymanie się zasady „Kto nie z nami, ten przeciw nam” na pewno zniszczy i tak już kulejącą, i zrujnowaną jako pojęcie, debatę publiczną, a razem z nią resztki wiary obywateli w państwo i potencjalny szacunek, jakim mogą nas obdarzyć potomni.                    

Trzynastego nawet w grudniu jest wiosna…

Pewne rocznice nie tracą jednak na swojej mocy i niezmiennie wywołują silne odczucia: gniew, dumę, ból lub smutek. Mogłoby się wydawać, że Polacy, którzy enigmatycznie zaznaczają ważne punkty na przestrzeni dziejów nazwami miesięcy (wydarzenia z marca, września, grudnia) specjalizują się w takim nieustannym obchodzeniu przeszłości. Ja sam tak nie uważam. To dobrze, że co roku musimy się zastanowić, jaki jest nasz stosunek do właśnie tej daty w kalendarzu, np. czy wolno hucznie się bawić 1-go sierpnia czy 1-go września.

Czym jest więc w roku 2012 trzydziesta pierwsza rocznica ogłoszenia stanu wojennego? Czy jest to moment, aby żądać kary dla bardzo starego już generała? Czy to okazja do żałowania straconej szansy dla Polski? Czy należy maszerować, a może zapalić świece w oknach? A może należy zostawić ją historykom? Może przez to, że to data wyznaczona przez komunistów należy ją ignorować, tak jak ignoruje się choćby 22 lipca? „Są klęski, które czcimy” – oświadczyła profesor Krystyna Kersten, znakomita znawczyni dziejów najnowszych, gdy pytano ją o sens święta narodzin PRL-u, właśnie 22-go lipca – „ale tej klęski czcić nie sposób”.

Powiedzmy sobie wprost: 13 grudnia 1981r. nie stał się klęską. Wydarzyły się wtedy w Polsce tragedie i zbiorowe, i indywidualne, ale w światowej skali, gdy spojrzymy dziś choćby na totalne zniszczenia i „miastobójstwo” w Syrii, trudno jest je porównywać. Mogło być stokrotnie gorzej, a właśnie w dziejach Polski bywało gorzej. Nie obchodzi się momentów względnej łagodności. Obchodzimy stan wojenny (piszę „my”, bo ta data ma pewne uniwersalne znaczenie) raczej dlatego, że jest to historia dwuznaczna, że daje do myślenia. Okres, który stał się zarazem końcem i początkiem. W tym dniu piękny, wielki i autentyczny ruch społeczny, karnawał wolności przestał istnieć. W tym dniu reżim komunistyczny zniszczył ambicje i plany tysięcy ludzi.

Ale chyba ważniejsze jest to, co stało się potem. Solidarność okazała się… hydrą. Pierwszy i drugi garnitur związku internowano, ale trzeci i czwarty potrafiły zorganizować struktury w regionach i zakładach. Akcje oporu – od comiesięcznych protestów ulicznych do symbolicznych gestów jak noszenia opornika w klapie – okazały się nośne dla dużej części społeczeństwa. A co najważniejsze, z czasem jedni przestali się bać, a inni wręcz przestali słuchać nakazów reżimu. Trzy lata po trzynastym grudnia zabito księdza Popiełuszko, ale to morderstwo, jak się później okazało, było jednym z ostatnich skutecznych ataków reżimu. Zbigniew Romaszewski niedługo po odkryciu zabójstwa napisał na łamach Tygodnika Mazowsze: „Zamierzam działać jawnie”. Był to odważny krok, ale nie miałby sensu gdyby Romaszewski nie wiedział, że opozycja była prężna i nie ugięła się pod pałkami milicji. I choć większość Polaków nie wróciła do działalności opozycyjnej, to zaczęli żyć tak, jakby komunistów już nie było.

Trzynasty grudnia jest więc dniem triumfu. Choć sam wolę czwarty czerwca jako symbol zwycięstwa bez przemocy, wydarzenia grudnia również pasują, ponieważ stały sie pozorną tragedią. Polskie społeczeństwo potrafiło przekuć ją na podstawy nowego demokratycznego systemu. Trudno powiedzieć, czy rozrastanie się nowych, młodych grup opozycyjnych i negocjacje przy okrągłym stole miałyby miejsce bez ostrego starcia stanu wojennego. Ale choć Solidarność pierwszego okresu była wspaniałym wymysłem światowej skali, to jednak społeczeństwo obywatelskie, które wyrosło w drugiej połowie dekady było o wiele lepiej przygotowane na to, by kreować już pełną wolność. Nie twierdzę, by zgromadzeni pod mieszkaniem Jaruzelskiego skandowali „Dziękujemy!”, ale trzeba docenić ironię tej „zwycięskiej” daty.

Passegiatta na Jana Pawła

Wytyczona częściowo na gruzach getta, w bezpośredniej bliskości Pawiaka i Umschlagplatzu, przez komunistów nazwana imieniem Marchlewskiego, prowadzi przez powojenne socrealistyczne osiedla, obok gomułkowskich bloków z wielkiej płyty. Po roku 1989 w szerokim pasie ulicy do zabudowy z lat pięćdziesiątych i mrówkowców osiedla Za Żelazną Bramą zaczęto doklejać plastikowe budy mieszczące sklepy, bary i sex shopy, a następnie szklane biurowce i najwyższe apartamentowce. Jeszcze za życia polskiego papieża radni Warszawy patronem ulicy uczynili, w miejsce Juliusza Marchlewskiego,  Jana Pawła II, a ją samą przemianowując na „aleję”.

W kwietniu 2005 roku na wieść o śmierci papieża ludzie zaczęli tam spontanicznie przyjeżdżać i stawiać wzdłuż krawężników oraz torów tramwajowych znicze. Ulica szybko zamieniła się w deptak. Późnym wieczorem było tam mnóstwo spacerujących ludzi. Widząc tę dość niesamowitą przemianę przypomniałem sobie wcześniejszy o rok obrazek z Woli. W sześćdziesiątą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego w sierpniu 2004 roku zorganizowano rekonstrukcję bitwy ulicznej, jaka miała miejsce w pierwszych dniach powstania. Gazeta Stołeczna pisała wówczas: „Około godz. 19.30 skrzyżowanie Wolskiej z Młynarską było już otoczone przez kilka tysięcy osób. Na środku wyrosła barykada z wagonów tramwajowych, a przebrani za powstańców statyści wypatrywali nacierających od zachodu Niemców”.

Początkowo wzruszyłem ramionami, nie jestem fanem rekonstrukcji historycznych, tymczasem skrzyżowanie, na co dzień odznaczające się jedynie stojącymi w korkach samochodami, paradoksalnie z barykadą z wagonów tramwajowych i tłumem ludzi nabrało wielkomiejskiego charakteru. Podobnie jak na Jana Pawła warszawiacy nagle spacerowali w miejscu, gdzie nigdy wcześniej sobie tego nie byłem w stanie wyobrazić. Zniszczone kamienice ożyły, tkanka miejska zabrana przez Niemców i komunistów na moment została przywrócona.

Kolejny obraz to niedawny Bieg Niepodległości 11 listopada, kiedy historia znowu stała się pretekstem do wyjścia na ulicę Jana Pawła. Osiem tysięcy biegaczy oraz kibicujący po obu stronach przechodnie ponownie, na krótko, przywrócili tej ulicy ludzki wymiar. Warszawa ze swoją historią i historią warszawiaków daje możliwość oglądania wielu paradoksów: Wolska staje się normalną miejską ulicą dopiero z barykadą i przewróconym tramwajem, w Święto Niepodległości do marszu – jednego z najlepiej zinstytucjonalizowanych repertuarów protestu  – odwołuje się i idzie na jego czele urzędujący prezydent.

13 grudnia, w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, Prawo i Sprawiedliwość organizuje Marsz Wolności, Solidarności i Niepodległości, który z jednej strony ma upamiętniać ofiary stanu wojennego, z drugiej zaś jest sięgnięciem, oczywiście, po klasyczny repertuar protestu. Masy na ulicach mają wyrazić przekonanie, że w Polsce dzieje się źle. Parlamentarna partia polityczna sięga po obrazy, gdy w stanie wojennym 3 maja 1982 tłum wypełniał Plac Zamkowy, czy kiedy 31 sierpnia 1982 w największej demonstracji dekady lat osiemdziesiątych dziesiątki tysięcy ludzi demonstrowało za Solidarnością na Marszałkowskiej.

Podnoszone są zarzuty, że PiS zawłaszcza i instrumentalizuje rocznicę, że uprawia populistyczną politykę na ulicach. Ponieważ jest to część gry politycznej trudno się  z tym nie zgodzić. Jednak pamiętać trzeba, że protest i mobilizacja na ulicach potrafi się ściśle łączyć z polityką parlamentarną. W Niemczech nowe ruchy ekologiczne i przeciwko zbrojeniom zinstytucjonalizowały się w pewnym momencie w formie partii politycznej obecnej w parlamencie. Ostatnie protesty przeciwko ogromnej inwestycji dworca kolejowego w centrum Stuttgartu wyniosły do władzy pierwszego premiera landu wywodzącego się z właśnie z partii Zielonych. Protest i mobilizacja na ulicach również w demokracji jest formą uczestnictwa w polityce.

Potraktujmy więc spokojnie i rzeczowo zarzuty o potencjalnym instrumentalizowaniu przez polityków historii, katastrofy w Smoleńsku etc., czy też, groźnie brzmiący, zarzut populizmu podnoszony przeciw każdemu kto próbuje wyprowadzić ludzi na ulice. Niech różne będą formy udziału ludzi w życiu publicznym i opowiadania się za ważnymi dla nich sprawami. Zwłaszcza w sytuacji, gdy niska pozostaje frekwencja w wyborach, a tylko niewielki procent Polaków angażuje się w inicjatywy społeczne – tym bardziej cenne jest, gdy jednak wyjdziemy z domu. Nie rozumiem też podejrzliwości, która często towarzyszy rocznicom historycznym. Cieszę się, gdy 12 grudnia ludzie przychodzą pokazać swoją dezaprobatę pod domem Generała. Ucieszę się gdy 16 grudnia przyjdą pod Zachętę, by przypomnieć zabójstwo prezydenta Narutowicza. Jedni przyjdą z flagami skandować hasła, inni jedynie jako widzowie, spacerowicze. Ważne jest, że wyszli na ulice.

Włosi kultywują zwykłe życie, więzi sąsiedzkie oraz rodzinne wybierając się na codzienną passegiattę. Ten rytuał wieczornego spaceru nadaje charakter centrom ich miast. Dobrze było, biegnąc Jana Pawła, zobaczyć ludzi nie w centrum handlowym „Arkadia”, ale na przechadzce. Dobrze, że rytuały, emocje, historia i wartości są w życiu miasta żywe i ponownie skłaniają do wyjścia na ulice: by uczcić, protestować, biegać lub spacerować.

Polska polityka dat i zawłaszczanie pamięci – o utopijnym poszukiwaniu jedności

Mitu o czasach dawnych, który będzie powodował, że członkowie tego narodu lub państwa będą czuli się wyjątkowi. Mitu, który potencjalnie ma spajać wszystkich obywateli w jedną spójną tożsamościowo grupę, wierzącą w sens obrony i podtrzymywania własnej wyjątkowej wspólnoty politycznej. Co by było, gdybyśmy nie mieli takich politycznych mitów i nie spierali się o interpretację wspólnej wyobrażonej przeszłości, by nadać teraźniejszości sens naszego zbiorowego istnienia jako wspólnoty.

Myślenie o polityce bez politycznych mitów jest jak próba zrozumienia religii poprzez badanie jedynie struktur Kościoła zinstytucjonalizowanego. Polityka, zupełnie jak religia, jest również – a może i przede wszystkim – praktyką społeczną. To rytuały, opowieści, symbole. Polityka jest więc częścią wspólnych zinstytucjonalizowanych praktyk mających na celu podtrzymywanie i ożywianie tradycji, a tym samym określonych wartości, które w pamięci zbiorowej są ważne dla tożsamości i samoidentyfikacji wspólnoty.

W polskiej historii, tak jak w historii innych narodów, spotykamy wiele mitycznych opowieści i legend, ot choćby o założeniu trzech słowiańskich narodów przez Lecha, Czecha i Rusa, albo wielką historię „Polski jako przedmurza chrześcijaństwa”. Zaś po 1989 roku doczekaliśmy się zmitologizowanej opowieści o zjednoczeniu, jakie dokonało się przy Okrągłym Stole. Ten ostatni utopijny mit założycielskiego pojednania był jednak od samego początku podważany przez antykomunistyczną część sceny politycznej, walczącą o władzę z rządem Tadeusza Mazowieckiego i ideą „grubej kreski”. Wojna na górze, przegrana AWS w kolejnych wyborach – z SLD – rozłożyła w końcu mit założycielski III RP na łopatki. Od tamtej pory jako wspólnota żyjemy w poczuciu konieczności ustanowienia nowego mitu założycielskiego, ustanowienia nowego aksjologicznego początku.

Mit Okrągłego Stołu nie jednoczy już ani partii politycznych, ani samych obywateli, którzy albo uznają go za zgniły kompromis (PiS), albo próbują go restaurować (PO). Dziś zresztą wyraźniej niż jeszcze kilka lat temu widać, że obywateli rzeczywiście podzieliła polityczna wojna polsko-polska. Widać to choćby na przykładzie czterech marszów niepodległości organizowanych przez różne środowiska i odbywających się pod różnymi hasłami. Lewica spod znaku PPS chce uznania wszystkich w pluralistycznej sferze publicznej. Utożsamia patriotyzm z tolerancją i równością społeczną. „Kolorowa Niepodległa” skandowała przede wszystkim hasła antyfaszystowskie przeciwko „Marszowi niepodległości”. Prawica sięga do Dmowskiego (ONR, Młodzież Wszechpolska) albo Piłsudskiego (PiS). Prezydent próbował z kolei kaskadersko łączyć obie narracje, pokazując, że należy doceniać to, co wielkie postaci czasów II RP zrobiły dobrego dla kraju, a nie rozpamiętywać ich wzajemne konflikty czy odmienne pomysły geopolityczne na zapewnienie bezpieczeństwa Polsce. Mamy więc istny kalejdoskop pomysłów na patriotyzm i polskość różnych grup i środowisk, świętujących w tym samym czasie, czyli 11 listopada. Mamy tym samym spór o pamięć, który nie jest sporem tylko o przeszłość, ale również o to, kto dziś ma moralne prawo do sprawowania władzy i kto w przyszłości powinien reprezentować naród.

11 listopada to data święta niepodległości więc – wydawać by się mogło – nie ma w tym nic niezwykłego, że właśnie wtedy wszystkie te marsze są organizowane. Jeśli spojrzymy jednak na samą datę i związane z nią wydarzenie, to objawi się nam mechanizm politycznej walki o pamięć, która dotyczy bardziej teraźniejszości i przyszłości niż przeszłości. 11listopada 1918 roku miał miejsce jedynie akt podpisania kapitulacji przez Niemcy, co zakończyło I wojnę światową. Data ważna, ale dlaczego świętować w tym właśnie dniu niepodległość Polski? Dla Polski, której nie było na mapach od ponad 120 lat nie było to jednak wydarzenie dające jej gwarancję niepodległości. Jej sytuacja wciąż była niepewna. Wcześniej przecież, bo już 7 listopada powstał na ziemiach zaboru rosyjskiego w Lublinie z inspiracji Piłsudzkiego Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej Daszyńskiego, a 11 listopada Piłsudski jedynie przejął od Rady Regencyjnej władzę zwierzchnią nad wojskiem. Dlaczego więc 11 listopada stało się obecnie, w wolnej Polsce, datą wyróżnioną w kalendarzu naszych rocznic? Dlaczego 11 a nie 7? Jedną z przyczyn jest świętowanie w Rosji w tym dniu rocznicy rewolucji bolszewickiej. Zwłaszcza po 1989 roku i odzyskaniu suwerenności zrozumiałym jest więc, że chcieliśmy odciąć się również symbolicznie od skojarzeń i związków z „bratnim” narodem.

Ta krótka powtórka z historii ma pokazać, że spór o daty to ważna cześć polityki historycznej każdego kraju i często też element politycznego sporu o władzę. Sporu o rozumienie historii i używanie jej w bieżącej walce politycznej. Ten, kto nie uznaje zasług Dmowskiego, nie jest prawdziwym patriotą – mówią jedni; ten, kto nie rozumie patriotyzmu jako solidarności społecznej, ten jest w błędzie – postulują drudzy, ujawniając zarazem, że osoby czy miejsca, do których się odwołują, i które chcą upamiętniać, a więc i ożywiać, to określone zbiory wartości. Ożywienie pamięci ma być bowiem ożywieniem tych wartości, a nie kultem konkretnych dat. Daty z tej perspektywy to jedynie środek w walce o kształt wspólnoty. Mają charakter broni, która ma pokonać przeciwnika ideologicznie. Broni, która ma wygrać bitwę o pamięć, a tym samym moralnie i politycznie delegitymizować roszczenie do władzy drugiej strony.

W celu unaocznienia takiego traktowania dat wyjdźmy na chwilę poza własne podwórko i przyjrzyjmy się 14 lipca, czyli świętu narodowemu Republiki Francuskiej. Jest ono uznawane za datę zburzenia Bastylii i rozpoczęcia Rewolucji, choć przecież ten akt strategicznie nie miał dla niej żadnego znaczenia. Bastylia była jedynie symbolem władzy i opresji starego reżimu. Nie została wtedy zburzona, nie szturmował jej bezbronny lud, gdyż wcześniej ten sam lud zdobył Pałac Inwalidów, w którym mieścił się arsenał broni. Nie przetrzymywano w niej już wtedy więźniów politycznych. Symbolika tamtego wydarzenia była jednak tak ważna i pozostała ważna do dziś dla republikańskiej Francji, że mit jak i samą datę do dziś czci się w masowej wyobraźni.

Daty więc nie są kluczem dla zrozumienia obecnej sytuacji. Mogłyby być przecież nie te, a inne. Toczy się raczej polityczna walka, nawet nie o upamiętnienie przeszłości, ale o zawłaszczenie przyszłości. Kto ją wygra symbolicznie, poprzez zawładniecie naszymi emocjami i wyobraźnią za pomocą odpowiednio skonstruowanego mitu, ten wygra też kwestie przyszłości dzięki wzmocnieniu własnego obozu i własnej narracji. Strona, która wygra usankcjonuje swoją władzę i przyszły porządek polityczny. To dlatego Jarosław Kaczyński zaczyna wspierać postać Piłsudskiego, by osłabić przybierający na sile i znaczeniu „obóz Dmowskiego”.

W tej wojnie polsko-polskiej strony walczą więc o zawłaszczenie dominującej narracji i warto o tym pamiętać, gdy za chwilę będziemy mieli kolejną odsłonę tego starcia 13 grudnia. Możemy narzekać na taki stan rzeczy i pytać się, czy nie mamy święta albo dat, które by nas jednoczyły jako wspólnotę polityczną. Święta takiego jak amerykański 4 lipca (rocznicy uchwalenia Deklaracji Niepodległości), które by nas jako wspólnotę bardziej jednoczyło, niż dzieliło, na razie nie mamy. Nie powinno nam to jednak spędzać snu z powiek. Jako państwo jesteśmy młodą demokracją z przeoraną przez czasy PRL biografią. Daty, osoby, tradycje, do których sięgamy i które mitologizujemy, są dla nas ważne, są wyrazem pragnienia wspólnoty do odzyskania swojej własnej tożsamości. Wspólnoty, która mierzy się z bolesnym darem wolności. Wolność ta oraz sposób ustanowienia III RP pociąga za sobą wielość historii i zaciekłość walki politycznej. Może za 50 czy 80 lat 11 listopada będzie jednoczył większość Polaków świętujących tak jak Francuzi czy Amerykanie swoją państwowość. Może znajdziemy jako wspólnota inną datę, którą będziemy celebrować, i która stanie się symbolem suwerenności. Dziś nie wiążemy na przykład z uchwaleniem Konstytucji 3 maja takich wyobrażeń i emocji jak z 11 listopada, ale kto wie, co będzie w przyszłości. W końcu spór o tradycję, w którym uczestniczymy, czyni ją żywą i sprawia, że aktualne staje się pytanie o poszukiwanie wydarzenia, które pozwalałby Polakom na budowanie pozytywnego mitu o samych sobie. Mitu, który miałby siłę wkluczającą i jednoczącą.

KL w Lublinie. Spotkanie z red. Marią Przełomiec

Szanowni Państwo,

„Kultura Liberalna” oraz Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej KUL zapraszają na spotkanie z red. Marią Przełomiec („Studio Wschód TVP”) połączone z promocją jej najnowszej książki: „Tymoszenko. Historia niedokończona”. Wydarzenie odbędzie się w Auli IDiKS KUL (KUL JP II, ul. Droga Męczenników Majdanka 70, sala 241) – w poniedziałek 17 grudnia 2012 roku o godzinie 16. Prowadzenie: dr Łukasz Jasina (KL, KUL).

Serdecznie zapraszamy!

Redakcja

PONIEDZIAŁEK [Z miasta] KACPERSKI: Czy naprawdę dla polskich miast „sky is the limit”?

Wojciech Kacperski 

Czy naprawdę dla polskich miast „sky is the limit”?

Z czasów, gdy projektowano Pałac Kultury, zachowała się jedna ciekawa historia. Kiedy przyszło do ustalenia wysokości wieżowca, zespół polskich i rosyjskich architektów wybrał się na prawą stronę Wisły, by obserwować, jak samolot z doczepionym balonem unosi się nad Warszawą. Miał obrazować przyszłą wysokość budynku. Kiedy wzniósł się na 120 metrów, główny architekt Pałacu Lew Rudniew miał powiedzieć: „Wystarczy”. Jednak polscy architekci, na czele z Józefem Sigalinem (szefem Biura Odbudowy Stolicy), złapali wtedy za urządzenie, przez które mieli łączność z pilotem i zaczęli w nie krzyczeć: „Wyżej! Wyżej!”.

Echo tego ich okrzyku sprzed lat pobrzmiewa na ulicach warszawskich ulicach po dziś dzień. Nie tylko zresztą na warszawskich, bo od jakiegoś czasu wysokościowce wznosi się także we Wrocławiu i w Gdyni. Jaki jest odbiór przez mieszkańców? Dla jednych to nowy symbol miasta, znak, że wchodzimy w „nowoczesność”, dla innych – oznaka chciwości i braku wyczucia w zagospodarowaniu przestrzeni miejskiej. Potrafię zrozumieć oba te głosy, jednak to, co się dzieje od jakiegoś czasu w Warszawie – ale i w innych polskich miastach – może budzić niepokój. Nie jest już tak, że stawia się wieżowiec, bo jest miejsce do zagospodarowania i chciałoby się wycisnąć z niego trochę więcej pieniędzy (co już samo w sobie powinno zwracać uwagę). Teraz zaczyna się rozbierać to, co już stoi i w tym miejscu budować rzeczy wyższe. Zaczyna się nawet rozbierać to, co nie tak dawno się było budowane. Zaczynamy więc osiągać wyżyny absurdu.

Dlaczego tak się dzieje? Bo można. Nie potrafimy zapanować nad przestrzenią swoich miast. Nie umiemy myśleć w kategoriach całościowych. Gdy spojrzymy na to, jak wygląda planowanie w Warszawie, złapiemy się za głowę. W kluczowym bowiem rejonie, czyli w Śródmieściu, nie ma prawie w ogóle opracowanych planów miejscowych, a jeśli są, to obejmują punktowo zaledwie kilka kwartałów. Niedawna historia rozbiórki „domków fińskich” na warszawskim Jazdowie (o której pisałem dwa tygodnie temu) i przewrót, jaki się w tej sprawie dokonał (burmistrz Śródmieścia, za namową ambasadora Finlandii, który przedłożył mu propozycję zachowania kilku „domków”, ostatecznie przychylił się do jego pomysłu), pokazała nie tylko brak jasnego pomysłu na zagospodarowanie tej przestrzeni, ale też słabość Urzędu Miasta (właściwie to pokazała jego niezdecydowanie, ale trudno jest powiedzieć, co w tym wypadku jest gorsze). Z kolei zniszczenie panoramy Belwederu z perspektywy Łazienek przez wieżę Kuryłowicza z placu Unii Lubelskiej tylko potwierdza nasz brak wyobraźni oraz wrażliwości na to, jak ma wyglądać krajobraz miasta. Chciałbym podkreślić – nie jestem zupełnym przeciwnikiem wieżowców, mój sprzeciw wynika z tego, że wieżowce stawiane są coraz częściej bez wrażliwości na kontekst, punktowo, tam gdzie się da, gdzie nie obejmują dewelopera żadne obostrzenia – a to jest logika nie dobrej architektury, a „architektury spadochronowej” (której zresztą w Warszawie też jest pełno).

W tym pędzie do kolonizowania polskiego nieba drapaczami chmur i wyciskania z gruntu coraz większej ilości pieniędzy zastanawia mnie jedno – jak daleko zajdzie nasza potrzeba budowania wieżowców? Gdy sir Norman Foster stawiał w Londynie swojego słynnego „ogórka” został zmuszony do spotkania z londyńską komisją urbanistyczną, której nie tylko wytłumaczył się ze wszystkich swoich pomysłów, ale i której musiał się posłuchać, a następnie zmienić proporcje budowli (historię tę wspomniał niedawno Zbigniew Maćków w bardzo ciekawym wywiadzie „Polski wysokościowy zawrót głowy”) [1]. Czy coś takiego w ogóle kiedykolwiek będzie możliwe w Warszawie? W tym kontekście list otwarty Grzegorza Buczka w sprawie uregulowania kwestii zabudowy wysokościowej w „Studium uwarunkowań i kierunku zagospodarowania przestrzennego m. st. Warszawy” wydaje się być głosem potrzebnym i wartym poparcia.

Współcześni inżynierowie zgodnie twierdzą, że nie istnieje coś takiego jak techniczna granica dla potencjalnej wysokości budynku. Jeśli ktoś będzie dysponował odpowiednim kapitałem, będzie mógł zbudować budynek o dowolnej wielkości. Zatem nawet już przysłowiowe niebo nie wyznacza nam granicy (zgodnie ze znanym amerykańskim powiedzeniem „sky is the limit”). Potraktowałbym to jako przestrogę. Jane Jacobs lubiła powtarzać, że planowanie przestrzeni miejskiej powinno zaczynać się od obserwacji z perspektywy chodnika. Zacznijmy to robić, a nie buszujmy głowami w chmurach.

Przypis:

[1] „Gazeta Wyborcza”, 14.12.2012, s. 28-29.

* Wojciech Kacperski, student filozofii i socjologii UW. Miejski przewodnik po Warszawie. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

     „Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.