SOBOTA [Przegląd prasy] DOBROWOLSKI: Sukces włoskich przedsiębiorców i unijne rozterki

Marcin Dobrowolski

Sukces włoskich przedsiębiorców i unijne rozterki

Całe Włochy trawi kryzys. Całe? Nie! Jest pewien region, w którym mimo europejskiej zapaści i regionalnej katastrofy naturalnej udało się utrzymać dobre wskaźniki gospodarcze. To Emilia-Romania. W tym „opakowaniowym zagłębiu” firmy nie narzekają na brak zamówień, a eksport rośnie. A wszystko to, jak twierdzą miejscowi przedsiębiorcy, dzięki bardzo rozbudowanej i bardzo solidarnej bazie przemysłowej. O cudzie na północy Włoch napisał (5.12) dziennik „Le Temps” wydawany w Genewie.

W odległości trzystu kilometrów na północ od Rzymu, w regionie Emilia-Romania, branża przemysłowa jest dziś w pełnym rozkwicie. Projektuje się tu kilkutonowe automaty do pakowania, które trafią następnie do Brazylii, Chin albo do Afryki Południowej. W sercu Europy spętanej przez posunięcia oszczędnościowe, które podkopują jej zdolności produkcyjne, takie ukierunkowanie eksportu nie jest jedynym wyjaśnieniem przemysłowego sukcesu obserwowanego w Emilii-Romanii. „Siłą lokalnego przemysłu są również bardzo liczne małe przedsiębiorstwa funkcjonujące w tym regionie, które tworzą jak gdyby kokon wokół nas”, twierdzi lokalny biznesmen Massimo Marchesini. Firmę działającą pod jego nazwiskiem założył w 1974 roku. Utrzymuje on, że ta struktura wyjątkowo mocno zespolonych małych i średnich przedsiębiorstw pozwala zamortyzować skutki światowego kryzysu gospodarczego. „Określenie <<Packaging Valley>> to tylko szybki sposób opisu czegoś bardziej złożonego”, wyjaśnia Daniele Vacchi, włoski menedżer z tego regionu. On także uważa, że „tajną bronią” są relacje pomiędzy setkami tutejszych malutkich przedsiębiorstw. „Gdy nadszedł kryzys, trzymaliśmy się razem, okazywaliśmy sobie zaufanie, wspólnie podtrzymywaliśmy sieć nieformalnych powiązań, które nie są zapisane w żadnych kontraktach”, wylicza pięćdziesięciolatek, gniotąc przy tym rozerwaną torebkę. „Motorem gospodarki jest ten region: ma on własną historyczną kulturę przemysłową. Włochy są przyduszone, ale Emilia-Romania daje radę”.

Po tej dawce optymizmu czas na ostudzenie emocji. Premier Wielkiej Brytanii „David Cameron jest gotów rozpisać przełomowe referendum, aby dać wyborcom szansę odrzucenia członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej”, poinformował (5.12) „The Times”. Szef torysów planował przeprowadzenie referendum dotyczącego stosunku Wielkiej Brytanii do UE, w którym miał zwrócić się do wyborców z pytaniem, czy chcieliby utrzymania istniejących związków ich kraju z Europą, czy też ich rozluźnienia. W zamierzeniu nie miało być jednak mowy o opuszczeniu Wspólnoty. Cytując „dobrze poinformowane źródła”, dziennik dodaje – „Cameron wraca jednak do poglądu, że referendum, jeśli ma być wiarygodne, musi zawierać opcję wyjścia.” Tymczasem Boris Johnson, konserwatywny burmistrz Londynu, którego wielu typuje na przyszłego lidera torysów, określił euro mianem „katastrofalnego” projektu, wzywając do zerwania wszelkich innych powiązań z UE poza wspólnym rynkiem i umieszczenia tej propozycji w referendum.

Sudecka granica czesko-niemiecka zawsze budziła emocje. W ostatnich dniach jednak zrobiło się o niej wyjątkowo głośno. Według dziennikarzy czeskich gazet jest to granica przemytu, linia czyniąca ze zwykłych mrówek – milionerów. „Nieopodatkowana benzyna płynie z Niemiec do Czech”, donosi (6.12) dziennik gospodarczy „Hospodářské Noviny”. Jak pisze gazeta, 40–50 ciężarówek wypełnionych paliwem wyrusza co dzień z rafinerii w Ingolstadt w Bawarii, której udziałowcem jest rosyjska firma, i zaopatruje czeskie stacje benzynowe w paliwo sprzedawane po bezkonkurencyjnych cenach – 1,32 euro zamiast 1,42 euro za litr. Kwitnie też przemyt innych towarów. Dziennik „Mladá Fronta Dnes” informuje, że „Niemcy zatrzymują czeską metaamfetaminę”. Otóż niemiecka policja zaostrzyła kontrole w strefie granicznej i wprowadziła ścisły nadzór na położonych na jej obszarze wietnamskich bazarach, żeby walczyć z handlem metaamfetaminą.

Jakże wielką mądrością było więc ustanowienie granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Rzeki wszak łatwo ciężarówką sforsować się nie da…

* Marcin Dobrowolski, dziennikarz i producent radiowy. Pracuje w Radiu PiN.

                          „Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

PIĄTEK [Z kina] TOKARSKI: Niebiosa runęły

Niebiosa runęły 

Jan Tokarski

Dziewczyna Bonda: What do you know about fear?
Bond: All there is.

Jeżeli w filmie o przygodach brytyjskiego superagenta pojawia się taki dialog, możemy być pewni – niebiosa, zgodnie z tym, co sugeruje tytuł filmu Sama Mendesa (reżysera obsypanego Oscarami „American Beauty”) runęły. Gdzie podział się superprzystojny i niezniszczalny James Bond, ta zawsze pewna siebie i pozbawiona skrupułów maszyna do zabijania w służbie Jej Królewskiej Mości? Nie ma go. Starego Bonda zastąpił nowy Bond, którego – paradoksalnie – cechuje właśnie to, że jest stary, zmęczony i pełen wątpliwości.

Zapowiedź tej przemiany mogliśmy zobaczyć już w „Casino Royale” – pierwszym odcinku serii, w którym w rolę brytyjskiego agenta wcielił się Daniel Craig. Zwłaszcza otwierająca film scena nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Znany ze spektakularnego rozprawiania się z przeciwnikami Bond wdawał się tam ze swym rywalem w przerażającą szamotaninę na śmierć i życie, dusząc go w końcu z nie lada wysiłkiem. Po takiej rzeźni nie wystarczało – jak w poprzednich odcinkach – poprawić marynarki i ruszyć dalej. Cała koszula 007 była we krwi. Przemoc komiksową zastąpiła znacznie bardziej realistyczna.

„Skyfall” dalej podąża ścieżką przekształcania Jamesa Bonda. 007 chodzi nieogolony, dręczą go wyrzuty sumienia, jest postacią niedostosowaną do świata. Widać to zwłaszcza w jego stosunku do gadżetów, które zawsze były znakiem firmowym brytyjskiego agenta – wszystkie te latające plecaki, niewidzialne samochody, wyrzutnie rakietowe w zegarku (koloryzuję, rzecz jasna). W „Skyfall” Bond od Q, swego speca od nowoczesnej techniki, dostaje jedynie rozpoznający odciski palców właściciela pistolet i miniaturowej wielkości nadajnik radiowy. „To wszysko?” – pyta. „A czego się spodziewałeś? Wybuchającego długopisu? Nie bawimy się już w takie rzeczy” – pada odpowiedź. Podobnie jest zresztą w finale, w którym przenosimy się na szkockie odludzie, do zabitego dechami, rozpadającego się domu. Strzelby, noże, walka z przeciwnikiem twarzą w twarz – oto świat, w którym Bond czuje się dobrze; ataki przeprowadzane z cyberprzestrzeni, widmowi wrogowie, rozproszona, pozbawiona wyraźnego centrum dowodzenia organizacja terrorystyczna – to rzeczy, których nie rozumie i których się obawia. 007 jest anachroniczny, nieprzystosowany, jest dinozaurem z minionej epoki.

Nad jubileuszowym (Bond obchodzi swoje 50-te urodziny) odcinkiem serii unosi się więc atmosfera schyłku, melancholii. Starzy i zmęczeni bohaterowie nie bez sentymenytu wspominają czasy „zimnej wojny”, kiedy to wróg był jasno określony, a ich własne działania i decyzje – pozbawione dojmującej dwuznaczności. Dziś ten świat się rozpadł. Nic nie jest już jasne, granice uległy rozmyciu, dawne podziały zostały unieważnione. Na wszystkim wokoło odciska się piętno zamętu i wieloznaczności. Nawet wrogowie nie są już tacy jak dawniej – są naszymi własnymi tworami, konsekwencjami wyborów dokonywanych między mniejszym a większym złem, a nie Mefistofelesem z bibuły.

„Skyfall” – poza tym, że to ponad dwie godziny znakomitego kina akcji – potwierdza więc skądinąd starą i oklepaną już mocno tezę, że w produktach kultury masowej odbijają się głębsze niepokoje i nadzieje czasów, w jakich powstają. Na najnowszym Bondzie – takie było moje nieodparte wrażenie podczas całego seansu – głęboko odcisnął się nasz Zeitgeist; ta tyleż nieuchwytna, co powszechnie odczuwana „atmosfera dziejów”.

Wyziera ona zresztą nie tylko z ostatnich odsłon przygód najsłynniejszego w dziejach agenta Jej Królewskiej Mości. Również Batman w reżyserii Christophera Nolana nie jest już wyciętym z komiksu i przeklejonym na celuloid superherosem, a jego odważne czyny noszą w sobie posmak goryczy. Superbohaterowie nie tylko przestali być niezniszczalni, oni stracili nad swoimi przeciwnikami moralną przewagę. Najlepszym tego przykładem jest druga część trylogii Nolana, w której finale zło triumfuje nad dobrem, obnaża jego bezsilność i każe bohaterom spreparować „szlachetne kłamstwo”. (Między Bondem a Batmanem jest jednak i różnica: trzeci odcinek przygód 007 z Danielem Craigiem w roli głównej jest naprawdę dobry, trzeci Batman Nolana zaś to kino nudne, nadęte i pretensjonalne.)

Kto wie, być może pierwszym symptomem tej zmiany był sukces serialu „Rodzina Soprano”. To on był sygnałem nastania czasów antybohaterów – postaci rozdartych, zanurzonych głęboko we wszystkie życiowe dwuznaczności, noszących w sobie jakiś ogromny balast mroku i goryczy. Nie inaczej jest w opartym na bestsellerowym cyklu szwedzkich powiesci kryminalnych „Wallanderze” (w roli tytułowej znakomity Kenneth Branagh). Tytułowy detektyw jest tu częściej ratowany z opresji niż sam kogoś z nich wyciąga. Więcej nawet: zamiast oglądać jego kolejne heroiczne wyczyny, uczestniczymy w egzystencjalnym dramacie człowieka zderzającego się z brutalną rzeczywistością, ze światem, którego nie rozumie i z którym nie potrafi dojść do ładu.

Przykłady można by mnożyć. Wszystkie wskazują na to, co podskórnie wyczuwamy: atmosferę melancholii, niepewności, zamętu. Jesteśmy dziś z grubsza rzecz biorąc tacy, jak bohaterowie, w których – niczym w zwierciadłach – chcemy się przeglądać: starzy, zmęczeni i głęboko niepewni własnych racji.

* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”. Niedawno opublikował książkę „Historie przyszłości. Wizje bolszewizmu w Rosji 1917-1921”.

 „Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

CZWARTEK [Niemcy] WOŚ: Za co lubię Niemców

Rafał Woś

Za co lubię Niemców

Stosunki polsko-niemieckie wkroczyły w fazę normalności. To znaczy, że stały się nudne jak flaki z olejem. Widzę to po kolegach dziennikarzach. Polsko-niemiecka działka to dziś ewidentnie zbyt wąska specjalizacja, by można już tylko na niej budować swoją zawodową specjalizację. Ja się akurat z tego powodu bardzo cieszę.

Po pierwsze dlatego, że nigdy w konwencji polsko-niemieckiej jakoś specjalnie mocno się nie czułem. Niemcy i Polska w Europie, albo ewentualnie same Niemcy i procesy zachodzące wewnątrz tego narodu to już oczywiście co innego. Po drugie wreszcie, mam wrażenie, że od czasu przewietrzenia z lat 2005-2007, gdy wiele polsko-niemieckich niejasności zostało wreszcie przegadanych, o zachodnim sąsiedzie można nad Wisłą mówić spokojniej i bez taki wielkich emocji. Chciałbym więc ten trend wykorzystać i wykonać następujące ćwiczenie. Wypisując w moim felietonie, za co Polak może dziś lubić Niemcy. A przy następnej okazji odwrotnie: za co sąsiada (takim jaki on jest dzisiaj) jednak nie lubimy. Zabawę każdy z czytelników może przy użyciu dostępnych środków technologicznych rzecz jasna kontynuować. Za co więc Niemców da się jednak lubić?

1. Za Berlin. Może to obsesja spowodowana moim niedawnym wielomiesięczynym pobytem nad Szprewą, ale mam wrażenie, że geograficzna bliskość niemieckiej stolicy bardzo dobrze nam Polakom robi. Pięć i pół godziny pociągiem odjeżdżającym z Warszawy trzy razy dziennie, a jeszcze bliżej jest z Poznania. Szwankuje tylko podobno połączenie z Wrocławia, które telepie się (i to akurat z winy Niemców) wolniej niż przed wojną. No ale mimo wszystko możliwość weekendowego wypadu do tej jednak w porównaniu z Warszawą dużo bardziej „zachodniej” stolicy (jakość życia, urbanistyka, moda, przestrzeń miejska, oferta kulturalna) podnosi nasze oczekiwania wobec rodzimych władz. Po powrocie z Berlina zaczynamy się zastanawiać, co robią władze Warszawy w sprawie ścieżek rowerowych (i dlaczego tak mało), czy naprawdę kolejna praska kamienica musi zostać zburzona (a nie zrewitalizowana), by w jej miejsce postawić wieżowiec, albo jak wiele fajnych rzeczy można zrobić z przestrzenią miejską. Berlin na nas promieniuje i zmienia na lepsze.

2. Za Unię. Nie zapominajmy, że w pierwszej połowie lat 90. nikomu na Zachodzie (z Francją na czele) tak specjalnie spieszno nie było, by wciągać spłukaną i zapyziałą Polskę do struktur Zachodu. Niemcy bezinteresowni przy tym nie byli. Wiedzieli choćby to, że w ich żywotnym interesie jest stabilizacja bezpośredniego sąsiada. No i już wtedy niemiecki biznes zobaczył po drugiej stronie Odry znakomity potencjał gospodarczej ekspansji. Nie zmienia to faktu, że do Unii (i NATO, o czym się mało mówi) wciągnęli nas Helmut Kohl, a potem Gerhard Schroeder (ten sam którego potem Polacy znienawidzili za gorącą miłość do Putina).

3. Za to, że przetrzymali jakoś ten kryzys, dzięki czemu i nam się krzywda nie stała. Fakty są takie, że jesteśmy dziś z Niemcami związani gospodarczo bardziej niż po czterech dekadach integracji gospodarczej z ZSRR w ramach RWPG. Obroty handlowe rzędu ponad 70 miliardów euro (w 1990 roku było 8 miliardów). Za Odrę idzie 25 proc. polskiego eksportu i jednocześnie przyjeżdża stamtąd jakieś 21 proc. importu. Niemcy to – z górką – największy inwestor bezpośredni w naszym kraju. Każdy dodatkowy procent wzrostu niemieckiego PKB przekłada się automatycznie na 0,3 proc. polskiego PKB. I jak tu ich nie lubić.

4. Za to, że ciągle nie postradali zmysłów i nie ogłosili, by Grecy, Portugalczycy, Hiszpanie czy Włosi sami płacili za swoje długi. I że nie zabrali zabawek i nie wyszli ze strefy euro wracając do niemieckiej supermarki. Bo to byłby koniec integracji europejskiej, na której od lat nieźle zarabiamy.

5. Za to, że zawsze mieli słabość do polskich piłkarzy. Dowodzą tego stare historie Jana Furtoka, Piotra Nowaka, Tomasza Wałdocha, Adama Matyska, a ostatnio supertrójcy z Dortmundu – Łukasza Piszczka, Jakuba Błaszczykowskiego i Roberta Lewandowskiego.

6. Za silny rynek gazet opiniotwórczych. Bo powołując się na Die Zeit, Spiegela czy FAZ można wytrącić z ręki argument o końcu świata dobrej prasy nawet najbardziej zatwardziałym cyberfaszystom.

7. No dobra, może i był to argument mocno branżowy, którego większość czytelników może nie podzielać. Ale weźmy choćby rynek książkowo-wydawniczy. A z tego, że w niemieckim światku literackim pieniędzy jest sporo skorzystał już nie jeden ambitny polski twórca. Od Gombrowicza w latach 60. po Olgę Tokarczuk i Dorotę Masłowską w czasach współczesnych.

8. Za Club Mate (czyli napój orzeźwiający na bazie ostrokrzewu paragwajskiego). W Polsce drogi on na razie straszliwie, ale są nadzieje, że na rynek wkroczą polscy imitatorzy, którzy dostarczą nam towar za odpowiednią dostosowaną do naszych kieszeni cenę).

9. Za uniwersytety, na których za lepsze niż w Polsce (nie kokosy, ale przynajmniej godziwe) pieniądze może rozwijać się wielu zdolnych polskich akademików. A jest przy tym szansa, że w przeciwieństwie do tych, co swoją szansę znaleźli na przykład w USA, kontakt z krajem zachowają i ojczyzna będzie miała z nich jakikolwiek pożytek.

10. I za to, że jednak od prawie siedmiu dekad przestało im odbijać i przeszli na pacyfizm. Bo z historii pamiętamy, że gdy Niemcy zbyt dobrze czuli się z bronią w ręku, to nam Polakom raczej to na dobre nie wychodziło.

To co? W przyszłym miesiącu jedziemy z tym, co nas w Niemczech tak potwornie wkurza?

* Rafał Woś, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Od kilku lat prowadzi w Fundacji Schumana (razem z Adamem Krzemińskim z „Polityki”) niemcoznawcze seminarium dla studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Stały współpracownik „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

ŚRODA [Wyszehrad plus] BARAN: Smaczki czekania

Magdalena M. Baran

Smaczki czekania

W powietrzu unosił się słodki zapach spokoju. Jest jeszcze śmiech, rozbrzmiewające wokół rozmowy, kiedy indziej rozlegające się ze sceny (albo z głośników) śpiewy przypominające o tym, że wielkimi krokami zbliżają się Święta. Między straganami kręci się mrowie ludzi, szukających mniejszych czy większych prezentów, ozdób choinkowych, drobiazgów na świąteczny stół. Lokalne przysmaki wodzą za nos, każąc zapomnieć o wszelkich złożonych sobie obietnicach, że oto w czasie przedświątecznym odmówimy sobie słodkości, grzańców, przegryzek itd. Jednak gdy obok pojawia się stoisko z pieczonymi kasztanami całe te wyrzeczeniowe plany biorą w łeb i… człowiek najzwyczajniej zapada się w nastrój jarmarku.

Najstarszy jarmark adwentowy odbywa się w Norymberdze. Tam też zjeżdżają się tłumy turystów, by słuchać jak u progu adwentu, przebrana za anioła (obowiązkowo ponoć młoda i piękna) obywatelka miasta, będzie głosić zebranym nadejście Świąt. Otworzy tym samym jarmark, który potrwa aż do Wigilii. Podobne zjawiska (bo raz zaznawszy tej niezwykłej atmosfery, trudno określać je inaczej) mają miejsce w całym Wyszehradzie. Wśród straganów przechadzają się więc mieszkańcy (i goście) Bratysławy i Budapesztu. Prażanie snują swoją przedświąteczną bajkę na Rynku Starego Miasta i na Placu Wacława, by dalej przejść na Hradczany, gdzie prócz choinki czeka szopka betlejemska (z pustym jeszcze żłóbkiem). Swój jarmark ma i Kraków (ba, w tym roku nawet dwa). Jednak podczas gdy ten starszy – na Rynku Głównym – straszy zalewem chińszczyzny i smrodem przypalanej na grillu kiełbasy, jego młodszy brat (na placu przed budynkiem Dworca Głównego) bardziej podobny jest do swych wyszehradzkich kuzynów. Pełno tam produktów lokalnych, słodkości, wyrobów rzemieślniczych i… jakiegoś ciepła. Jest tu nawet lodowisko, co z kolei na myśl przywodzi Wiedeń, który (przynajmniej dla mnie) pozostaje niekwestionowanym królem bożonarodzeniowych jarmarków.

Kramy wszystkich jarmarków Wiednia – bo jest ich cała masa – buduje się na długo przed rozpoczęciem samego świętowania. Przed Ratuszem, Belwederem, koło Kunsthistorisches Museum, na Karlsplatz czy na terenie Uniwersytetu co roku powstają niemal osobne miasteczka, zabudowane małymi drewnianymi domkami, które zdają się po trosze przeniesione z jakiejś alpejskiej wioski. I choć tak naprawdę to są to identyczne, drewniane budy, każda z nich ma własną opowieść, własny, częstokroć dopracowywany nawet tygodniami czar. Dziesiątki choinkowych bombek, ozdoby niczym z bajki, drewniane pajacyki i porcelanowe misie, którymi ozdobimy domowe drzewka. Obok całe mnóstwo wyrobów regionalnych – jedne dla ozdoby, inne na prezent. Da się nawet znaleźć ciekawostki z zaplecza sklepiku antykwariusza, a dla dzieci całą masę tradycyjnych misiów (bez tych ostatnich chyba trudno wyobrazić sobie dzieciństwo).

Z wielkich kubków paruje poncz (pomarańczowy, z wielkim plastrem nadzianym goździkami, imbirowy z kawałkiem kandyzowanego pieczenia na języku, choć ja najbardziej lubię ten, do którego hojna ręka dodaje wielką łyżkę pachnących leśnych jagód), grzane wino, albo aromatyczna wiedeńska kawa. Pieczone kasztany lekko parzą, gdy zbyt szybko próbuje się otworzyć ich gorące skorupki, ziemniaczki chrupią (choć nie widziały tłuszczu), a lokalne kiełbaski występują w tylu odmianach, że aż przyprawiają o zawrót głowy. Obok słodkości króluje speck, tradycyjna szynka i sery, od których zapachu aż kręci w nosie. Są śpiewy, rozmowy, śmiechy. Jest i słynne lodowisko, na którym prócz turystów można spotkać austriackie rodziny, albo zakochane pary stawiające wspólnie kroki na… śliskiej dróżce (ale nie na cienkim lodzie). Atmosfera pozwala… najzwyczajniej być razem. Nie obok siebie, ale właśnie razem czekać na Święta. Nie tylko te wyszehradzkie. A z jarmarku wyjeżdżać trudno… szczególnie, gdy lotnisku przyjdzie do ważenia zapakowanej bożonarodzeniowymi dobrami walizki.

* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.

WTOREK [Marionetki, kukiełki, ludzie] WAKAR: Warszawa według Celińskiej

Jacek Wakar

Warszawa według Celińskiej

Powiem od razu – „Nowa Warszawa” Stanisławy Celińskiej, płyta nagrana wraz z Bartkiem Wąsikiem oraz zespołem Royal String Quartet, jest wydarzeniem niezwykłym. Projektem, który łączy  w sobie muzykę, literaturę tonów wysokich i bruku oraz (zapewne) niecodziennej barwy teatr. O tym ostatnim piszę w trybie warunkowym, bo pierwszego z promujących wydawnictwo koncertów nie widziałem. Słyszałem tylko opowieści powodujące, że następnej okazji już na pewno nie przepuszczę.

Celińska wielu kojarzy się z początku z kinem. Z Andrzeja Wajdy „Krajobrazem po bitwie”, gdzie jej świetna rola nie została chyba należycie doceniona, a potem z jego „Pannami z Wilka”. Z „Nocami i dniami” Jerzego Antczaka, a potem dziesiątkami innych, mniej już zazwyczaj znaczących tytułów. Przed laty zjawiskowo piękna, dziś bez strachu i bez czułostkowości ogrywa swą fizyczność. Życie odcisnęło na niej swe piętno, jest być może pierwszą polską aktorką, która szczerze i bez ogródek opowiedziała o swej zwycięskiej walce z alkoholowym uzależnieniem. To wszystko słychać w tej muzyce, wszystkim tym naznaczony jest jej głos. Nie do pomylenia z jakimkolwiek innym.

Ostatnie lata to rozkwit Celińskiej, gdy idzie o sceniczne kreacje. Odnalazła swe miejsce w Nowym Teatrze (który jest też producentem płyty), stając się jedną z ikon spektakli Krzysztofa Warlikowskiego. Piorunujące wrażenie robiła już w „Oczyszczonych” jako oddająca swe niemłode ciało kobieta z peep show. Pamiętam, Janusz Majcherek napisał o tej roli, że była aktem całkowitym, wyrazem poświęcenia dla sztuki absolutnie niezwyczajnym. I porównywał aktorstwo Celińskiej w „Oczyszczonych” do obecności Ryszarda Cieślaka w „Apocalypsis cum figuris” Jerzego Grotowskiego. Przyznaję, że Cieślaka widziałem tylko w zapisach filmowych i na ten rodzaj scenicznego istnienia pozostałem nieczuły. Na Celińską w „Oczyszczonych” patrzyłem zaś przez pryzmat całego przedstawienia, które nigdy nie stało się „moim” Warlikowskim. Zupełnie inna sprawa z „Krumem” na przykład, w którym zagrała Stanisława Celińska matkę tytułowego bohatera (wcielał się w niego Jacek Poniedziałek). W ich relacji była miłość wypierana przez wzajemne rozczarowanie i zniecierpliwienie: pełna paleta barw. Wspaniały był również epizod Rabina w „Aniołach w Ameryce”, od Celińskiej nie można było oderwać oczu. A sekwencja, kiedy uczy salsy porywając do tańca cały zespół Nowego Teatru w ostatnich „Opowieściach afrykańskich według Szekspira”? Była w niej radość wbrew wszystkiemu i absolutne zjednoczenie widzów i aktorów. Istny cud w pełnym wątpliwych jednak rozwiązań widowisku.

„Nowa Warszawa” zaś nie opuszcza mnie od kilku dni. Działa jak narkotyk. Płyta kończy się i zaczyna na nowo. Piorunująca jest to muzyka, bowiem wyzbyta śladu chęci podobania się. Słusznie pisze we wkładce do albumu Piotr Gruszczyński, że jest to nowa warszawska polifonia. Opowieść, której można słuchać na wyrywki, ale lepiej jednak w całości. Wtedy jest tym, czym jest. Pieśnią miłosną na cześć miasta i poświęconym mu epitafium. Wreszcie, w najbardziej przejmujących fragmentach, requiem dla Warszawy. Wszystko bez zbędnej nuty ani cienia fałszu.

Taka „Warszawa” powiedzmy. Znamy ją doskonale z interpretacji Muńka Staszczyka i T.Love – „Zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz” i wszystko jasne. Otóż nie. Celińska robi z „Warszawy” song o ponownych narodzinach do życia, jakie swojego czasu stały się jej udziałem. Albo „Bal na Gnojnej”, który zabarwia grozą. „Sen o Warszawie”, zniszczony przez kolejne artystyczne i kibicowskie interpretacje, tu brzmi tak, jakbyśmy słyszeli go po raz pierwszy. Nawet „Taka Warszawa”, śpiewana niegdyś przez Bajm i Beatę Kozidrak, dzięki wykonaniu Celińskiej, zyskuje nieoczekiwaną szlachetność.

Nie umiem opisać tej płyty, bowiem szalenie trudne, a właściwie niemożliwe jest opisywanie wrażeń. Wiem tylko tyle, że Stanisława Celińska, dotąd kojarzona z songiem o sprzątaczce oraz słynną „Stop klatką”, objawia na niej całkiem nową twarz. Jest w niej i pazur i łagodność, niezwykłe pogodzenie z życiem. I to jest prezent od Celińskiej. Kiedy się słucha „Nowej Warszawy”, te emocje stają się naszym udziałem. Proszę sprawdzić. To działa niezawodnie.

* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.

„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.