Zbliżające się referendum nad odwołaniem Hanny Gronkiewicz-Waltz ze stanowiska prezydent Warszawy jest – wraz z towarzyszącymi mu wydarzeniami – wyrazem nie tylko słabości demokracji przedstawicielskiej jako takiej, ale także szczególnej słabości demokracji w Polsce. Manifestuje się ona w kulawych relacjach panujących między polskimi politykami i urzędnikami, a mieszkańcami miast.
Społeczny z początku projekt został zawłaszczony przez partie polityczne. W oczach opinii publicznej nie jest już głosem mieszkańców, a elementem gry między PO i PiS. To nic nowego. Podobne uzależnienie zarządzania miastami od partii centralnych widoczne jest w wielu miejscach. Radni bywają zmuszeni do głosowania wbrew własnym merytorycznym argumentom w imię partyjnej dyscypliny lub lojalności wobec prezydenta. Lojalność wobec mieszkańców jest zwykle na dalszym miejscu.
W zasadzie nie ma się czemu dziwić. Politycy kierują się dobrem prywatnym, zależy im na utrzymaniu stanowisk i pozycji w partii. A to od partii w większym stopniu niż od mieszkańców zależy powodzenie w kolejnej kadencji. Jak bardzo zbawienna dla sytuacji może być jednak groźba utraty pozycji ze strony mieszkańców, widoczne było w Warszawie w ciągu ostatnich tygodni. Nacisk w postaci zbliżającego się referendum pozwolił Hannie Gronkiewicz-Waltz podjąć kilka długo oczekiwanych przez mieszkańców decyzji. Zimny prysznic zadziałał. Zwraca to uwagę tym bardziej, że polscy politycy pną się stopniowo ku szczytom arogancji i poczucia bezkarności.
Dużo się mówi o braku zaufania obywateli wobec polityków i urzędników. Biorąc pod uwagę powyższe, trudno się temu dziwić. Ma to swoje źródła w nieco dawniejszej historii, gdy władzę nad nami sprawowała obca siła. Z tego powodu Polska cierpi na wiele syndromów typowych dla państw postkolonialnych, co dostrzegają już komentatorzy z różnych stron spektrum politycznego, od Agnieszki Graff po Rafała Ziemkiewicza. W tej perspektywie osobliwie wygląda inne zjawisko typowe dla polskiej polityki, jakim jest brak zaufania przedstawicieli władzy publicznej wobec obywateli zatruwający polskie życie polityczne.
Uczestnik konsultacji, potencjalny wyborca, nie jest dla wielu polityków i urzędników miejskich partnerem do rozmowy. Zwykły mieszkaniec jest w ich oczach niekompetentny i niegodny zaufania, patrzący nie dalej niż własne podwórko. Chcący szybko wydać to, co zostało w budżecie, na najprostsze rozrywki. W najlepszym wypadku myśli się o nim jako o niedoinformowanym i zmanipulowanym przez opozycję. Czasem po prostu leniwym. Trzeba za niego zdecydować w każdej sprawie, inaczej pogrąży miasto w chaosie. Jest to myślenie godne kolonizatora panującego nad mniej cywilizowanym ludem. I chociaż można znaleźć wiele przykładów temu przeczących, wciąż słyszy się podobne opinie ze strony ludzi władzy.
Zapominają oni, że społeczeństwo składa się w dużej mierze z osób bardziej merytorycznych i odpowiedzialnych od nich samych. Nie mam tutaj na myśli tylko przedstawicieli organizacji pozarządowych i ruchów miejskich, którzy od kilku lat coraz skuteczniej wpływają na swoje miasta.
Warszawskie referendum wpasowuje się w pewien trend. W tym roku rekordy popularności w polskich miastach biją budżety obywatelskie. I choć obejmując promile budżetów powinny być nazywane raczej konkursami grantów, są ruchem w dobrym kierunku. Zgłaszane projekty są solidnie przygotowane, a mieszkańcy garną się do głosowania. Na ocenę realizacji przyjdzie jeszcze poczekać, ale można liczyć na to, że za zaangażowaniem w głosowanie pójdzie chęć monitorowania dalszych działań.
Wzrasta również zainteresowanie samorządów nowymi metodami partycypacji, co widać na przykładzie poznańskich konsultacji planistycznych czy coraz większej popularności aplikacji NaprawmyTo. Pozytywne zmiany wynikają nie tylko z powiększającej się liczby polityków i urzędników szanujących zdanie obywateli, ale też z rosnących wymagań tych ostatnich.
Płacimy podatki, więc chcemy decydować, na co je wydać – argument tak prosty i oczywisty, że trudno go bardziej rozwinąć. A jednak dla wielu wciąż odległy. To są nasze pieniądze i nasze miasta. Mamy prawo i kompetencje by decydować co się z nimi dzieje. Sięgajmy po nie częściej niż przy okazji referendum, bądźmy wymagający, proponujmy dobre rozwiązania i wywierajmy presję, a kolejni prezydenci miast będą się z nami bardziej liczyć.