Może decyduje o tym charyzma. James Dean zagrał w kilku filmach, a po sześciu dekadach plakaty z jego podobizną są ciągle wieszane przez nastolatków. Louise Rainer miała dwie wielkie role w latach trzydziestych – dostała dwa Oscary, ma sto trzy lata i mieszka w londyńskim Kensington, ale pamiętają o niej tylko miłośnicy kina Czasami o kimś sobie przypominamy dopiero wtedy, gdy odchodzi na zawsze. Tak też jest z Joan Fontaine – pamiętaną dzięki „Rebece” (1940) Hitchcocka. Inny wielki, brytyjski aktor – zmarły tydzień temu, Peter O’Toole, zapisał się w historii kina, ale tylko dzięki jednej roli.

Obydwoje, Fontaine i O’Toole, byli przykładami tego, że znakomite brytyjskie rzemiosło sprawdza się w hollywoodzkich warunkach studyjnych, ale nie zawsze warunkuje długofalowy sukces. Wystarczy go na kilka filmów, a potem kariera się załamuje.

Lawrence

Gdy zacząłem badać nieznane szerzej w Polsce filmy Davida Leana, tylko jeden z nich cieszył się zainteresowaniem większości polskich miłośników kina. Był to „Lawrence z Arabii” (1962). Niebieskie oczy Petera O’Toole’a grającego Lawrence’a zapadały w pamięć głęboko, podobnie jak muzyka Maurice’a Jarre’a, ­opowiadająca o pustyni tak dogłębnie i trafnie, że nic stworzonego poza jej kręgiem kulturowym nie mogło jej dorównać. Biografia Petera O’Toole’a została skutecznie przesłonięta przez tę jedną rolę – na tyle skutecznie, że zapomniano o innych filmach, w których grał, a które budziły swego czasu spore kontrowersje. Warto też pamiętać, że usunięto poza nawias pamięci popularnej bardzo ważny fakt – dla O’Toole’a, podobnie jak dla starszego odeń o całą generację Lawrence’a Oliviera, liczył się przede wszystkim teatr.

Zacznijmy jednak od początku. Peter O’Toole urodził się osiemdziesiąt jeden lat temu. Był synem katolickiego Irlandczyka i protestanckiej Brytyjki. I choć nigdy nie wypierał się irlandzkiego pochodzenia, opuścił ten kraj dość szybko i wychował się w robotniczym Leeds. Wspomnienia wojennego zaciemnienia w północnej Anglii, powojenna bieda i służba w królewskiej marynarce ukształtowały O’Toole’a na tyle, że potem mówił o tym więcej niż o kilku latach spędzonych na Zielonej Wyspie. Filmowy debiut przyszłej gwiazdy przypadł na lata pięćdziesiąte – na scenie pojawili się wtedy młodzi aktorzy tacy jak Richard Burton, Albert Finney czy Richard Harris. Nie wywodzili się, w przeciwieństwie do swoich wielkich poprzedników, takich jak Lawrence Olivier, John Gielgud, Ralph Richardson czy Michael Redgrave, z ustabilizowanych środowisk inteligenckich. Buntownicza fala przebijająca się przez brytyjską kinematografię za rządów premiera Harolda Macmillana potrzebowała nowych, nieogranych twarzy, aktorów doskonałych pod względem technicznym, ale też zdolnych do naturalności i improwizacji. Ich charakterologiczna niestabilność i charyzma nuworyszów pozwalała na operowanie dotychczas nieznanymi środkami aktorskimi i realizowaniu nowych koncepcji obsadowych. Czy ktoś wyobraża sobie Johna Gielguda w roli robotnika, a Ralpha Richardsona – człowieka o pękniętym życiu wewnętrznym? O’Toole wspinał się po wszystkich szczeblach społecznej hierarchii, dzięki czemu umiał takie postaci zagrać.

Tak czy inaczej – każdemu, kto obejrzy dobre i złe filmy z O’Toolem i Fontaine, na zawsze pozostanie świadectwo wyjątkowego połączenia talentu i aktorskiego kunsztu. Nie wiadomo, czy o obecnych gwiazdach ktoś będzie mógł napisać to samo za pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat.|Łukasz Jasina

Wcześniej jednak ten buntownik zdążył zagrać główne role w szekspirowskim repertuarze w renomowanych teatrach West Endu. Dopiero z tym bagażem trafił do filmu. Teatr nie narzucił mu manieryczności i przesadnej emfazy, ale wpoił szacunek do warsztatu, poprawnej dykcji, wyrazistej mimiki –­ słowem, wszystkiego, co byśmy określili mianem „rzemiosła”. Charyzma i talent zgrany z dopracowanym warsztatem okazały się receptą na aktorski sukces. Zaowocowały także licznymi rolami w filmach kostiumowych opartych na sztukach teatralnych.

Trzy dekady gwiazdy

W filmowym życiu aktora wyróżnić można  trzy okresy.

Najpierw był przystojnym i niebieskookim wykonawcą ról głównych. Grał bohaterów, królów i wodzów – ludzi szczęśliwych i nieszczęśliwych, złych i dobrych, ale zawsze walczących o swoje miejsce w historii: Lawrence’a, króla Henryka w „Becketcie” i „Lwie w zimie” (obydwie sztuki były zresztą przykładami nawrotu do historii w dziełach brytyjskich dramaturgów – warto wspomnieć też „Oto jest głowa zdrajcy”, gdzie odrzuconą przez O’Toole’a rolę zagrał Paul Scofield), conradowskiego lorda Jima z nie do końca udanej adaptacji z 1965 roku… Z takimi oto postaciami identyfikowano O’Toole’a w latach sześćdziesiątych. Grywał też w komediach i musicalach, ale jedynie „Jak się masz, koteczku?” i „Żegnaj, Chips” zdobyły poklask szerszej widowni.

Wiek średni i alkoholizm aktora spowodowały utratę statusu supergwiazdy i przemianę aktorskiego emplois. O’Toole z lat siedemdziesiątych to musicalowy Don Kichot, ale przede wszystkim perwersyjny Tyberiusz z „Kaliguli” Tinto Brassa. Uprzednie sukcesy aktora były tak wielkie, że angażowano go do epizodycznych ról jako swego rodzaju legitymizację nie zawsze udanego filmu.

I choć w latach osiemdziesiątych aktor wyraźnie powrócił do formy, to nigdy się mu już z kręgu epizodów wyjść nie udało. Honory i splendory, jakimi go otaczano, a także nagrody, jakie otrzymywał (chociażby honorowy Oscar), nie mogą przesłonić faktu, że przez ostatnie czterdzieści lat O’Toole nie zagrał praktycznie żadnej wielkiej charyzmatycznej roli, a wyniosłość pięciominutowych występów w „Troi”, „Ostatnim Cesarzu” czy „Cristadzie” oraz dłuższe ekspozycje w kolejnym filmie o psie Lassie nie były tym, na co go stać.

Rebeka

Joan Fontaine też na zawsze pozostanie aktorką jednej roli, czyli Rebeką z klasycznego filmu Alfreda Hitchcocka sprzed siedemdziesięciu trzech lat. Choć historyka kina może to zaskakiwać, swojego Oscara otrzymała rok później za inny obraz wielkiego „Hitcha”: „Podejrzenie”. Później już grywała w kinie mniej, co przełożyło się na jej późniejszy brak popularności.

Uległa ona tak dalekiemu zapomnieniu, że nawet ci, którzy zafascynują się losami pani De Winter z „Rebeki”, nie skojarzą faktu, że byłą jedną z sióstr de Haviland i że to właśnie o niej i jej starszej siostrze Olivii opowiada z przejęciem Errol Flynn, grany przez Jude’a Lawa w filmie „Aviator”. Olivia De Haviland, bardziej znana członkini duetu, odtwórczyni roli Melanii z „Przeminęło z wiatrem”, mieszka od pół wieku w Paryżu; wcześniej nie utrzymywała z siostrą kontaktu.

Aktorstwo O’Toole’a było nam bliższe, ponieważ rodziło się w epoce nowoczesnej, gdy rozpadły się wielkie systemy hollywoodzkich wytwórni, a kino było już bliższe ludziom. Fontaine, choć starsza od niego zaledwie o piętnaście lat, ukształtowała się w innej epoce. Podobnie jak jej młodszy kolega po fachu, musiała dokonać wyboru między gwiazdorstwem i aktorstwem. W jej czasach oznaczało to wycofanie się z filmowego życia. Jej nie wyłączył z czynnego grania alkoholizm, lecz nieumiejętność dostosowania się do systemu. Miałe potem role epizodyczne, nie omijała także Broadwayu, jednak mimo tego wysiłku, sławę zgarnęła jej siostra.

Kreacje Fontaine z lat trzydziestych i czterdziestych nie poddają się łatwo ocenie. Można jednak powiedzieć, że obok Normy Shearer czy Greer Garson była pierwszą odtwórczynią ról kobiet stabilnych, stanowczych i nieugiętych. Jej siostra Olivia grywała kobiety słodkie i wrażliwe – Joan Fontaine walczyła ze światem. Ciekawe, że w dobie walki o docenienie roli kobiet w światowej kinematografii ikony stanowią nadal obsadzane w roli „słodkich idiotek” Jean Harlow i Marylin Monroe oraz przesłodzona Audrey Hepburn, zaś aktorki takie jak Fontaine czy jej przyjaciółka Katharine Hepburn zostały zepchnięte w cień. A może, gdyby umarły młodo, bardzo dawno temu, miałyby już swoją legendę?

Nieśmiertelność filmu

Joan Fontaine jako córka porządnych brytyjskich inteligentów także rozumiała wagę edukacji aktorskiej. Zaiste, od brytyjskich aktorów zawsze słyszymy, że teatr cenią nad film. O’Toole i Fontaine stworzyli na scenie  wiele ról. Podobno były wspaniałe, ale w tej kwestii musimy niestety wierzyć historykom teatru na słowo. Nikt ich nigdy nie zarejestrował. Mamy natomiast możność obejrzenia sędziwej Fontaine w świątecznej ramotce o dobrym królu Wacławie czy O’Toole’a jako meksykańskiego biskupa w „Cristadzie”.  Tylko kamera unieśmiertelnia aktora. Nie muszę chyba państwu opowiadać, jak wiele bym oddał za obejrzenie którejś z ról O’Toole’a na deskach Old Vic albo broodwayowskiej sztuki z Fontaine – w zamian za to mogę obejrzeć sześć ujęć aktorki grającej czeską królową Ludmiłę albo Irlandczyka jako papieża w „Tudorach”, krzywiącego się przy tym niemiłosiernie i dającego nam do zrozumienia, że robi to tylko dla pieniędzy. Zresztą, polscy reżyserzy też nie pozwalali na rejestrację swoich spektakli, więc Holoubka czy Łomnickiego również zapamiętamy wyłącznie dzięki kinu. Teraz podobno teatry w Polsce i na świecie z lekka się opamiętały.

Tak czy inaczej – każdemu, kto obejrzy dobre i złe filmy z O’Toolem i Fontaine, na zawsze pozostanie świadectwo wyjątkowego połączenia talentu i aktorskiego kunsztu. Nie wiadomo, czy o obecnych gwiazdach ktoś będzie mógł napisać to samo za pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat.

Kto pamięta lepiej

A może ci, których nie pamiętamy, okazali się po prostu godnymi zapomnienia? Dobre duchy każą mi się zastanowić nad rozbieżnością pamięci krytyków czy historyków kina oraz zwykłych „pożeraczy filmów”.  Ci pierwsi rzecz jasna pamiętają więcej, bo oglądaniu filmów poświęcają całe swoje życie. Bardzo często historycy kina i krytycy lansują mody, które mają się nijak do gustów publiczności – przykładem takiej rozbieżności jest niepopularność Godarda wśród przeciętnych widzów. Historycy filmu potrafią tez odgrzebać aktora lub reżysera po wielu latach (przykładem jest tu z kolei Douglas Sirk) i uczynić go modnym. Sami jednak dość często ulegają modom. Teraz chociażby podkreśla się rolę wątku genderowego w kinie. Ot – intelektualne podążanie za tym, co w danym momencie wydaje się pociągające.

Publiczność z kolei zapomina o gwiazdach. Filmów jest zbyt wiele, a lansowanych artystów – mnóstwo. Chyba tylko aktorzy i aktorki doby międzywojennej oraz ich następcy grający w monumentalnych produkcjach zapadli widzom w pamięci na dłużej. Gdy pamiętam moją prababcię opowiadającą mi z przejęciem dzieje Rebeki na chwilę przed telewizyjną projekcją i jej równie sędziwą siostrę płaczącą po ujrzeniu zdjęć starej Garbo opublikowanych w „Kobiecie i Życiu”, które zniweczyły jej własne wyobrażenie Grety, pozostaje mi tylko się cieszyć, że ludzie tacy jak O’Toole czy Fontaine dali nam wzruszenie – czyli właśnie to, co kino winno nam dawać.