Według rankingów przygotowanych przez międzynarodowe organizacje pozarządowe oraz renomowane periodyki ekonomiczne, połowa z dwudziestu najszybciej rozwijających się gospodarek świata znajduje się na południe od Sahary. Etiopia, Rwanda, Zambia, Angola, Mozambik, Ghana, Senegal, Nigeria, RPA – to tylko niektóre z „afrykańskich tygrysów”, czyli krajów odnotowujących wyraźny wzrost PKB. Ważnym wskaźnikiem transformacji Czarnego Lądu jest także dynamicznie rozwijająca się klasa średnia – inwestująca w konsumpcję, wspierająca rozwój nowoczesnych technologii, przyciągająca zagranicznych inwestorów. Do Afryki masowo napływają międzynarodowe koncerny, głównie z krajów grupy BRICS, przekształcając Afrykę w swoisty poligon inwestycyjny, tudzież – jak twierdzi część ekologów – śmietnisko globalnej Północy.

Wzrost gospodarczy nie jest jednak w Afryce synonimem rozwoju społecznego. Polityka wspierania eksportu surowców i produktów niskoprzetworzonych w minimalnym stopniu pobudza rozwój lokalnej infrastruktury i przemysłu. Nierównomierna dystrybucja zysków sprzyja „kleptokracji” i zwiększa rozwarstwienie ekonomiczne społeczeństwa. Zjawiska te wpływają na wzrost konfliktów, narastanie fali przemocy, a także generują kolejne fale nielegalnej migracji do Starego Świata. Europejczycy wreszcie zrozumieli, że „Lampedusa zdarza się codziennie”.

Niestety dziennikarski język opisu przemian na Czarnym Lądzie nie ulega zmianom, tkwiąc mocno w okowach postkolonialnego dyskursu. W połowie lutego 2013 roku uwagę mediów całego świata przyciągnęła sprawa śmierci Reevy Steenkamp – partnerki Oscara Pistoriusa, południowoafrykańskiego lekkoatlety, wielokrotnego medalisty na paraolimpijskiego. Zastanawiano się wtedy, czy sportowiec chciał zabić, czy strzelił przypadkiem, czy winić należy jego, a może system apartheidu. Warto na wydarzenia te nie patrzeć okiem tabloidu, lecz umieścić je w szerszym kontekście – nierównomiernej modernizacji Czarnego Lądu. Dla wielu komentatorów śmierć Nelsona Mandeli wyznacza cezurę pewnej epoki w dziejach Czarnego Lądu. Czas pokaże, co stanie się cechą charakterystyczną nowych czasów – utrwalanie się demokracji i rozwoju, czy wzrost tendencji separatystyczno-autorytarnych.

Dodać można także, że kawałek afrykańskiego tortu uszczknąć próbuje także Polska. W minionym roku odbyły się dwie wizyty premiera Donalda Tuska w Afryce. Trasa podróży (Nigeria, RPA, Zambia) wskazuje, że Polacy są chętni, ale nie do końca przygotowani do rozwijania współpracy z Afryką. Inwestorów odstrasza głównie widmo korupcji trawiącej Czarny Ląd, atrofia instytucji publicznych i brak klasy politycznej.

Destabilizacja geopolityczna

Za swoistą klamrę w opowieści o zmianach sceny politycznej w Afryce Czarnej w minionym roku uznać można dwie interwencje francuskie – w Mali oraz w Republice Środkowoafrykańskiej (RŚA). Dla jednych politologów to dowody na renesans neokolonialnej strategii Françafrique – dla innych, potwierdzenie, że bez Europy Afrykanie sami nigdy nie zdołają rozwiązać swoich problemów.

Operacja „Serwal” (z początkiem w styczniu 2013) miała na celu restaurację zwierzchności Bamako nad północną częścią Mali – samozwańczym państwem Azawad. Wojna domowa w Mali dla badaczy stosunków międzynarodowych stała się ciekawym przykładem przemian irredenty etnicznej, chciałoby się stwierdzić – powstania narodowowyzwoleńczego, w ruch przyciągający ekstremistów islamskich. Wydarzenia w Mali jednoznacznie wskazały na ryzyka związane z polityzacją tożsamości plemiennych i społeczną atrakcyjnością ugrupowań fundamentalistycznych dla grup marginalizowanych.

Operacja „Sangris” (z początkiem w grudniu 2013) to odmiennego rodzaju misja stabilizacyjna. W RŚA od niespełna roku rządzi junta rebeliantów islamskich. Zaryzykować można tezę, że gdyby w Syrii zginęło mniej osób lub gdyby François Hollande przystał na prośby o pomoc wysuwane rok temu przez prezydenta RŚA François Bozizé – o Republice Środkowoafrykańskiej słyszelibyśmy częściej i więcej. A może i nie doszłoby do czystek etnicznych o znamionach ludobójstwa trwających w RŚA od kilku miesięcy.

Konflikt w RŚA w mediach zachodnich często bywa intepretowany jako „wojna światów” – muzułmańskiego z chrześcijańskim. Ten model wyjaśniania przyczyn konfliktów, oparty na Huntingtonowskim dyskursie „zderzenia cywilizacji”, jest atrakcyjny dla dziennikarzy, ale mało wiarygodny poznawczo. Owszem, w RŚA bojówki Seleka (w języku songo – przymierze; koalicja ugrupowań rebelianckich z muzułmańskiej północy kraju) walczą z oddziałami anti-balaka (w języku songo „balaka” oznacza maczety; anti-balaka to oddziały samoobrony chrześcijan). Czynnik religijny odgrywa rolę katalizatora konfliktu, dzieląc zwaśnione strony – warto jednak spojrzeć na wojnę w Republice Środkowoafrykańskiej jako na erupcję etniczno-religijnych resentymentów, drzemiących w społeczeństwie o niewłaściwie przeprowadzonej i niezakończonej modernizacji systemowej. O konflikcie tym czytać będziemy w polskiej prasie jeszcze wiele, ponieważ premier Tusk zdecydował się zasilić kilkutysięczny kontyngent francuski kilkudziesięcioma polskimi żołnierzami. (Złośliwi twierdzą, że w konflikcie tym uczestniczyć będzie jednak więcej Polaków – stanowią oni przecież jedną z głównych narodowości zasilających Legię Cudzoziemską).

W Republice Środkowoafrykańskiej, od czasów Jean-Bédela Bokassy, zamach stanu stał się nieformalną regułą zmiany rządów, a z dostępu do władzy i bogactw wykluczone zostały ludy północy. W podobny sposób tłumaczyć należy aktywizację nigeryjskiego ugrupowania terrorystycznego – Boko Haram, somalijskiego As-Szabab, kongijskich partyzantów z grupy M-23 – czy walki między plemionami Dinków i Nuerów w najmłodszym państwie świata, Sudanie Południowym. Bazę społeczną dla rebeliantów (lub terrorystów – nomenklatura wynika z przyjęcia perspektywy geopolitycznej) tworzą mieszkańcy peryferii, kontestujący uprzywilejowanie polityczne i gospodarcze centrum, a także sprzeciwiający się sekularyzacji i westernizacji społeczeństw afrykańskich. Należy zatem, analizując wzrost częstotliwości zamachów terrorystycznych, powstań i czystek etnicznych w Afryce, nie skupiać się na poszukiwaniu kolejnych „Afrykanistanów”. Lepiej zwrócić uwagę na uwarunkowania gospodarcze kryzysów – tego jak nierównomierny wzrost ekonomiczny wpływa na osłabienie struktur społecznych, a nawet państwowych. Nie jest to diagnoza łatwa ani przyjemna, ani też chwytliwa medialnie. Pozwala jednak wyjść poza kasandryczną narrację o kolejnych „jądrach ciemności” i zastanowić się nad wizją stabilizacji – tak gospodarczej, jak i polityczno-etnicznej.