Powracają również tematy, wątki i formalne chwyty regularnie przewijające się przez całą karierę autora (m.in. motyw uzależnienia i autodestrukcji, krytyczne spojrzenie na zmaskulinizowane środowisko, porywające sekwencje montażowe w rytmie popowych piosenek). Nie może być jednak mowy o odgrzewaniu największych przebojów z rozległej filmografii – „Wilk…” to dzieło na wskroś współczesne, nieokiełznane i witalne, czego dowodzą choćby liczne kontrowersje, które film wzbudza zarówno wśród widzów, jak i krytyków. Scorsese zastosował w nim niemal wszystkie dostępne mu narzędzia z precyzją i wirtuozerią właściwą prawdziwym mistrzom kina. Ani jedna sekunda nie wydaje się zmarnowana, chociaż całość trwa aż 179 minut.
Historia Jordana Belforta (Leonardo DiCaprio), zekranizowana na podstawie jego autobiografii, to wręcz idealny materiał dla Martina Scorsese. Życie Belforta obfituje w skandaliczne i absurdalne epizody, które aż proszą się o jak najwierniejsze sfilmowanie (choć oczywiście, jako że narratorem jest sam bohater wydarzeń, nie do końca powinniśmy ufać jego relacji), a anegdotyczny sposób, w jaki o nich opowiada, doskonale poddaje się stylistycznej obróbce reżysera.
Początki kariery Jordana Belforta jako maklera z Wall Street zbiegły się z czarnym poniedziałkiem 1987 r., kiedy to główny indeks nowojorskiej giełdy spadł o rekordowe 22 proc. Zanim jednak to się stało, niejaki Mark Hanna (Matthew McConaughey), niczym zblazowany mistrz zen, zdążył mu przekazać istotną naukę: po pierwsze, cała bankowość inwestycyjna opiera się na fugazi, czyli czymś fałszywym, co właściwie nie istnieje; po drugie, należy wyciągać pieniądze z kieszeni inwestorów do własnej kieszeni zamiast czekać, aż obie strony równocześnie się wzbogacą; po trzecie wreszcie, narkotyki są w tej pracy obowiązkowe (inaczej się po prostu nie da), a ponadto – minimum dwa orgazmy dziennie. Jak pokazała niedaleka przyszłość, młody obiecujący makler dobrze zapamiętał tę lekcję.
Po słynnym krachu Belfort przeniósł się na Long Island, gdzie zajął się akcjami groszowymi i wraz z grupą szemranych współpracowników rozkręcił dom maklerski Stratton Oakmont. Ich specjalnością była metoda „pompuj i rzuć” (pump-and-dump) – sztuczne windowanie cen niemal bezużytecznych akcji, a następnie sprzedawanie ich z dużym zyskiem, co oznaczało straty dla inwestorów. Belfort nie rozwodzi się jednak nad szczegółami swojej finansowej działalności. Jedyne, co musimy wiedzieć, to to, że wszystko było nielegalne i przynosiło ogromne dochody. Jego uwaga koncentruje się za to na odpowiednim wydawaniu zarobionych pieniędzy, co – jak podkreśla – potrafi robić najlepiej ze wszystkich.
Wilcza perspektywa
Jeśli artystyczny sukces „Wilka z Wall Street” można sprowadzić do jednej trafnej decyzji, na podstawie której metodycznie skonstruowano cały film, to było to oddanie głosu Jordanowi Belfortowi. Terence Winter (twórca „Boardwalk Empire”) podporządkował strukturę swojego scenariusza subiektywnej narracji voice-over prowadzonej przez głównego bohatera, lecz konsekwencje tego zabiegu wybrzmiewają nieco inaczej niż w „Chłopcach z ferajny” i „Kasynie”. W tych dwóch filmach narracja wprowadzała przede wszystkim pewien dystans czasowy i emocjonalny, a także spojrzenie z różnych perspektyw oraz kontrast pomiędzy słowem a obrazem. W „Wilku z Wall Street” stajemy się więźniami amoralnego punktu widzenia Belforta, który potrafi uwieść swoją werwą i charyzmą, chociaż w kilku kluczowych momentach udowadnia, że w żadnym wypadku nie jest narratorem godnym zaufania.
W jednej z pierwszych scen bohater skutecznie „poprawia” twórców, przypominając, że jego ferrari wcale nie było czerwone, ale białe – tak jak to, którym jeździł Don Johnson w „Policjantach z Miami” – w tym samym momencie samochód zmienia kolor na naszych oczach. W dalszej części filmu Belfort przytacza historię jednego z pracowników, który ożenił się z dziewczyną znaną z seksualnej rozwiązłości, po czym beztrosko i bez zająknięcia dorzuca: „Potem popadł w depresję i popełnił samobójstwo. W każdym razie…” – a w tle widzimy naturalistyczną fotografię przedstawiającą zwłoki z przeciętymi nadgarstkami leżące w wannie. Podczas rozbudowanej sekwencji relacjonującej noc narkotykowych ekscesów najpierw obserwujemy, jak według Belforta wyglądał jego powrót do domu, a dopiero kilka ujęć później dowiadujemy się o jego faktycznym przebiegu.
„Wilk z Wall Street” jest wypełniony po brzegi tego rodzaju formalną inwencją. Film co chwila zaskakuje gwałtownymi zmianami tempa, kiedy żywiołowe, pełne błyskawicznych dygresji sekwencje montażowe przechodzą nagle w długie sceny dialogowe. Ruchliwa kamera Rodrigo Prieto nieustannie przykuwa uwagę sposobem kadrowania ujęć (a utalentowani aktorzy, z Leonardo DiCaprio i Jonah Hillem na czele, swoją grą w ich obrębie), podczas gdy montaż Thelmy Schoonmaker wywołuje nieodparte wrażenie, że trzy godziny mijają nadspodziewanie szybko. Dzięki błyskotliwej reżyserii i zręcznej integracji rozmaitych środków filmowych Martin Scorsese pozwala nam się chwilowo zatracić w wymyślnych bachanaliach Stratton Oakmont, erotycznych eskapadach i maratonach z kolejnymi używkami, lecz w odpowiednich momentach uchyla rąbek kurtyny i bezlitośnie przypomina, w jakim odrażającym towarzystwie się obracamy.
Sprzedaj mi ten długopis
Narracja Belforta sprawia, że pomiędzy nim a widzami zawsze pozostaje tylko niewielki dystans – nawet w scenach, w których ten przełamuje czwartą ścianę, zwracając się bezpośrednio do publiczności. Bohater entuzjastycznie relacjonuje swoje życie, tkwiąc w nim po uszy; jest jednocześnie wewnątrz i na zewnątrz wydarzeń, przez co trudno rozpoznać, czy akurat słuchamy Belforta refleksyjnego (choć niezbyt skruszonego), wspominającego grzechy przeszłości, czy też nabuzowanego adrenaliną Belforta w trakcie ich popełniania. Jako niezwykle utalentowany handlarz, który potrafi opchnąć cokolwiek komukolwiek, Belfort przez cały czas trwania filmu sprzedaje nam swój ekskluzywny styl życia. Scorsese kilka razy podcina mu skrzydła, odsłaniając między innymi otchłań jego uzależnienia, której nie zasypie żadna ilość kokainy, lecz mimochodem odkrywa także pewną prawdę o nas, widzach. Kupując bilet na film, dając się wciągnąć w opowieść o tym świecie, stajemy się niejako moralnie współodpowiedzialni za to, co oglądamy na ekranie. Wszyscy współtworzymy system społeczny, który pozwala brylować takim jednostkom właściwie bez żadnych konsekwencji, a następnie jeszcze płacimy, żeby zobaczyć historię ich życia w kinie – i jesteśmy zafascynowani. Jordan Belfort nie miałby komu sprzedawać swojego fugazi, gdyby nabywcy nie byli chętni do przeprowadzenia tych transakcji. To nie przypadek, że Scorsese nigdy nie pokazuje oszukanych przez niego klientów – być może za bardzo przypominaliby nas samych.
Rzeczywistość pokazuje, że oszuści pokroju Belforta zazwyczaj nie zostają należycie ukarani.| Karol Kućmierz
Nie da się ukryć, że w jakimś stopniu pragniemy oglądać poczynania takich ludzi jak Belfort, że ich czysty, niepohamowany hedonizm, nieustająca pogoń za pieniądzem i możliwość robienia tego, co im się żywnie podoba bez większych konsekwencji są na pewnym poziomie atrakcyjne i ekscytujące. Reżyser wcale im tego nie odmawia, wykorzystując wszystkie swoje umiejętności, żeby stworzyć szereg niezapomnianych, ekstrawaganckich scen: płomiennych przemów mobilizujących pracowników Stratton Oakmont do sprzedawania, biurowych orgii godnych Kaliguli czy narkotykowych tripów w odmienne stany świadomości (rozbudowana sekwencja, w której Belfort i grany przez Jonah Hilla Donnie Azoff biorą przeterminowane tabletki metakwalonu o nazwie Quaalude to samowystarczalne arcydzieło slapstickowej komedii). Świat, który przedstawia nam Scorsese, może być nihilistyczny, ale nie znaczy to jeszcze, że jest zupełnie martwy.
Historia Jordana Belforta pozornie podąża według znanego schematu: skromne początki, wzlot i bolesny upadek. Jednak przy bliższej analizie okazuje się, że początki nie wyglądały aż tak skromnie, wzlot nie prowadził w prostej linii na szczyt, a upadek nie był ostateczny i nie na samo dno – stanowił zaledwie potknięcie. Rzeczywistość pokazuje, że oszuści pokroju Belforta zazwyczaj nie zostają należycie ukarani (w tym przypadku skończyło się na 22 miesiącach w więzieniu i 110 milionach dolarów odszkodowań), a pieniądze, chociaż nie można za nie kupić szczęścia, pozwalają na częściowe pozbycie się odpowiedzialności za własne czyny. Niektórzy widzowie mogą mieć o to pretensje – nie jest to przesłanie, które łatwo przyjmuje się do wiadomości – ale Martin Scorsese nie zamierza niczego ukrywać dla naszego spokoju ducha. W finałowej scenie filmu reżyser dobitnie pokazuje, że urodzony manipulator taki jak Jordan Belfort zawsze odnajdzie klientów, nawet jeśli jedyne, co mu pozostało, to umiejętność sprzedaży długopisu.
Film:
„Wilk z Wall Street”, reż. Martin Scorsese, USA 2013, dystr. Monolith Films.