Kiedy Wendy biega z mopem pokrzykując na resztę towarzystwa, że czas „sprzątnąć w tym chlewie”, ja widzę moją belgijską współlokatorkę Marie kiedy stojąc na progu łazienki z furią w oczach wrzeszczy na rudego, trzykrotnie większego od siebie Niemca: „Hans, znów zatkałeś odpływ prysznica włosami ze swojej klaty!”.

Materiały prasowe
Materiały prasowe

Kiedy sfrustrowana Wendy wyrzuca towarzyszom, że ciągle jarają blanty w jej pokoju, mnie przed oczyma staje Flamandczyk Franklin. To w jego klitce na poddaszu kamienicy zaczynały się wszystkie najdziksze imprezy i to tam naszej erasmusowej rodzinie przychodziły do głów najgłupsze pomysły, łącznie z nocnym, gitarowym występem na balkonie, za który znienawidzili nas wszyscy sąsiedzi.

Do tego dochodzą myśli o pachnącej wiosną i belgijskim piwem nocy, kiedy pijani zabawą i solidną porcją bière blanche, które akurat było w promocji, wracaliśmy do mieszkania przez brukselskie Matonge piechotą, na całe gardło wyśpiewując kolędy, każdy w swoim języku.

A potem o tej wzruszającej scenie pożegnania zaraz przed odjazdem pociągu „Jan Kiepura” z dworca Bruxelles-Midi, która na szczęście okazała się być bardziej otwarciem niż zamknięciem pewnego pięknego etapu w moim życiu.

Z tego właśnie powodu „Smaku życia” nigdy nie rozpatrywałam w kategoriach dobrego czy niedobrego kina. „L’auberge espagnole” to po prostu film-instytucja. Maluje on wierny portret pewnego stanu umysłu i ducha. Stanowi doskonały opis specyficznego etapu w życiu każdego Erasmusa (i nie tylko) i świetnie obrazuje towarzyszące mu emocje. Oglądanie „Smaku życia” to coś jak zakończenie wigilijnego wieczoru seansem „Kevin sam w domu” w towarzystwie rodziny: wszyscy znają już ten film na pamięć, wszyscy wiedzą, że to stracony czas, ale nikt nie rusza się sprzed telewizora. Obu filmów nikt już nie ogląda dla ich artystycznej wartości. Oglądamy je dla wspomnień i skojarzeń, które w naszych głowach i sercach zdążyły się wokół nich nagromadzić.

Matrioszki

Na drugą część „Smaku życia” („Les poupées russes”, 2004) wcale nie czekałam z niecierpliwością. Bo i cóż można dodać? Jakich odkryć można jeszcze dokonać mówiąc o studenckim, zamkniętym już etapie życia? Otóż żadnych. I w tym przypadku jest to nie tylko jedyna poprawna odpowiedź, ale też odpowiedź, jakiej udziela Klapisch w kolejnych częściach „Smaku życia”.

Materiały Prasowe
Materiały Prasowe

Smak życia 2” i „Smak życia 3”, poza kilkoma bohaterami, nie mają już bowiem z „L’auberge espagnole” nic wspólnego. I o ile międzynarodowy, kosmopolityczny charakter części pierwszej był romantycznym spojrzeniem na ideał jednoczącej się Europy, o tyle mozaika miast i krajów, z którą mamy do czynienia w „Les poupées russes” i „Casse-tête chinois” nie jest niczym więcej niż bardzo barwną i niezwykle malowniczą, ale jednak tylko dekoracją dla opowiadanych w filmach historii.

Do dziś mam wobec „Smaku życia 2” mieszane uczucia, pewnie również dlatego, że – o ironio! – obejrzałam go jako studentka Erasmusa w maleńkiej, pachnącej kurzem sali kinowej gdzieś na obrzeżach Brukseli. Wyszłam z tego seansu z poczuciem, że obejrzałam naprawdę świetnie zagraną i osadzoną w egzotycznych, petersbursko-parysko-londyńskich krajobrazach opowieść o złożoności i nieprzewidywalności międzyludzkich relacji. Niemniej jednak „Smak życia 2”, pomimo ewidentnych nawiązań do „L’auberge espagnole”, absolutnie nie jest jego kontynuacją. I dobrze, ponieważ był niezwykle ciekawy sam w sobie.

Materiały prasowe
Materiały prasowe

Ton całemu filmowi nadał już tytuł. „Les poupées russes” to dosłownie matrioszki i to do nich nawiązuje w swoich rozmyślaniach niespełniony, sfrustrowany pisarz Xavier (Romain Duris). Xavier jest już w okolicach trzydziestki i oto przyszedł czas na pierwsze podsumowania. To pora na odnalezienie tej najmniejszej z matrioszek, ukrytego we wszystkich pozostałych kobietach archetypu, z którym Xavier pragnie spędzić resztę życia.

Widzimy więc jak Xavier na własnej skórze uczy się, że marzenia i rzeczywistość to płaszczyzny równoległe, które przeciąć mogą się tylko pod pewnym kątem, nigdy nie będą się na siebie idealnie nakładać.

W „Smaku życia 2” zarówno Duris, jak i grająca rolę Wendy Kelly Reilly stworzyli brawurowe kreacje wielowymiarowych postaci funkcjonujących w świecie, w którym nie ma prostych rozwiązań – są za to skłębione emocje, labirynt dróg i plątanina myśli. Puzzle, które w toku całego filmu układa Wendy świetnie obrazują pragnienie bohaterów, aby ten chaos uporządkować; aby z tego bezładu stworzyć logiczną, niosącą spokój całość.

Układanka

I prawie im się udaje. Prawie, bo w pewnym momencie, bez słowa wyjaśnienia, Wendy jednym ruchem tę starannie układaną mozaikę burzy: zostawia Xaviera, zostawia Paryż, zabiera ze sobą dzieci i wyjeżdża próbować szczęścia w Nowym Jorku u boku dobrze sytuowanego Amerykanina.

Już to dramatyczne zawiązanie akcji „Smaku życia 3” („Casse-tête chinois” 2013), zupełnie niepasujące do charakteru znanej z poprzednich części Wendy, mocno mnie zaskoczyło. Nigdy nie poznajemy motywów działania Wendy. Nic, co wiąże się z nią i jej wieloletnim związkiem z Xavierem nie doczekuje się w filmie właściwego rozwinięcia i wyjaśnienia. Może szkoda. A może jest to część tej tytułowej zagadki? „Casse-tête chinois”, które w polskim tytule zeszło na dalszy plan, to przecież po francusku ni mniej, ni więcej rodzaj łamigłówki, gry matematycznej, swoistej zagadki logicznej, której rozwiązanie często staje się oczywiste dopiero wtedy, gdy ktoś je nam pokaże.

I tak, w „Smaku życia 3” punkt ciężkości jest całkowicie przerzucony na Xaviera. Oglądamy jego zmagania z tą łamigłówką, konfrontację z plątaniną wątków, ludzi i zdarzeń, jaką zupełnie nagle i niespodziewanie staje się jego życie. Patrzymy, jak Xavier buduje to życie na nowo: w obcym kraju, w obcym mieście i wśród obcych ludzi. Obserwujemy, jak próbuje tę swoją zagadkę logiczną rozwiązać; jak chcąc uniknąć błędów swojego ojca, od początku, mozolnie i nieporadnie oswaja nową, amerykańską rzeczywistość.

Lata wcześniej ojciec Xaviera poszedł bowiem na łatwiznę – po rozstaniu z jego matką, oddał związek z synem walkowerem i usunął się w cień, Xavier zaś nigdy nie przestał za nim tęsknić. To dlatego Xavier nie zamierza się poddać, walczy o kontakt z dziećmi. Pragnąc być blisko nich, rzuca wszystko i jedzie za Wendy za Wielką Wodę. Telefoniczne awantury o szkolne mundurki oraz środki, jakich chwyta się Xavier, by uprawomocnić swój status imigranta w Nowym Jorku wprowadzają do filmu wątek idei zaangażowanego i aktywnego ojcostwa, rozumianego jako partnerstwo stron i egalitarna współodpowiedzialność za los tych, którzy dzięki nam pojawili się na tym najlepszym ze światów.

Na szczęście – i dla większego skomplikowania sytuacji życiowej głównego bohatera – w tej walce Xavier nie jest sam. W Nowym Jorku jest też jego wieloletnia, belgijska przyjaciółka Isabelle (Cécile de France), którą poznał w starych, dobrych czasach w Barcelonie. Kobieta żyjąca w związku homoseksualnym, prosi go o spermę i zostaje matką jego trzeciego dziecka. Xaviera odwiedza w Nowym Jorku również grana przez Audrey Tautou Martine – dziewczyna, która zerwała z nim, kiedy wyjechał do Barcelony na stypendium, a z którą przez te wszystkie lata pozostał w bardzo bliskiej przyjaźni.

Całe szczęście, że pozostał. I całe szczęście, że Martine go odwiedza. Jedną z najzabawniejszych – choć w zupełnie niezamierzony sposób – scen w całym filmie jest bowiem ta, w której Martine wchodzi do pokoju wypełnionego członkami zarządu Bardzo Ważnej i Bardzo Dużej Chińskiej Spółki i cudownie wystudiowanym mandaryńskim nawraca ich na ekologię, cytując chińskich poetów klasycznych. Pomijam absurdalność samego pomysłu, zwłaszcza, że już na pierwszy rzut ucha było dla mnie zupełnie oczywiste, że Audrey Tautou nie ma zielonego pojęcia, co mówi. Jej starannie wyreżyserowana melorecytacja, zestawiona z Ameliowym trzepotaniem rzęsami, francuskim ściągnięciem ust w ten charakterystyczny dzióbek i naturalnym mandaryńskim jej rozmówców rozbawiła mnie tak bardzo, że ludzie z sąsiednich foteli musieli uciszać mój szatański rechot.

smak_zycia_3_zdjecie_9W podobnie głupawe rozbawienie wprawiła mnie jeszcze jedna scena. W zasadzie kalka analogicznej sceny z pierwszej części „Smaku życia”, przywiodła mi bowiem na myśl psa próbującego ugryźć się we własny ogon. Pamiętacie, kiedy młodziutka Wendy z „L’auberge espagnole” baraszkowała w najlepsze z amerykańskim gitarzystą, a jej chłopak, Alister, wpadł z niezapowiedzianą wizytą? Kiedy wszyscy współlokatorzy zmobilizowali się i stanęli na głowie, by ratować sytuację i by Alister niczego się nie dowiedział? Jak brat Wendy, William, zapakował się w jedwabny szlafroczek i wskoczył zaskoczonemu Amerykaninowi do łóżka kryjąc Wendy i przekonując Alistera, że jest gejem?

W „Smaku życia 3” Cédrick Klapisch, niestety, odgrzewa ten kotlet. Tym razem mamy niepoprawną Isabelle, która zdradza swoją partnerkę z belgijską nianią własnej córki. Mamy bezduszną delegację z urzędu ds. imigracji, która wpada z niezapowiedzianą wizytą do wynajmowanego przez Xaviera mieszkania. Mamy Xaviera, który pędzi, by zapobiec katastrofie, Martine, która udaje argentyńską gosposię i uciekającą nago na dach budynku Isabelle.

Dowcip powtórzony jest jednak równie nieśmieszny, co dowcip, który trzeba słuchaczowi wyjaśniać. Kotlet odgrzewany z taką mocą z lekka trąci spalenizną, a zniesmaczony widz wierci się niespokojnie na krześle, śmiejąc się trochę wbrew sobie.

Szybciej, więcej, mocniej

W „Smaku życia 3” w ogóle wiele się dzieje. W zasadzie – ciągle się coś dzieje. Często, niestety, dzieje się dla samego dziania i trochę tak jakby bez sensu.

I nawet w krótkich momentach oddechu, refleksji i samotności Xaviera odwiedzają absurdalni w swoim niedopasowaniu do czasów i sytuacji Hegel i Schopenhauer. Filozofowie dzielą się z zagubionym Xavierem okruchami mądrości, która tylko pozornie nie przystaje do otaczającej go rzeczywistości. Prawdziwa mądrość bowiem zawsze do rzeczywistości – jakiejś rzeczywistości – przystaje i tylko tutaj, w kontekście ogólnego przeładowania ludźmi i zdarzeniami, ta mądrość upada na podłogę jak zgubiona moneta, wydaje jedynie krótki dźwięk, a potem znika bez śladu gdzieś pod łóżkiem.

Cała historia zatacza piękne koło, kiedy Xavier uświadamia sobie, że czterdziestka na karku to już nie czas na szukanie wielkiej, romantycznej miłości, a idealną towarzyszkę życia od lat ma przecież tuż obok. W porywie serca Xavier biegnie więc: biegnie pięknie (rany, jak Romain Duris pięknie biega!), biegnie do utraty tchu, by nie pozwolić Martine wyjechać.

I tak oto, na koniec tego sprinterskiego biegu, widz – zupełnie jak Xavier, zostaje z zadyszką. Zaszło tak wiele, a nic się nie zmieniło. Tyle się zadziało, a nic nie wydarzyło. Uroboros. Wąż, co połknął własny ogon. Z tą różnicą, że jest to wąż niegroźny, pastelowo-tęczowy, miły dla oka i przyjemny w dotyku. Jest mięciutki jak kaczuszka, puszysty jak kołderka, milutki jak poduszka. I tylko lekki swąd spalenizny z tych odgrzewanych kotletów nieco zepsuł mi przyjemność z przytulania, tfu, przepraszam, oglądania „Smaku życia 3”.

 

Filmy:

„Smak życia”, Cédrick Klapisch, Francja Hiszpania 2002.

Smak życia 2”, reż. Cédrick Klapisch, Francja, Wielka Brytania 2005.

Smak życia 3, czyli chińska układanka”, Cédrick Klapisch, Francja 2013.