Młody człowiek o nazwisku Belfort i zacięciu sprzedażowca pragnie zostać milionerem. Jako drogę ku temu obiera zawód maklera. Terminuje w jednym z Szacownych Banków, będących ikoną Wall Street końca lat osiemdziesiątych. Starszy kolega wyjaśnia ze swadą młodzieńcowi, że wszystko to humbug, meteor może nadlecieć zawsze, więc zamiast budować zaufanie klientów, trzeba koncentrować się na tym, by zarobić na nich jak najwięcej. Koncentrację tę wyśmienicie wzmaga nieskrępowane zażywanie narkotyków, picie oraz jak najczęstsze rozładowywanie seksualnego napięcia. Ledwo Belfort zdąży zdobyć licencję maklera i zacząć owe wskazówki w pełni wcielać w życie, nadchodzi rzeczony Czarny Poniedziałek. Szacowny Bank i inne dinozaury (drapieżne – ale jednak) umierają, a głodny sukcesu bohater staje się bliższy pucybutowi niż milionerowi. Poza kartonowym pudłem i zawiedzionymi ambicjami, dysponuje jednak desperacją, głodem sukcesu i drapieżnością – cechami, które w świecie po katastrofie muszą wieść na szczyt. W tym miejscu zaczyna się główny rozdział opowieści o zdumiewających przypadkach Jordana Belforta – jednego z bardziej znanych wojowników nowojorskiego plemienia maklerów – naciągaczy.

Jaka piękna katastrofa. Za, a nawet przeciw

Sądząc po odzewie, z jakim spotkał się „Wilk z Wall Street”, drugie kryterium też jest spełnione. „New Yorker” poświęcił filmowi aż dwie recenzje, jedna jest nieprzyzwoicie długa, obie rozpatrują film w planie moralnym. Recenzenci zarówno w Stanach, jak i w Europie wahają się, czy aby Scorsese, obrazując historię tak, a nie inaczej (o czym dalej), nie pochwala wilczych, anomicznych obyczajów – co byłoby wszak karygodne. Także w Polsce krytyka chce słyszeć w tym filmie głos Scorsese w sprawie systemu polityczno-finansowego doby rozwiniętego kapitalizmu. Oczywiście głos ewokowany przy pomocy narzędzi filmowych, a nie tuby agitatora politycznego, względnie pióra krytyka społecznego – niemniej w tej właśnie sprawie. Głos, choćby zdaniem Jakuba Majmurka w „Dzienniku Opinii”, par exellance polityczny i wyrażający słuszne, godne pochwały stanowiska.

Na podobnej płaszczyźnie co pochwały spotykają film zarzuty. Christina McDowell, córka jednego z współpracowników Belforta, opublikowała list, w którym piętnuje „Wilka…” jako obraz gloryfikujący działalność przestępczą. Wzywa w owym liście do bojkotu, jako że jego wsparcie to wsparcie prawdziwego Jordana Belforta – który odsiedział już swoje i z zawadiackim uśmiechem udziela obecnie w amerykańskiej telewizji dość przewrotnych wywiadów. Z drugiej strony, w zeszłym tygodniu na falach eteru zatroskany Tadeusz Mosz w rozmowie z przedstawicielem polskiego biznesu oskarżył film o niejaką płyciznę i wyraził obawę, że takie, a nie inne przedstawienie poczynań pana Belforta przyczyni się do braku zaufania Polaków do rynków finansowych. A także do wyrobienia sobie o ich koryfeuszach en general niepochlebnej, krzywdzącej opinii.

Wreszcie sam Jordan Belfort w wyżej wspomnianych wywiadach stara się dumę ze swej niegdysiejszej wilczej natury łączyć zgrabnie z wyrazami ekspiacji za wilcze sprawki, korzenia zła upatrując jednakowoż w złym systemie. Innymi słowy – przesuwając akcenty na płaszczyźnie moralno-politycznej i na tym koncentrując uwagę widzów.

Przechadzki po lesie fikcji

Byłoby czymś wysoce nieprzyzwoitym odmawiać córce ofiary pana Belforta prawa do arcykrytycznej opinii na jego temat i rozciągnięcia tej opinii na wszystko, co z nim związane. Byłoby nieroztropne negować podnoszony przez radiowego publicystę fakt, że mutatis mutancis, straszenie potopem może zniechęcać ludzi od mycia. Byłoby też czymś wysoce małostkowym nie pozwalać panu Belfortowi wierzyć, że, nazywając go „wilkiem z Wall Street”, Scorsese odniósł się do jego przywódczych talentów, drapieżności, zwierzęcej inteligencji.

Wreszcie, czemu nie przyznać racji tym, którzy widzą w owym filmie moralitet piętnujący system, który pozwolił na wyrośnięcie dżungli na Wall Street? Względnie, ezopową opowieść o tym, jak korzystając z pokryzysowego zagubienia mniej wyrobionych drapieżników oraz ciągłej promocji chciwości przez (amerykański) kapitalizm, groźny drapieżca zagarnął w owej dżungli dla siebie pokaźny rewir, w którym łupił bezwzględnie pomniejszą zwierzynę do czasu, gdy system ustabilizował się ponownie, wody opadły, a FBI zrobiła z nim porządek. Nietrudno wreszcie się zgodzić, że Scorsese zabrał oto głos w debacie prowadzonej przez swych krajanów („Wall Street” Stone’a, „Chciwość” Chandora) na temat przyczyn kryzysów finansowych, pochylił się z troską nad kondycją moralną społecznej elity swojej ojczyzny oraz zreinterpretował mistrzowsko mit self-made mana, pokazując jego groźną uwodzicielskość. Można się przy tym do woli zastanawiać, czy reżyser żywi sympatię do swojego bohatera, czy też ją poświęcił na ołtarzu prawomyślnej krytyki aberracji Wall Street. Można też przyjąć, że Scorsese tak bezwzględnym krytykiem politycznym nie jest, skoro wciąż w tym lesie prym wiodą nieprzekupne niedźwiedzie z FBI. Uznać, że „Wilk z Wall Street” to nic innego niż transpozycja amoralnej etologii wilczej szajki (znanej z jego filmów o mafii) do habitatu maklerskiego i sprawdzanie, czy i ferajnę pod przewodnictwem „Big Bad Wolfa” czeka taki sam opłakany los.

Wreszcie, można zgodzić się, że Scorsese wzoruje się nie tylko na La Fontaine i Davidzie Attenborough, ale i Honoriuszu Balzaku. Obrazując drogę młodego ambitnego wilczka na społeczne szczyty, skąd skąpany w blasku złotych monet będzie zawodził swą uwodzicielską pieśń, reżyser stawia ważkie pytania o to, gdzie w gąszczu społecznych norm zagubili swą czujność strażnicy, dlaczego ambicja musi wieść na ścieżkę występku i oszustwa oraz dlaczego pieniądz rządzi światem. W takiej interpretacyjnej (dość przecież pojemnej) klatce można „Wilka…” zamknąć, aczkolwiek pojawią się wtedy pytania, na które nie będzie nam łatwo odpowiedzieć.

Dlaczego w tym filmie brak przemocy, na której zasadzały się filmy mafijne? Dlaczego Belfort jest pokazany jako człowiek tak niekryminalnie i niedrapieżnie roztrzepany i chimeryczny, że aż momentami pocieszny? Skoro miałby być socjopatą – dlaczego taki, a nie inny stosunek do najbliższych (współpracowników, ojca, żon)? Oczywiście, jest to stosunek egotyka ze wszelkimi tego konsekwencjami, ale też głęboko emocjonalny, nacechowany ciągłym poczuciem winy i strachem, co w kilku kluczowych momentach przybliża porażkę. Wreszcie, skoro to Rastignac z przedmieść, aspirujący ku elitom finansjery rodem z „Mayflowera” – dlaczego wcale nie próbuje się dostać się do tychże elit i pozostał wśród starych kumpli, prostych chłopaków? A skoro ten film to miałaby być wiwisekcja Systemu – to dlaczego o tym systemie dowiadujemy się tak mało? Dlaczego widzimy raczej akcję wioskowego Robin Hooda, który łupi mieszczan na gościńcu, a potem upija się, tańcząc wraz z całą bandą wokół ogniska, nie współpracując z jakimkolwiek skorumpowanym szeryfem? Ba – dlaczego przedstawiciele tego systemu nie chcą dać się korumpować? A skoro to moralitet – to czemu jest obrazowany tak, że bardzo się trzeba wysilić, by dostrzec zamiast feerii głupawych i autodestrukcyjnych zabaw postępującą deprawację wilczej paczki? I wreszcie – na diabła ciągle te narkotyki, stosy pieniędzy, tony luksusowego lądowego, powietrznego i morskiego motożelastwa w dyspozycji wilka, wirujące w jakimś obłędnym kołowrocie, nad którymi (w przeciwieństwie do ludzi naprawdę potężnych) wilk nasz nie ma żadnej kontroli?

Limits of control

Ta ostatnia kwestia pozwala spojrzeć na film z zupełnie innej perspektywy. Powtórzmy, nasz wilk nie ma kontroli nad żadnym z trofeów i oznak luksusu, którymi się otacza. Ani narkotykami, ani żoną, ani pieniędzmi, ani nawet rzeczonymi środkami transportu. Co więcej, reżyser pokazuje nam to tak łopatologicznie, że bardziej się chyba nie da. Luksusowy wóz rozbija, za co ląduje niemal w areszcie; helikopter – niemal rozbija, lądując na własnym trawniku, za co prawie zostawia go żona; jacht wyglądający na doskonale niezatapialny –zatapia, przez co ma problemy ze skutecznym praniem pieniędzy. Wreszcie „żona-trofeum” zostawia go, narkotyki i alkohol nie dają żyć do tego stopnia, że (w przeciwieństwie do kumpli) zostaje mu pić bezalkoholowego budwaissera. Pieniądze, w przedziwny sposób (jak na kogoś, kto zarabiał w latach dziewięćdziesiątych niemal 50 milionów dolarów rocznie i kto wcale nie został ich w pełni pozbawiony przez władze) wyparowują – a on zostaje z długami.

Także sposób obrazowania w tym filmie zdaje się być w pełni zgodny z tym tropem. Jak napisał jeden z amerykańskich krytyków, Scorsese chyba chciał tym filmem „wytarantinić Tarantino” („Tarantino out Tarantino”) Tempo jest wariackie, ekran ocieka przekleństwami, golizną i złym gustem, wszystko kręci się coraz szybciej, jest coraz bardziej hałaśliwe i niepotrzebnie kolorowe. W połowie trzeciej godziny widz ma prawo zacząć się zastanawiać, czy ta karuzela nie jest aby puszczona samopas i czy aby kiedykolwiek się zatrzyma. A nawet jeśli, to czy opuszczając krzesełko, uspokoimy błędnik, cały czas oszołomiony widokiem narkotycznych tripów, alkoholowych orgii, kobiecych (i nie tylko) roznegliżowanych ciał, drogich i błyszczących środków lokomocji oraz wszelakich innych must-have’ów amerykańskiej finansjery złotych lat dziewięćdziesiątych.

Pośrodku tego wszystkiego – nasz drapieżny wilk. Wykrzywiający twarz w serii coraz dzikszych grymasów di Caprio, mówiący raz do nas, raz do samego siebie. W oszałamiającym tempie traci kontrolę nad swoją konsumpcją. Zupełnie nie utrzymuje oznak własnego statusu. A mimo to je generuje, pozyskuje, tapetuje nimi swoje życie w sposób groteskowy. Tylko po to, żeby je zużyć, pochłonąć, zniszczyć i konsumować dalej. Także te z tych oznak, które nie mają wymiaru fizycznych obiektów, lecz raczej modelu życia (orgie, pijaństwa, narkotykowe fiesty, licealne wygłupy realizowane w skali gwiazd rocka), są przez wilka konsumowane w ilościach gargantuicznych. Dławi się, mdleje, wstyd mu, ale żre dalej.

Scorsese nigdy jeszcze do tej pory nie zrobił filmu katastroficznego. Im dłużej słucham dyskusji o „Wilku z Wall Street”, tym coraz bardziej jestem przekonany, że ten film nie jest wyjątkiem. Rozpatrywanie go w planie polityczno-moralnym w żadnym stopniu nie wyczerpie jego formuły. Poza tym jak zamknąć oczy na mieszankę wulgarności i ekstatyczności, która kręci tym filmem młynka i rodzi niepewność co do pozycji samego Scorsese, pozwalając na mocno rozbieżne interpretacje? Ten sposób obrazowania nie zostaje przez Scorsese użyty, by opowiedzieć o katastrofie, krytykować sprawców, tropić przyczyny, złożyć jakąkolwiek polityczną deklarację. Lecz zaufajmy reżyserowi, że jest użyty nie bez powodu. Przypomnijmy sobie, że gros filmów Scorsese to obrazy o jednostkach, które tak lub inaczej rozumianą nieprzeciętność wywodzą z własnej osobowościowej patologii albo z chorobowych zaburzeń. Zostawiając na boku dokumenty, których część też tutaj pasuje, weźmy choćby te trzy: „Taksówkarz”, „Wściekły Byk”, „Aviator”. W każdym obraz filmowy jest zbudowany wokół centralnej postaci, kamera pracuje tak, by oddać maksymalnie dobitnie jego psychozy i drogę, którą go powiodą. Poza postacią bohatera nie znajdziemy tam szerokiej społecznej panoramy – a jedynie dekoracje. Może trójwymiarowe, zniuansowane, ale jednak dekoracje, służące głównie uwypukleniu oznak choroby bohatera. Z przyjemnością dodam do tej trójki „Wilka z Wall Street” – najbardziej wyrazisty film o społecznej bulimii, jaki widziałem.

To, że bulimikiem w tym akurat obrazie jest makler-oszust, pozwala tę chorobę pokazać naprawdę dobrze. Tak jak dobrze jest uczynić psychotycznego furiata bokserem, a psychotycznego perfekcjonistę cierpiącego na nerwicę natręctw – geniuszem awiacji. Ale żeby ten film był filmem o rynkach finansowych? Fugazi. Fugazi, czyli ściema.

Film:

„Wilk z Wall Street”, reż. Martin Scorsese, USA 2013