O „House of Cards”  pisał już na łamach „Kultury Liberalnej” Łukasz Jasina. Było to ponad pół roku temu, a dzisiaj, z okazji nadchodzącej wielkimi krokami premiery drugiego sezonu (14 lutego 2014 r.), chciałbym wrócić do tematu i przedstawić drugi głos w tej sprawie, będący spojrzeniem z innej strony, a do pewnego stopnia również polemiką. Przyjmę tutaj bardzo konkretny klucz interpretacyjny: skupię się wyłącznie na tym, co ów serial mówi na temat stanu amerykańskiego państwa, społeczeństwa i aparatu władzy.

Chciałbym niniejszym postawić nieco prowokacyjną tezę, że wbrew temu, co się może na pierwszy rzut oka wydawać i wbrew temu, co można czasem usłyszeć, „House of Cards” przedstawia obraz amerykańskiej polityki i jej mechanizmów demokratycznych w sposób pozytywny, a nawet budujący.

Uzasadnienie zacznijmy od oddania sprawiedliwości oczywistościom: rzecz jasna, w wewnętrznych rozgrywkach w Waszyngtonie, tam, gdzie w grę wchodzi kariera, osobisty sukces i poszerzenie pola władzy ‒ tam żadna bezwzględność, żaden cynizm i żadna brutalność nie będą nie do przyjęcia. Pod tym względem obraz przedstawia się całkowicie jednoznacznie: w walce o władzę zwyciężają tylko i wyłącznie siła i podstęp, wszelkie wartości i wszelki idealizm są jedynie obciążeniem, a ci, którzy nie zdołają ich się wyzbyć ‒ giną.

Niemniej, wydaje mi się, że byłoby krótkowzrocznością zatrzymać się w tym punkcie i ograniczyć się do stwierdzenia, że „House of Cards” przedstawia makiaweliczną wizję polityki. Zwróćmy bowiem uwagę, że wszyscy bez wyjątku bohaterowie serialu ‒ zarówno przedstawiciele władzy ustawodawczej (Kongres), jak i wykonawczej (Biały Dom) ‒ są cały czas lojalni wobec społeczeństwa, które ich wybrało i które reprezentują, a także wobec samych procedur demokratycznych. Owszem, bezwzględność i cynizm walki między poszczególnymi politykami pokazane zostały w pełnej krasie, ale nigdzie nie podważono supremacji obywateli w roli suwerena. Owszem, politycy nie cofną się przed żadną bezwzględnością, ale jest to zawsze bezwzględność skierowana przeciwko innym politykom, nigdy przeciw społeczeństwu. „House of Cards” pokazuje kuchnię władzy, brudną, amoralną, czasem wręcz przerażającą, ale nie podważa tego, że jest ona wybierana przez obywateli, że reprezentuje społeczeństwo i przed nim odpowiada. Takie są ramy świata przedstawionego w tym serialu i obowiązują one sztywno: nie ma nawet sugestii, że można by wyjść poza nie, złamać zasady odpowiedzialności władzy za społeczeństwo  i przed nim. Co więcej, sporo dowiadujemy się też o relacji między tymi stronami, a także o mechanizmach społecznej kontroli. I wszystko to, jeśli się tylko postaramy nie dać zwieść pierwszemu wrażeniu, pokaże swoje zaskakująco pozytywne oblicze.

Bez ucieczki od odpowiedzialności

Przyjrzymy się na początek samemu stosunkowi, jaki mają bohaterowie serialu do wyborców, do decyzji, jaką podejmują oni w wyborach, a także do odpowiedzialności, jaka się z tym wiąże. Nikt nigdy nie podważa tego, że to obywatele Stanów Zjednoczonych mają głos ostateczny, że to jest ta siła, która ich wszystkich ‒ i Walkera, i Franka, i wszystkich innych ‒ wyniosła do władzy. Owszem, wewnątrz tak zakreślonego pola walki obowiązuje wolna amerykanka, ale głos wyborców musi zostać wysłuchany z pokorą i czołobitnością. Frank mówi o tym wprost: „Polityk, który dostaje 70 milionów głosów, zostaje namaszczony do czegoś większego niż on sam. Do czegoś większego nawet niż ja ‒ choć niechętnie to przyznaję”[1].

Wyborcy, społeczeństwo, naród amerykański ‒ to jest w świecie tego serialu siła wyższa i wszyscy grają tylko tak, jak ona pozwala. Czasem jest to wręcz siła nieomal boska, przywołująca do porządku, budząca strach. Zwróćmy uwagę, jaka jest ostateczna groźba, jakiej Linda Vasquez używa w spięciu z Frankiem po przecieku ustawy reformującej szkolnictwo [2]: jeśli Frank zawali sprawę i nie podda reformy pod głosowanie w ciągu pierwszych stu dni nowego rządu, to będzie musiał osobiście się tłumaczyć przed prezydentem, dlaczego ten ostatni „oszukał naród amerykański”, nie wywiązując się z obietnicy złożonej w przemówieniu inauguracyjnym. Warto wydobyć na wierzch to milczące założenie: nie można bardziej podpaść prezydentowi Stanów Zjednoczonych niż sprawić, by musiał się on tłumaczyć przez narodem. Nie ma bowiem gorszej do wyobrażenia rzeczy, niż nie wywiązać się z obietnicy danej wyborcom i społeczeństwu.

Ten wątek wraca wielokrotnie, w mniejszej lub większej skali. Zwróćmy uwagę, jakie karty przetargowe są w tym serialu używane: nic bardziej nie obniża szans polityka na elekcję czy reelekcję niż dopuszczenie do zamknięcia dużego zakładu przemysłowego w jego okręgu wyborczym. Podobnie w drugą stronę: nic nie jest silniejszą kartą w rękach polityka niż móc powiedzieć, że do likwidacji tysięcy miejsc pracy nie dopuścił [3], albo że je usiłuje stworzyć [4].

‘Where I come from in South Carolina…’

Szczegółowe studium odpowiedzialności przed społeczeństwem zawiera odcinek trzeci: Frank musi opuścić negocjacje w sprawie reformy edukacji i udać się „w teren”, by zająć się sprawami swojego macierzystego okręgu w Karolinie Południowej.  Oczywiście, robi to niechętnie („Ja po prostu nienawidzę zajmować się tymi gównianymi drobnostkami” [5]) i trudno się oprzeć wrażeniu, że najlepiej by się czuł w systemie stalinowskim, gdzie przed żadnymi wyborcami nie odpowiada. Jednak realia amerykańskiego systemu politycznego są takie, że pojedyncza tragedia pojedynczej rodziny w sennej Karolinie Południowej może skłonić kluczową postać waszyngtońskiej polityki do porzucenia negocjacji na najwyższym szczeblu i wyruszenia w podróż do prowincjonalnego Gaffney (tam gdzie tylko „biblie, grille i zwichnięte kręgosłupy” [6]). I owszem, Frank robi to niechętnie, owszem, robi to tylko dlatego, że musi, tylko dlatego, że republikanin Orrin zaczął robić wokół sprawy szum w lokalnej prasie, a demonicznie nieomylny sztabowiec Stamper zdążył już ustalić, że ten szum osiągnął groźny poziom. Niemniej, o to właśnie chodzi: ten system sprawia, że to jest w ogóle możliwe. To właśnie system daje zwykłym ludziom możliwość zmuszenia waszyngtońskiego rozdawcy kart do pochylenia się nad sprawami zwykłych ludzi. Narzędzia społecznej kontroli nad władzą istnieją i sprawdzają się.

Wyborcy, społeczeństwo, naród amerykański to w świecie tego serialu siła wyższa i wszyscy grają tak, jak ona pozwala. Czasem jest to siła nieomal boska, przywołująca do porządku, budząca strach. | Piotr Stankiewicz

Ujmując rzecz jeszcze inaczej: oczywiście, Frankowi przez myśl by nie przeszło jechać do Gaffney, gdyby nie groziło mu to utratą stanowiska. Ale to nie świadczy przecież źle o stanie demokracji. Łatwo się tutaj poplątać (trudno nie dodać: w szczególności łatwo się poplątać nam, Polakom, z naszą skłonnością do specyficznie rozumianego idealizmu) i pomylić ramy odniesienia. Łatwo jest przyjąć, że dobrze funkcjonujący system polityczno‑społeczny to taki, w którym kongresmen, senator czy poseł pochyla się nad losem pojedynczego obywatela z własnego i bezinteresownego odruchu serca, a źle funkcjonujący system to taki, w którym pochyla się nad nim, bo inaczej demokratyczny mechanizm wymiecie go ze stanowiska. A jest przecież inaczej: źle jest wtedy, kiedy władza pochylać się nad społeczeństwem nie musi, bo przed nim nie odpowiada i społeczeństwo nie sprawuje nad nią kontroli.

State of Independence

Doskonałym przykładem na to, że system, w ramach którego działa makiaweliczny Frank, nie jest bynajmniej aż taki zły, jest również ciągnący się przez większość pierwszej serii wątek pensylwański ‒ czyli sprawa stoczni, ustawy i wyborów na gubernatora. Oczywiście, wszystko, co z nim związane, stanowi przedmiot absolutnie cynicznej rozgrywki o władzę, ale nie ulega wątpliwości, że istnieją pewne reguły gry, których przekroczenie jest nie do pomyślenia. Przede wszystkim takie, że to sami pensylwańczycy przy urnach zdecydują, kto będzie ich gubernatorem ‒ na to żadne manipulacje i żadne sztuczki nie pomogą. „Posadkę w Harrisburgu”, jak oto ujmie Janine [7], można zdobyć jedynie poprzez intensywną kampanię i faktyczną realizację interesów obywateli. Rzeczywiście, mamy do czynienia z zabiegami o wpływy (poparcie wiceprezydenta, który udziela „twarzy” kampanii na szczeblu stanowym, układanie się z lobbystami w sprawie rafinerii w Filadelfii) i z personalnymi zagrywkami przeciwnika ‒ ale ani te ostatnie nie są jakoś całkowicie pozamerytoryczne (kampania Petera Russo oparta jest na haśle powrotu do trzeźwości, więc pytanie konkurenta o to, czy ta trzeźwość jest osiągalna, trudno uznać za czarny PR), ani też nie ma ani chwili wątpliwości, że ostateczny głos mają tylko i wyłącznie pensylwańscy wyborcy. Trudno w ogóle oprzeć się wrażeniu, że Peter Russo naprawdę chce tych wyborców do siebie przekonać, a nie ich oszukać. Co prawda w jedenastym odcinku [8] powie po pijanemu, że prawdziwa szczerość i uczciwość jest na mityngu AA, a kampania opiera się na kłamstwie, ale to jest wyraźna przesada: on przecież naprawdę walczy o te miejsca pracy (pamiętajmy jakiego szału dostanie wtedy, kiedy okaże się, że ustawa w Kongresie padła i tym samym zawiódł swoich wyborców), naprawdę walczy o interesy tych ludzi. Naprawdę chce ich sobie zjednać. Nie ma tu miejsca na zagrywki spod znaku „ciemny lud to kupi”.

House_of_cards_logo

Owszem, jest w tej kampanii pensylwańskiej spór symboliczny dotyczący trzeźwości potencjalnego gubernatora, jakkolwiek nie ma niej walki na puste hasła, slogany i szyldy partyjne, nie ma pseudoideologicznych sporów i rytualnych wojenek. Przeciwnie: gra idzie o bardzo realną stawkę, o prawdziwe miejsca pracy i prawdziwe sprawy żywych ludzi. Fraza „poprawić życie ciężko pracujących pensylwańczyków” [9] bywa wymawiana z pewnym odcieniem ironii, ale, po pierwsze, to pojęcie jest w ogóle nazwane i zdefiniowane jako wartość, a po drugie ‒ tej ironii jest tylko szczypta. Popatrzmy na kuchnię tej kampanii: owszem, na wiecach mówi się okrągłe zdania, ale przecież mają one konkretne odniesienie do konkretnej, kostropatej rzeczywistości. Russo spotyka się ze swoimi wyborcami w barach, w ich domach, wchodzi z nimi w bezpośrednie relacje. Podkreśla, że pracownicy stoczni są jego przyjaciółmi [10], że to dzięki nim został wybrany na kongresmena. I ten kontekst jest tutaj cały czas obecny: owszem, polityka to brudna gra, ale nie ulega wątpliwości, że kto chce zostać wybrany na kongresmena czy gubernatora ‒ ten musi naprawdę służyć ludziom.

Lobby i lobbyści

 Są w „House of Cards” politycy bezwzględni i brutalni, a także szantażowani i zastraszani ‒ ale nie ma polityków skorumpowanych. Warto na to zwrócić uwagę: w tym serialu nie doszukamy się korupcji w ścisłym znaczeniu tego słowa czy też defraudacji. Owszem, była prostytutka dostaje przynajmniej kilkanaście tysięcy dolarów (i możemy mieć wątpliwości co do tego, jak te pieniądze zostały rozliczne w partyjnym budżecie), ale nawet i to jest przecież co najwyżej „bardzo dwuznaczny obszar” (by użyć sformułowania Zoe [11]), a nie coś całkowicie nielegalnego ‒ Rachel dostaje te pieniądze za milczenie, a potem upicie i poderwanie jednej osoby. Co więcej, możemy odnieść tu wrażenie, że dzięki tej przygodzie Sonia Marmieładow wychodzi na prostą: przestaje się prostytuować, znajduje mieszkanie i legalną pracę, a jej dobre i wrażliwe serce nie musi się już tak boleśnie nurzać w brudzie życia ziemskiego.

Tak więc, owszem, takie rzeczy się dzieją, ale nie są one jednoznacznie negatywne: w „House of Cards” nikt nikomu nie oferuje domu w Sarasocie w zamian za przepchnięcie ustawy, nikt nikomu nie wręcza walizki pieniędzy za załatwienie podpisu. Ten temat w ogóle się nie pojawia. Uprawia się lobbing, a w tej grze interesów biorą udział siły, z których każda chce wyciągnąć coś dla siebie, ale przecież mimo pewnej aury tajemniczości i zakulisowości, jaką są otoczone, nie jest to nic ani niespodziewanego, ani nawet nielegalnego.

W kwestii lobbingu warto zwrócić uwagę na dwie rzeczy: po pierwsze, dotacje i inne gratyfikacje od zainteresowanych korporacji nigdy nie płyną do kieszeni prywatnych ‒ nie ma nawet słowa o tym, że SanCorp przelewa cokolwiek na prywatne konto Underwoodów. Cały strumień związanych z lobbingiem korzyści majątkowych i organizacyjno-instytucjonalnych idzie tam, gdzie legalnie iść może: na konta Clean Water Initiative i na konta Partii Demokratycznej. Albo na konto uczelni Sentinel. I owszem, Frank, występujący w odcinku ósmym jako absolwent, który „do czegoś w życiu doszedł”, zostaje uhonorowany otwarciem biblioteki swojego imienia, no ale przecież i to trudno jest uznać za ewidentnie napiętnowania godną defraudację. Przekazanie pieniędzy uniwersytetowi, by mógł on otworzyć nową bibliotekę, postrzegamy przecież zazwyczaj jako działanie pożądane i godne pochwały. Słowem, cały ten lobbing, przedstawiony w nieco dwuznacznych barwach (te spotkania na korytarzach Kongresu, te delikatne nagabywania w hotelach i restauracjach, ta ogólna sugestia, że lobbysta Danton jest wysłannikiem ciemnych i tajemniczych sił rządzących światem), jak się bliżej mu przyjrzeć ‒ jest wcale uczciwy. Podważa on może wizję polityki takiej, jakiej by chcieli Katon czy Marek Aureliusz, ale nie jest ani czymś, czego nie należy się spodziewać w realnym życiu, ani też czymś, co w ewidentny sposób łamie literę czy nawet ducha prawa. Po drugie, wszystkie strony są świadome, że działają w delikatnym obszarze i przykładają wielkich starań, by grać ostrożnie i czysto (poza Frankiem oczywiście ‒ bo „poważanie reguł nie jest regułą, którą on ma w poważaniu” [12]). Remy Danton „istnieje tylko po to” [13], żeby przedstawiciele Kongresu i świata biznesu nie musieli się spotykać osobiście, a kiedy Frank takie spotkanie w końcu na Scotcie Cunninghamie wymusi ‒ ten będzie bardziej niż niezadowolony [14].

Jako się rzekło, nie ma w „House of Cards” korupcji w ścisłym, wybitnie pejoratywnym znaczeniu. Jest za to intensywna wymiana („give and take, welcome to Washington” [15]) korzyści, uprzejmości i przysług, ale zawsze dotyczy ona albo sojuszy i koligacji w ramach walki o władzę, albo realizacji interesów wyborców ‒ co jest przecież tym właśnie, czego w demokracji należy oczekiwać i do czego jest ona stworzona. By użyć konkretnego przykładu: jaki jest ostateczny argument, którym Frank w odcinku czwartym przekonuje Terry’ego Womacka do przyłączenia się do spisku przeciwko Birchowi? Co stanowi „wisienkę na torcie”? Skreślenie bazy wojskowej McCudden z listy baz przeznaczonych do zamknięcia i ocalenie tym samym trzech tysięcy miejsc pracy w okręgu wyborczym Womacka. I tutaj naprawdę trudno już uznać, że oto mamy przed oczami zło świata. Przeciwnie, przecież po to właśnie jest demokratyczny polityk, żeby tę bazę we własnym okręgu utrzymać. I jeśli dobija „dealu”, żeby to zrobić, to świadczy o nim tylko dobrze.

Ale dorzućmy i my swoją wisienkę. Mamy w serialu lobbing taki, który chętnie byśmy widzieli w ciemnych barwach [16] ‒ i co do niego wyjaśniłem, mam nadzieję, dlaczego te barwy tylko wydają się ciemne. Ale przecież obecna jest i druga strona: na przykładzie strajku nauczycieli zostało pokazane, jak sprawnie i konkretnie można wyartykułować żądania strony społecznej. Nie mamy tutaj bezładnych wojenek wśród protestujących, strajkujący nie wysyłają jakiś półpiśmiennych i onieśmielonych przedstawicieli dla starcia z jaśnie niedostępną władzą. Cała ta oddolna a zarazem zinstytucjonalizowana maszyneria pracuje bardzo profesjonalnie, postulaty strajkujących nauczycieli są sprawnie i konkretnie przedstawiane ‒ mamy świetnie pokazany mechanizm „upominania się o swoje”. Jego uosobieniem jest Marty Spinella, który twardo walczy w imieniu nauczycieli z Frankiem (sam Frank przyzna przecież, że nie należy nie doceniać Marty’ego Spinelli [17] ‒ a lepszą pochwałę w tej materii trudno sobie przecież wyobrazić). Warto zwrócić uwagę, że i on, i nauczyciele, którzy za nim stoją, całkiem sporo osiągają: w pewnym momencie i prezydent, i Linda, i w ogóle opinia społeczna (z tego, co widać w przebitkach medialnych przynajmniej), stają po ich stronie. I owszem, Spinella ostatecznie przegrywa w starciu z bezwzględnością Franka, ale, po pierwsze, przegrywa przecież po nie byle jakiej walce (wątek starcia Franka z nauczycielami ciągnie się przez trzy odcinki, czyli przez jedną czwartą pierwszej serii serialu), a po drugie, trudno oprzeć się wrażeniu, że Frank łamie ten strajk tylko dla własnego interesu, a nie dlatego, że jest osobiście nauczycielom niechętny. Wydaje się całkowicie możliwe, że w innych okolicznościach i w innym rozdaniu zagrałby po ich stronie.

House_of_Cards_logo.svg

Era postępowa

Nikt w świecie serialu nie podważa ogólnego kierunku przemian obyczajowo-społecznych zachodzących w Stanach, to znaczy emancypacji całych grup społecznych, uhonorowania i celebracji mniejszości, sprzeciwu wobec rasizmu i dyskryminacji kobiet (szczególnie tych w ciąży). Linda jasno stwierdza w odcinku ósmym, że „jesteśmy Demokratami, więc jeśli musimy wybierać ‒ to opowiadamy się po stronie strajkujących nauczycieli” (inna sprawa, jak to się ostatecznie skończy). Co więcej, owszem, Frank całkowicie na zimno i cynicznie stwierdza, że wartościowe jest w Lindzie to, że jest kobietą i Latynoską (obie te cechy licząc zresztą niżej niż to, że jest ona „twarda jak stek za dwa dolary” [18]), ale przecież nie podważa w najmniejszym stopniu, że w dzisiejszych czasach cechy te postrzega się jako polityczne atuty, a nie słabe punkty. Podobnie w scenie rozmowy Franka z Birchem [19]: wszystko jest oczywiście zimnokrwistą rozgrywką Underwooda, ale nie ulega wątpliwości, że „ustanowić pierwszego w historii czarnoskórego lidera większości w Kongresie” to jest historyczne osiągnięcie, które warto mieć zapisane na swoje konto. Podobnie w wątku pozwu sądowego Gilliane przeciwko Claire: oczywiście, pozew ten wychodzi od kłamstwa (Gilliane oskarża Claire o coś, czego ta nie powiedziała), i oczywiście, jest to dość cyniczna zagrywka, ale abstrahując już nawet od tego, że w zamyśle Gilliane jest to kłamstwo w dobrej sprawie, to warto znów zauważyć, jakie są reguły tej gry. Obserwujemy społeczeństwo, w którym kobiety ciąży podlegają szczególnej ochronie [20], a system prawny zawsze będzie je faworyzował, nawet wbrew faktom. Jak jednoznacznie podkreśla prawnik [21], ława przysięgłych zawsze stanie po stronie matki przy nadziei.

W szczególe siedzi

Ostatni argument stanowi schlebienie szczególarzom, do których i sam się zaliczam. W serialu wielokrotnie powtarza się scena, w której Frank idzie korytarzem swojego biura, a Nancy odczytuje mu plan dnia (to jest ten moment sekundę przed tym, jak Frank rzuca władcze „Odwołaj wszystko!”). Warto się w to wsłuchać, podobnie jak warto podejrzeć plany dnia, które kilkakrotnie przegląda Doug Stamper. Istotną rolę pełnią w tych grafikach „spotkania z wyborcami” i „telefony od wyborców”. Słowo „constituents” (samo w sobie bardzo demokratyczne, bo kładzie dużo większy nacisk na ideę przedstawicielstwa i odpowiedzialności niż nasze słowo „wyborca”, które redukuje rolę obywatela do aktu głosowania raz na cztery lata) jest refrenem, który wyraźnie daje się usłyszeć w tym serialu.

Reasumując: w moim odczuciu trudno  twierdzić, że obraz polityki amerykańskiej, tak jak ją przedstawia „House of Cards”, jest jednoznacznie negatywny. Bo owszem, politycy zażarcie walczą między sobą, ale nigdy nie walczą ze społeczeństwem ‒ przeciwnie, nawet w tych walkach wzajemnych często walczą o coś więcej niż tylko o władzę dla siebie. I tym „czymś” jest właśnie realizacja interesów społecznych i interesów wyborców, którzy ich wybrali, których reprezentują i przed którymi odpowiadają. I trudno się w tym momencie powstrzymać od publicystycznej puenty, że dobrze by było, gdyby polska demokracja osiągnęła kiedyś standardy z „House of Cards”.

 

Przypisy:

[1] Scena na balu noworocznym, odcinek pierwszy (wszystkie przypisy dotyczą pierwszej serii).

[2] Scena rozmowy w biurze Lindy, odcinek drugi.

[3] Baza McCudden, rozmowa Franka z Womackiem, odcinek czwarty.

[4] Cały wątek ustawy związanej z rzeką Delaware i wątek gazu naturalnego.

[5] Zakończenie sceny w której Stamper przekonuje Franka, że konieczny jest osobisty udział w sprawie, odcinek trzeci.

[6] Scena z Meechumem w samochodzie, odcinek trzeci.

[7] Scena burzy mózgów między Zoe, Lukasem i Janine, odcinek trzynasty.

[8] W scenie rozmowy z Frankiem w samochodzie, odcinek jedenasty.

[9] Russo do Christiny, odcinek drugi.

[10] W rozmowie telefonicznej z Frankiem, odcinek dziesiąty.

[11] Rozmowa z Frankiem przy obrazie Eakinsa, odcinek pierwszy.

[12] Scena w biurze, odcinek trzynasty.

[13] Odcinek trzynasty.

[14] Scena rozmowy w samochodzie na ulicach Atlanty, odcinek trzynasty.

[15] Scena na balu noworocznym, odcinek pierwszy.

[16] Warto przy okazji zwrócić uwagę na dwuznaczny fakt, że wśród postaci pierwszo- i drugoplanowych mamy w serialu tylko dwóch czarnoskórych: Freddy’ego, który jest właścicielem dość zapyziałej knajpy (owszem, Frank uważa, że serwuje ona najlepsze żeberka w Waszyngtonie, ale to jest tylko jego prywatna opinia) i Remy’ego Dantona, który owszem, zarabia więcej niż przewodniczący Kongresu, lider większości Kongresu i „majority whip” razem wzięci (scena w restauracji, odcinek drugi), ale jest mimo wszystko postacią stylizowaną na pewną przynajmniej dwuznaczność.

[17] Odcinek czwarty.

[18] Scena na balu sylwestrowym, odcinek pierwszy.

[19] Odcinek czwarty.

[20] W tym punkcie serial przedstawia już nazbyt pokolorowaną rzeczywistość. Trudno nie patrzeć z pewnym przymrużeniem oka na ów postulowany świat, w którym matka w ciąży zawsze wygra proces, jeśli się wie, że Stany Zjednoczone są jednym z czterech krajów na świecie, w których nie ma państwowo zagwarantowanego urlopu macierzyńskiego. Według angielskiej Wikipedii (http://en.wikipedia.org/wiki/Parental_leave, dostęp z 1 lutego 2014 roku) te cztery kraje to: Liberia, Papua-Nowa Gwinea, Suazi i Stany Zjednoczone.

[21] Odcinek trzynasty.

 

Serial:

„House of Cards”, scen. Beau Willimon, prod. USA 2013-

[yt]ULwUzF1q5w4[/yt]