„Potępienie Fausta” to – jak na utwór mistrza i twórcy romantycznej instrumentacji przystało – dzieło pełne zaskakujących pomysłów i dające wielkie pole do popisu dyrygentowi i sprawnej orkiestrze. Ujmujące efekty kolorystyczne z wykorzystaniem skrajnych rejestrów instrumentów dętych, wprowadzone nie dla pustego efektu, lecz w celach wyrazowych, oraz ekspozycja instrumentów solowych są tyleż zaletą partytury jako takiej, co potencjalną wadą każdego wykonania. Niewątpliwie najistotniejsza jest wyobraźnia i koncepcja brzmieniowa, o jaką pokusi się dyrygent.

„Potępienie” bywa przypominane co jakiś czas także warszawskiej publiczności – ostatnio w 2007 r. podczas Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena, wówczas pod batutą Antoniego Wita, niestety z chybioną obsadą, nieprzygotowanym chórem i dyrygentem bez pomysłu na brzmienie orkiestry i interpretację tej efektownej partytury.

Wcześniej utwór ten wystawił Teatr Wielki–Opera Narodowa w porywającej reżyserii Achima Freyera i pod dyrekcją Jacka Kaspszyka, tamta produkcja jednak również nie miała szczęścia do solistów – brakowało zwłaszcza sensownego Fausta (w śpiewie Marcela Bedoniego, w miejscach gdzie było go słychać, dominowały niestety fałsze) i Małgorzaty (w tej partii Małgorzata Walewska, która miała zawsze w tych samych miejscach problemy z czystością dźwięku, zwłaszcza w arii „D’amour l’ardente flamme”). Równie interesująca, co reżyseria tego spektaklu, była pełna kontrastów koncepcja brzmieniowa, jaką zaproponował Kaspszyk. Jego interpretacja znakomicie współgrała z dynamiczną i zaskakującą koncepcją reżysera. Była to prawdopodobnie jedna z lepszych inscenizacji, jakie prezentowano na scenie TW–ON w ciągu ostatnich 13 lat.

W tym roku Jacek Kaspszyk, niewątpliwie dobrze zaznajomiony z tym utworem, zaproponował interpretację dość wyważoną. Skoncentrował się na wydobyciu z orkiestry rozmaitych barw i zadbał o jakość ustępów lirycznych. Bardzo problematyczne okazały się altówki w tutti, co dało się usłyszeć już w scenie I, w której roztacza się muzyczny obraz węgierskiej równiny i samotnego Fausta – każda grała inną barwą. Raczej trudno się spodziewać, żeby Berlioz miał aż tak oryginalny pomysł instrumentacyjny, nawet biorąc pod uwagę jego nowatorskie podejście do ekspresji brzmienia, trudno też o taki zamiar podejrzewać Kaspszyka. Być może to wina solisty/koncertmistrza altówek, Marka Marczyka, który nie popisał się także swoim solo w XI scenie, towarzysząc niewykończoną, nielogiczną frazą Małgorzacie w „Balladzie o królu z Thule”. Dynamika jego solo także była dyskusyjna, przez co w przykry sposób odcinało się od harmonizującej z balladą barwy głosu solistki, Lilli Paasikivi.

Wartością dodaną tego wykonania, poza dobrą ręką Kaspszyka do Berlioza, okazali się soliści. Dużym zaskoczeniem był obsadzony w niewielkiej partii Brandera Adam Palka, dysponujący naturalnym, pięknie brzmiącym głosem, bez sztucznego przyciemniania barwy, które zdarza się młodym basom i barytonom. Palka przykuwał uwagę dojrzałością i dbałością o szczegóły. Bardzo dobrze śpiewał pod względem technicznym Michael Spyres (Faust), amerykański tenor znany z występów w rolach Rossiniowskich; godna odnotowania jest jego interpretacja arii, w której bohater rozmyśla o samobójstwie („Sans regrets j’ai quitté” w IV scenie), dobrze sprawdził się także jako żywiołowy kochanek w scenie wyznania miłości Małgorzacie (duet „Grand Dieux! Ange Adoré!” w scenie XII).

Partię Mefistofelesa śpiewał pochodzący z Belgii Lionel Lhote. Trudność tej partii zasadza się m.in. na fragmentach o charakterze deklamacyjnym, co ze względu na specyficzną prozodię języka francuskiego bywa kłopotliwe dla wykonawców. Jednocześnie ta rozbudowana rola obfituje w wielkie sceny dramatyczne, gdzie dużo wysiłku trzeba włożyć w ich „teatralizację” – Lhote, choć obdarzony mało demonicznym barytonem, wykazał się wielkim wyczuciem dramaturgicznym, a także ładnym górnym rejestrem o stabilnym barytonowym brzmieniu.

Lilli Paasikivi jako Małgorzata zrobiła znakomite wrażenie; niezwykle nastrojowo zaśpiewała „Balladę o królu z Thule”. Czarując pięknie brzmiącą zmysłową średnicą, zrobiła to, co absolutnie konieczne i zupełnie wystarczające, aby uniknąć niepotrzebnego „teatrzyku”. Niestety, popisowa aria „D’amour l’ardente flamme” nie udała jej się tak dobrze jak „Ballada…”. Po przyjemnej kantylenie w pierwszej części arii wyzwaniem okazały skoki i „górki”, zaśpiewane mało precyzyjnie, oraz samo zakończenie z serią wysokich dźwięków w rozciągniętym tempie. Trzeba jednak przyznać, że jest to bardzo trudna aria, a Paasikivi, świadoma swoich walorów i mankamentów, próbowała wybrnąć z problematycznych dźwięków, śpiewając je niepełnym głosem, trochę jakby markując.

Kaspszykowi, udało się podkreślić teatralno-operowe aspekty tego utworu przez zastosowanie różnych rozwiązań przestrzennych, a także dzięki subtelnemu podkreślaniu rytmów tanecznych (miły dla ucha był marsz węgierski, a także przemarsze wojsk i menuet w XII scenie). Bardzo dobrze wypadło pod jego batutą kilka lirycznych fragmentów, w których można było docenić brzmienie orkiestry, jak na przykład IV scena. Niestety efekty pracy Michaela Spyresa i nastrojowego piana orkiestry szybko zniweczył chór, który nawet po zmianie dyrektora artystycznego wciąż jest najsłabszym ogniwem tych koncertów Filharmonii Narodowej, w których bierze udział.

Jego wejście w IV scenie (kantyczka wielkanocna) należało do spektakularnie brzydkich z winy licznych nieścisłości metrycznych i bardzo wycofanej, spłaszczonej emisji. Nieszczególnie dobrze wypadły również inne fragmenty chóralne, jak chór żołnierzy – miało się wrażenie, że to wojska pancerne i następujący po nich chór leniwych studentów, z pewnością myślących już o wakacjach. Trzeba jednocześnie przyznać, że chóry męskie wypadły zdecydowanie lepiej niż żeńskie – w epilogu, gdzie mają pojawić się niebiańskie brzmienia, trudno było uwierzyć w to, co zaproponowały panie, szczególnie soprany. Jak na ironię i tak był to prawdopodobnie najlepszy występ chóru Filharmonii Narodowej w tym sezonie – nieznacznie polepszyła się jakość brzmienia i zwiększyła się dyscyplina metryczna (jednak dowcipna fuga na słowie „amen” w scenie z Branderem została zaśpiewana bardzo nierówno i chaotycznie, mimo klarownych wskazówek dyrygenta). Chór ma w tym utworze ważną i rozbudowaną rolę – i głównie z jego winy to, co mogło być całkiem uczciwym potępieniem Fausta, okazało się ostatecznie co najwyżej lekkim… otępieniem.

W porównaniu z wykonaniem z TW-ON sprzed dziesięciu lat Kaspszyk zmodyfikował nieco koncepcję brzmieniową całości i wyczulił się na aspekty kolorystyczne. Trochę mniej było także skrajnych poziomów dynamicznych, zwłaszcza tych najgłośniejszych. Oby była to nowa, stała tendencja w podejściu tego dyrygenta do wielkiej symfoniki; byłoby to zresztą z korzyścią dla orkiestry FN, której forte zwykle jest niestaranne, wręcz fałszywe, ale to prawdopodobnie jeszcze spadek po poprzednim dyrektorze.

Koncert:

Zakończenie sezonu artystycznego Filharmonii Narodowej, 29 maja 2015 r.

Orkiestra i Chór Filharmonii Narodowej

dyrygent: Jacek Kaspszyk, dyrektor chóru: Henryk Wojnarowski,
soliści: Lilli Paasikivi, mezzosopran (Małgorzata), Michael Spyres, tenor (Faust), Lionel Lhote, baryton (Mefistofeles), Adam Palka, bas (Brander).