Druga część perypetii Johna i Teda jest dziwną hybrydą łączącą odważny humor z „ważnymi” tematami oraz sentymentalnym wzruszeniem. Złote czasy komedii bezpretensjonalnych, oferujących czystą zabawę minęły już jakiś czas temu. Trudno mi dziś wyobrazić sobie obraz w poetyce „Sensu życia” lub „Św. Graala” Monty Pythona czy nawet „Facetów w rajtuzach” Mela Brooksa. Najbardziej tęgie i kreatywne komediowe głowy działają obecnie w (amerykańskiej) telewizji, a kinowy repertuar najczęściej ogranicza się do niezbyt zabawnych „romantycznych” komedii. Na poziomie humoru i szaleństwa dużo więcej do zaoferowania widzowi ma obecnie internet. Ponadto produkowane tam programy oraz seriale nie muszą poddawać się konwencjonalnym rygorom struktury i narracji filmowego opowiadania; są też po prostu krótsze, a więc potencjalnie obarczone mniejszym ryzykiem nudy. Kinematografia musi zatem sięgać po inne środki i inny język, jeżeli chce skutecznie zanegować fałszywą zdaniem wielu twórców alternatywę, która brzmi: albo śmiesznie, albo o czymś.
„To jest miś na skalę naszych możliwości”
W ostatnich latach najczęściej udają się w kinie nie tradycyjne komedie, a tragikomedie bądź komediodramaty, które mają większe ambicje i których wydźwięk jest nieoczywisty, opisujące świat w złożony sposób i nieprowadzące za wszelką cenę do happy endu. Najczęściej są to filmy reżyserów posiadających wyrazisty styl. Posępny humor towarzyszący najpoważniejszym tematom w filmach Roya Anderssona czy osobliwy, słodko-gorzki ton obrazów Wesa Andersona to najbardziej radykalne przykłady autorskiego stylu. Oczywiście, filmów tych reżyserów nie sposób porównywać z czystą komedią, której jedynym zadaniem jest bawić. A jednak model filmu zakładającego bezinteresowną zabawę jest wypierany przez ten teoretycznie bardziej wymagający dla widza model, w którym komedię łączy się z innymi konwencjami. Dzieje się tak w głównej mierze dlatego, że taka „klasyczna komedia” nie daje już widzowi tyle, ile w czasach przedinternetowych: jeśli ktoś już wybiera się do kina, to często sięga po ambitniejsze tytuły.
Druga część kinowego cyklu „Ted” w reżyserii Setha MacFarlane’a jest niestety filmem, którego konwencja nie jest jasno określona. Pozornie to tylko zabawa, która nie rości sobie pretensji do tłumaczenia świata. Jednak w pewnym momencie, podobnie zresztą jak to było w części pierwszej, film przybiera sentymentalno-patetyczny ton, który jest tym bardziej niezrozumiały, iż wielokrotnie, skutecznie i z wdziękiem był on wyśmiewany w najbardziej udanej produkcji MacFarlane’a – serialu animowanym „Family Guy”. Znakiem firmowym tej telewizyjnej produkcji stały się inteligentne odniesienia (pop)kulturowe (bohater, próbując wyciągnąć pranie z pralki, wpada do niej, a wypada w Narnii), a także nieopisywalne wyczucie humoru sytuacyjnego (Peter, głowa rodziny, daje swojemu synowi w prezencie żabę; niestety, gdy wręcza mu pudełko, okazuje się, że zwierzę już nie żyje; Peter próbuje wyrzucić truchło przez okno, jednak nie trafia, żaba odbija się od parapetu i wraca do pokoju. Nieudolne próby zebrania zwierzęcia z ziemi przy pomocy pudełka trwają bardzo długo).
Oglądając „Teda”, odnosiłem wrażenie déjà vu – związane z projekcją „The Invention of Lying”, współreżyserowanego przez Ricky’ego Gervaisa, znanego przede wszystkim z kultowego już serialu „The Office”. W obu przypadkach mamy do czynienia z uznanymi twórcami komediowymi, którzy udowodnili, że potrafią operować humorem niebanalnym, przekraczającym ramy politycznej poprawności, a jednocześnie zachowującym klasę – żarty przekraczające nierzadko barierę dobrego smaku lub chociaż ogólnie przyjętej obyczajowości zawsze albo są błyskotliwe, albo zawierają w sobie trafne komentarze na temat społecznej, ekonomicznej bądź politycznej rzeczywistości dzisiejszych Stanów Zjednoczonych.
Obaj twórcy, mierząc się z filmem pełnometrażowym, ponoszą jednak mniej lub bardziej dotkliwą porażkę. Wydaje się, że głównym jej powodem jest pewna niezgrabna i wymuszona próba nadania ich filmom głębi, która jednocześnie osłabia potencjał komediowy oraz wprowadza pretensjonalność, zupełnie nieprzystającą do niczym nieskrępowanej komedii. W filmie Gervaisa ciekawy koncept świata, w którym ludzie mówią tylko prawdę, (oraz bohatera wymyślającego pierwsze kłamstwo) ugrzązł w moralizującej opowieści o wyższości prawdy nad kłamstwem. W opisywanym cyklu, którego założenia są trochę mniej frapujące i trywialne (dorosły bohater przyjaźni się z pluszowym misiem, którego ożywił w dzieciństwie siłą życzenia), dostajemy momentami ckliwy hymn na temat wiecznego dzieciaka (część pierwsza), a momentami manifest akceptacji i uznania inności (część druga). O ile jeszcze w przypadku pierwszego „Teda” opowieść o niedorośnięciu, przedstawiona za pomocą żywego pluszaka przyspawanego do swojego właściciela, ma znamiona metafory, o tyle „intelektualny ciężar” części drugiej sprawia wrażenie nieautentycznego i na siłę doczepionego do niespecjalnie wyszukanych skeczy.
„Ty wiesz, co my robimy tym misiem?”
Siła kina Anderssona i Andersona – od scenariusza, przez scenografię i kostiumy, po zdjęcia – tkwi w konsekwentnym budowaniu filmowego świata i specyficznych mechanizmów w nim działających. „Ted 2” tymczasem nakręcony został jak konwencjonalna komedia gagowa, będąca w zasadzie łańcuchem skeczy, z fabułą nie dość, że czysto pretekstową, to zwyczajnie nużącą i niezachęcającą do zaangażowania się w akcję. Oczywiście nikt nie każe MacFarlane’owi mierzyć się z Anders(s)onami, i prawdopodobnie jemu samemu też nie zależy na tworzeniu kina o wygórowanych ambicjach. Ale skoro tak, to tu właśnie potrzeba decyzji: „Robimy film żart-eksplozję, w którym widz nie zdąży się uspokoić po kolejnym wybuchu śmiechu, bo już atakują go kolejne atrakcje”. Taki model opowiadania realizuje „Family Guy” – w jednym z odcinków główny bohater, Peter, dokonuje chociażby absurdalnego zakupu katapulty. Kiedy się z niej wystrzela, zaczynamy obserwować równoległą akcję w nieodległym domu. Oto ojciec delikatnie kładzie drogocenne jajko Fabergé obok synka chorego na hemofilię w pokoju pełnym drogocennej porcelany. W tle narasta krzyk spadającego z nieba Petera. Ostatecznie ląduje on za oknem, wstawia głowę do środka i mówi do ojca, że ma w pokoju bardzo ładne rzeczy. Widz serialu jest nieustannie zwodzony i nabierany, a puenta pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie.
Rozczarowujące w „Tedzie 2” jest również to, że głównym elementem mającym uczynić bohaterów „fajniejszymi” jest palenie przez nich bez przerwy marihuany, co pachnie pomysłami z roku 2000 (to wtedy Laska opowiadał o swoich życiowych planach w „Chłopaki nie płaczą”). Jako oddany fan „Family Guya” jestem w stanie wyobrazić sobie film autorstwa MacFarlane’a, który z pomocą sztabu scenarzystów współtworzących z nim ten serial (oraz inne, takie jak „American Dad” czy „Cleveland Show”) kręci obraz bardziej w duchu abstrakcji i absurdu spod szyldu Monty Pythona. Czołówka drugiej części historii o gadającym niedźwiadku zapowiadała coś więcej – sekwencja tańca w broadwayowskiej choreografii dawała nadzieję na to, że MacFarlane, znany z zamiłowania do musicalu, skorzysta z ożywczej możliwości mieszania gatunków. Niestety, czar ten zniknął wraz z planszą tytułową.
„Po co jest ten miś? Nikt nie wie po co, więc nie musisz się obawiać, że ktoś zapyta”
Pozostaje zatem zmierzyć się z fundamentalnym pytaniem: o zasadność powstania drugiej części „Teda”. Pomijając oczywisty aspekt finansowy, film sprawia wrażenie lekko podrasowanego remake’u jedynki. Jedyna różnica jest taka, że w pierwszej części Ted walczy o przyjaźń Johna, granego przez Marka Wahlberga, w drugiej zaś o prawne uznanie go za osobę. Pozostałe wydarzenia, na czele z działaniami czarnego charakteru (Giovanni Ribisi) próbującego porwać Teda, są w zasadzie odtworzeniem schematu znanego z poprzedniej wersji.
Można śmiało zakwestionować sens powstania sagi o Tedzie: na dużym ekranie styl MacFarlane’a wypada bladziej i mdlej niż w formacie serialowym. „Ted 2” bardzo przypomina strukturalnie „Family Guya”, szczególnie w krótkich sekwencjach, ilustrujących bądź puentujących dany żart. O ile w animacji sprawdza się to świetnie, a retrospekcje stały się znakiem firmowym serialu, o tyle w kinie działają słabiej, spowalniają i tak dość mozolnie budowaną akcję i jeszcze bardziej dystansują widza od opowiadania filmowego. Fabularna materia staje się dla MacFarlane’owskiej poetyki ograniczeniem – narysować i zanimować można wszystko, zagrać, zbudować i nakręcić już jest trudniej. Jest w Tedzie chociażby scena z rodzaju „szalonych”, w której obserwujemy na imprezie nadpobudliwego mężczyznę po zażyciu kokainy. W końcu wyskakuje on przez okno. Przy zwyczajowych scenach z „Family Guya”, w których Peter wyrywa sobie oczy lub zdejmuje twarz, wypada to dość blado.
Pewnym utrudnieniem dla polskiego widza może być też silne zakorzenienie „Teda” w amerykańskim kontekście kulturowym. Wiele żartów dotyczy tamtejszej popkultury (vide Jay-Leno przyłapany w toalecie) lub dość hermetycznego z polskiej perspektywy środowiska komediowego – zastanawiam się, ilu widzów rozumie (skądinąd chyba najśmieszniejszą w filmie) scenę trollowania występu grupy improv, formatu niezwykle w Stanach popularnego, a u nas wciąż dość niszowego. Wszystko, co się dzieje na takich występach, jest improwizowane: najczęściej pierwszy element danego wieczoru to przyjęcie od publiczności propozycji – słowa bądź słów, które staną się dla improwizujących inspiracją do stwarzanego na oczach widowni spektaklu. Każdy improwizator powie, że da się stworzyć dobre przedstawienie na podstawie jakiejkolwiek sugestii, niemniej jednak pewne propozycje okazują się bardziej lub mniej nośne czy ryzykowne. Bohaterowie „Teda” podrzucają improwizatorom zagadnienia związane z najbardziej tragicznymi wydarzeniami z ostatnich lat, stawiając komików w niezręcznej sytuacji.
Niemniej ciekawe jest to, że humor obecny (w większym stopniu) w „Family Guyu” oraz w „Tedzie” wyraźnie czerpie z tradycji improv – komizm w tej formie zakłada błyskawiczne reagowanie i zaskakujące puenty; wiele MacFarlane’owskich żartów posiada klasyczną strukturę skeczu improwizowanego. Jeśli posłużyć się bardzo uproszczonym przykładem: jedna z postaci ma bardzo długi podniosły monolog, druga odpowiada na niego krótkim prozaicznym stwierdzeniem. Swoista energia towarzysząca improwizowanym występom obecna jest w produkcjach MacFarlane’a, niektórym żartom brakuje jednak spontanicznej świeżości, wyglądają na stworzone podług wzorca z automatu.
Pożegnanie z misiem?
Koniec końców, „Ted” nie żenuje i nie oburza, ale też wyparowuje z głowy chwilę po seansie. Szkoda było na niego potencjału twórców – wszak ze swoją pozycją w branży MacFarlane mógłby przedstawić widzom znacznie ciekawszą propozycję.
Zatem – czy kino musi być dzisiaj archaiczne w zestawieniu z innymi formami wyrazu? W epoce internetu, odbiorca wychowany na tak nowatorskich i oryginalnych, a przy tym bardzo śmiesznych, tytułach jak „Wonder Showzen”, „Adventure Time” czy „Rick and Morty”, znający programy w konwencji post-talk show, które dekonstruują klasyczną konwencję telewizyjną („Eric André Show”, „Between Two Ferns” Zacha Galifianakisa) oczekuje od filmu komediowego znacznie więcej niż humoru skatologicznego, żartów o paleniu zioła i wywalaniu kubków z nasieniem w banku spermy. Zresztą, ograniczając się do rzeczy nie tak nowych i tylko polskich, dużo lepszym pomysłem na wieczór z humorem jest maraton legendarnego poprzednika „MdM”, czyli tworzonego przez Manna i Maternę purenonsensownego telewizyjnego show „Za chwilę dalszy ciąg programu” niż wycieczka do kina na drugiego „Teda”.
Prawdopodobnie najnowszy film MacFarlane’a to też znak czasów i próba dotarcia do szerokiej publiczności, która nie ma specjalnie wyśrubowanych oczekiwań. Bogata oferta internetowa wywiera również negatywne skutki – rzeczy wartościowe giną w zalewie tych kompletnie przypadkowych, publiczność przyzwyczajana jest do nieprzesadnie wymagających treści, odbiorcy stopniowo zatracają zdolność odróżniania jednych od drugich. Ważne, żeby było szybko, głośno i przynajmniej na pozór kontrowersyjnie (vide wątek marihuany w „Tedzie”). A może MacFarlane zwyczajnie nie wierzy w publiczność, trochę się przestraszył i postanowił zagrać bezpieczniej?
Jakiś czas po premierze pierwszego Teda byłem w Nowym Targu na występie stand-upowym razem z Bartkiem Walosem, znanym z popkulturowego zacięcia komikiem reprezentującym grupę Stand-up Polska. Rozmawiamy z jednym z widzów i on zagaduje nas, czy widzieliśmy taki film „Miś”. Odpowiadamy, że oczywiście, bo to klasyka i wiadomo. Gość przytakuje, po czym kręci głową z niedowierzaniem: „Jaka jazda, niedźwiadek gada i jara zioło, nie?”. Jakie czasy, taki miś.
Film:
„Ted 2”, reż. Seth MacFarlane, USA 2015.
[yt]S3AVcCggRnU[/yt]