Mowa o płytach Neila Younga i debiutującego trio Algiers. Pierwszy album jest wymierzony w wielkie korporacje z Monsanto na czele, drugi zaś udowadnia, że muzyka soul i gospel może być równie wywrotowa jak punk i wyrażać radykalne aspiracje polityczne czarnych Amerykanów.

Swój złoty wiek muzyka zaangażowana przeżywała w latach 60. i 70. Warto porównać ten okres z tym, jak sytuacja przedstawia się obecnie. Z jednej strony wciąż powstają piosenki, które interpretować można jako wypowiedzi polityczne. Nie brakuje też muzyków, którzy angażują się w walkę z dyskryminacją rasową i płciową, ochronę wolności słowa, pomoc dla najuboższych krajów i wiele innych szlachetnych działań. Artyści komentują bieżące wydarzenia, czasem popierają partie i polityków albo ich oprotestowują. Krytyka i część fanów oczekuje od nich zresztą podobnych gestów, świadectwa, że leży im na sercu coś więcej niż własny sukces.

Mimo to w ostatnich latach zainteresowanie polityką zarówno w muzycznym głównym nurcie, jak i tzw. alternatywie było relatywnie niewielkie. Z socjologicznego punktu widzenia ciekawe jest pytanie o przyczyny tej względnej obojętności. Nie żyjemy co prawda w latach 60. z ich zawirowaniami społecznymi i kulturowymi, ale nowy wiek rozpoczął się przecież burzliwie. Przed 50 laty trwał konflikt w Wietnamie, ostatnio zaś chociażby wojny w Afganistanie i Iraku. Odpowiednikiem recesji drugiej połowy lat 70. może być z kolei kryzys systemu finansowego i gospodarcze kłopoty, jakie przeżywa obecnie wiele państw europejskich. Współczesny świat nie ma wiele wspólnego z idylliczną pocztówką. Nawet na Zachodzie, wciąż pod wieloma względami najbardziej uprzywilejowanym, nie brakuje istotnych problemów. Czyżby artyści nie mieli na ich temat nic ciekawego do powiedzenia?

Polityczne zaangażowanie oczywiście niesie ze sobą liczne niebezpieczeństwa, które w przypadku sztuki są chyba jeszcze bardziej ewidentne. Niektóre z pułapek, ale i możliwości, jakie stwarza łączenie muzyki z polityką, dobrze ilustrują dwie płyty, które ukazały się niedawno. Nagrali je artyści wywodzący się z diametralnie odmiennych muzycznych światów. Oddziela ich też generacyjna przepaść. Na pierwszy rzut oka różnica pomiędzy tymi dwoma sposobami mówienia o polityce sprowadza się do opozycji stare–nowe. Neil Young wydał bowiem tradycyjny album kontestacyjny, który równie dobrze mógłby powstać kilkadziesiąt lat temu. Amerykański zespół Algiers wcale nie goni jednak za nowinkami. Odsłania natomiast drugie dno, niezbyt optymistyczne i przyjemne, w gatunkach tak (zdawałoby się) tradycyjnych i oswojonych, jak soul i gospel. Zderzenie tych inspiracji z innymi wpływami daje w rezultacie nową jakość, sposób ekspresji, który sam w sobie jest radykalnym manifestem muzyczno-politycznym.

Weteran rusza na wojnę

Neil Young zasłużył sobie na miano weterana muzyki zaangażowanej. W 1970 r. w reakcji na tragedię, które rozegrała się na Kent State University (Gwardia Narodowa otworzyła ogień w trakcie studenckiego protestu, zabito 4 osoby) napisał ważny protest song „Ohio”. Dwie dekady później Young nagrywał utwory krytykujące Amerykę doby Reagana i Busha seniora. W trakcie amerykańskiej interwencji w Iraku wydał album koncepcyjny wymownie zatytułowany „Living with War”. Tym razem bierze zaś na celownik giganta biotechnologii i chemii wykorzystywanych w rolnictwie – Monsanto. Firma ta zdominowała rynek genetycznie modyfikowanych upraw, a jej kontrowersyjne praktyki przedstawiono chociażby w głośnym dokumencie sprzed kilku lat „Świat według Monsanto”. Dla Younga koncern ten jest pod wieloma względami wcieleniem wszelkiego zła, które toczy współczesną Amerykę: destrukcyjnego wpływu wielkiego biznesu na demokrację, dewastacji naturalnego środowiska, niesprawiedliwości społecznych, politycznej apatii. „The Monsanto Years”, bo taki tytuł nosi nowe wydawnictwo, mimo że mówi o aktualnych problemach, pozostaje jednak płytą głęboko zakorzenioną w przeszłości.

Choć Youngowi towarzyszy tym razem zespół the Promise of the Real, nie oznacza to żadnej stylistycznej rewolucji. Śpiewa swym charakterystycznym, wysokim (z wiekiem jednak coraz bardziej rozchwianym) głosem piosenki z pogranicza country, folku i rocka, czyli gatunków, które przemierzył w swojej karierze wzdłuż i wszerz. Więcej nawet, niektóre utwory, szczególnie zaś wokalne harmonie, brzmią tutaj niemal jak jego nagrania sprzed prawie 50 lat! Ten tradycjonalizm, ostentacyjne obstawanie przy niemodnych rozwiązaniach, sprawia, że jest to propozycja, przez którą przebrną wyłącznie wierni fani artysty.

Jednak nawet ci, dla których Young jest i pozostanie legendą, niekoniecznie będą usatysfakcjonowani po przesłuchaniu „The Monsanto Years”. Największą bolączką tej płyty są teksty. Nigdy nie były one najmocniejszą stroną osiadłego w USA Kanadyjczyka. W swym najlepszym okresie potrafił jednak pisać w sposób ujmujący prostotą i szczerością (jak w jednym ze swoich klasycznych utworów „The Needle and the Damage Done”). Niestety, prostota łatwo osuwa się w prostoduszność.

Rzecz nie w tym, że ogólne przesłanie albumu jest szczególnie kontrowersyjne. Young krytykuje bliskie związki korporacji ze światem polityki, niepokoi się o skutki konsumpcji żywności genetycznie modyfikowanej, ubolewa nad losem planety poddanej bezlitosnej eksploatacji. Trudno zaprzeczyć, że są to istotne problemy albo podejrzewać go o nieszczerość. Podobnie trudno jest mu odmówić osobistego zaangażowania i determinacji. W jednym z utworów („A Rock Star Bucks a Coffee Shop”) Young zachęca na przykład słuchaczy, aby przyłączyli się do niego w bojkocie sieci Starbucks. Amerykańska korporacja jest bowiem członkiem stowarzyszenia producentów żywności (Grocery Manufacturers Association), do którego należy także Monsanto i które złożyło pozew przeciwko stanowi Vermont w związku z przyjętym przez stanową legislatywę precedensowym prawem nakazującym oznaczenie żywności zawierającej składniki genetycznie modyfikowane.

Problem z płytą Younga leży gdzie indziej. Stwierdzić, że świat zszedł na psy i znajdujemy się o krok od katastrofy, to jedno. Umiejętnie obnażyć mechanizm zepsucia, jego przenikanie do życia prywatnego i społecznego, to drugie. W tej ostatniej kwestii Young ma niestety niewiele do zaoferowania. Należy docenić jego wysiłek związany z opisem konkretnych nadużyć, na przykład praw patentowych do nasion, które korporacje często wykorzystują przeciw rolnikom. Na płycie roi się jednak od retorycznych sztanc i sloganów, które bliskie są naiwnemu idealizmowi lat 60. Ten język artykulacji politycznego zaangażowania razi dziś swoją anachronicznością. Podobne diagnozy słyszeliśmy już wielokrotnie (i to w lepszym wydaniu), ale wszelka moc wyjaśniająca i sprawcza ulotniła się z nich dawno temu. Young wydaje się nie dostrzegać, jak często jego słowa zakrawają na niezamierzoną parodię albo zaklinanie rzeczywistości. Nawet podniosłe w zamierzeniu protest songi („A New Day for Love”) wzywające do walki o prawa i demokrację wypadają w obliczu takiego ubóstwa treści dość blado.

Tego wrażenia nie jest w stanie zatrzeć również muzyka, a nawet je umacnia. Otoczenie się młodszymi muzykami miało zapewne przydać nowym utworom więcej werwy. Ale jak na album mający być wyrazem protestu całość wypada dziwnie statycznie i spokojnie. Young i jego nowy zespół niewątpliwie czerpią przyjemność ze wspólnego grania, czasem nawet pozwolą gitarom pohałasować. Jednak w tych najostrzejszych momentach trudno dosłyszeć jakieś szczególne natężenia pasji, gniewu, oburzenia. Próżno szukać tutaj utworów brzmiących tak zadziornie, jak przebój Younga sprzed ćwierć wieku „Rockin’ in the Free World”.

Ilu_1_Słysząc

Najciekawsze są natomiast piosenki, w których Young zwraca się nie ku światu i jego problemom, a raczej spogląda przez nie niczym przez soczewkę na relacje między artystą a publicznością. Utwór „People Want to Hear About Love” miał być prawdopodobnie przewrotną kpiną z tego, czego zdaniem branżowych decydentów ludzie oczekują po muzyce popularnej. Pesymizm zawarty w tekście częściowo udzielił się też chyba samemu artyście. W zamykającym album „If I Don’t Know” Young nie bez goryczy śpiewa o tym, że jeśli piosenki będą krótkie, a melodie ładne, to może uda się mu do kogoś trafić ze swoim przesłaniem. Sam chyba jednak nie do końca w to wierzy. „The Monsanto Years” wbrew pozorom okazuje się nie wezwaniem na barykady, a raczej aktem indywidualnego sprzeciwu, którego sens wyczerpuje się we własnej ekspresji. Young wydaje się mówić: tutaj stoję, inaczej nie mogę, dochowam wierności sprawie, choćby była ona przegrana.

Rasizm, emancypacja i gospel

Young to ikona muzyki niezależnej, a jego kariera rozciąga się na kilka dekad. Tymczasem wywodzący się z Atlanty zespół Algiers właśnie wydał pierwszy album, na pewno jeden z najlepszych, najciekawszych debiutów tego roku, jeśli nie ostatnich kilku lat. Ma on zgoła niewiele wspólnego z płytą Younga, oprócz tego, że oba te krążki podciągnąć można pod kategorię muzyki zaangażowanej. Algiers obiera sobie bowiem nie tylko inny obiekt polemicznych ataków, ale i odmienną strategię batalii. Zamiast odwoływać się do najbardziej oczywistych i mocno już zużytych wzorców kontestacji, amerykańskie trio poszukuje w muzycznej tradycji miejsc, w których na pierwszy rzut oka trudno byłoby się jej spodziewać. W rezultacie powstał album zaskakująco nowatorski, choć jednocześnie pełen nawiązań do przeszłości. Przede wszystkim jednak Algiers na poły odkrywa, a na poły kreuje własny język politycznej i muzycznej ekspresji.

Nazwa zespołu pochodzi od miasta, które było scenerią trwającej około roku miejskiej guerilli w dobie dekolonizacji. To dość wymowny symbol, tym bardziej, że sądząc z tekstów, wywiadów oraz zawartości profili grupy w mediach społecznościowych, jej członkowie sympatyzują z radykalną lewicą. Taką, która codziennie na śniadanie spożywa obowiązkową porcję Frantza Fanona i pamfletów Czarnych Panter.

Jednak od konkretnych poglądów zespołu bardziej interesujący jest sposób, w jaki przekładają się one na jego muzykę. Algiers poważył się bowiem na próbę połączenia gatunków takich jak punk, postpunk i industrialowa elektronika z muzyką soul i gospel. Efekt jest intrygujący i niemalże bezprecedensowy. Grupa przekracza gatunkowe konwencje, związane ze społecznym postrzeganiem brzmień jako „czarnych” lub „białych” w równie bezkompromisowy sposób, jak kiedyś inny rozpolitykowany zespół – Rage Against the Machine. Dziś co prawda nie szokuje to już tak, jak jeszcze 30 lat temu. Dla wielu współczesnych artystów łączenie ze sobą różnych muzycznych inspiracji jest jednak po prostu popisem rzemieślniczej sprawności, sztuką dla sztuki. Tymczasem trio z Atlanty rekonfiguruje oryginalne inspiracje w ramach nowej struktury, nie naruszając przy tym ich integralności. W rezultacie powstał nadspodziewanie spójny materiał, który łączy punkową furię z emocjonalną bezpośredniością gospel. Teledysk do utworu „Blood” można odczytywać w tym kontekście jako hołd złożony tradycji tworzonej z jednej strony przez walczących o emancypację Afroamerykanów, z drugiej zaś przez kontestatorów mainstreamowej kultury białych.

Większość utworów na debiucie Algiers dotyka problemu rasizmu i niesprawiedliwości, jakie wciąż spotykają czarnych Amerykanów. W kontekście tego, jak nieproporcjonalnie wielu z nich odsiaduje wyroki w więzieniach i żyje poniżej granicy ubóstwa, temat ten jest niewątpliwie bardzo aktualny. Zaświadczyły o tym wymownie niedawne wydarzenia w Ferguson oraz Baltimore. Zdaniem muzyków przyczyn pojawiających się cyklicznie erupcji społecznego gniewu należy szukać w ciągnącej się od pokoleń, zinstytucjonalizowanej dyskryminacji czarnej mniejszości, stąd też wykorzystanie muzyki soul i gospel samo w sobie jest w tym przypadku nośnikiem politycznych treści. Największe znaczenie mają rytm oraz wielogłosowość. Wokalista Franklin James Fisher żarliwie skanduje powtarzające się frazy, co upodabnia niektóre utwory nie tylko do gospelowych hymnów śpiewanych w kościołach, ale też do pieśni kajdaniarskich albo intonowanych przy wspólnej pracy. Efekt ten wzmacniany jest przez towarzyszące mu głosy, a raczej wokalizy, rwane, zbolałe, nie pozostawiające wiele nadziei („Remains”, „Old Girl”, „Black Eunuch”). Tak jakby jednostkowe doświadczenie zlewało się tutaj z tożsamością całej grupy poddanej rasowej stygmatyzacji. Upokorzenie i doznane niesprawiedliwości zamknięte zostają w muzyczno-wokalną formę opowieści, która jest jednocześnie ramą pamięci zbiorowej.

Gospel łączy się również ze specyficznym rodzajem duchowości czy religijności. Muzyków Algiers wyraźnie fascynuje zatracenie się we wspólnym śpiewie i rytmie, rodzaj ekstatycznej pasji, które prowadzi do deindywidualizacji i zatarcia obowiązujących hierarchii społecznych. Z tym doświadczeniem ściśle związane są eschatologiczne, mesjanistyczne oczekiwania wpisane w niektóre gospelowe hymny. Stąd też na płycie pojawiają się nawiązania do apokaliptycznych wyobrażeń związanych z Dniem Sądu. Pomimo całej dwuznaczności zawartej w takich archetypicznych obrazach, jak powtórne przyjście „Pana” (Master), grupa wykorzystuje religijną metaforykę jako kod, w którym zaszyfrowane zostały dążenia uciskanych. W tekstach nacisk pada jednak głównie na biblijny gniew oraz odpłacanie prześladowcom („And When You Fall”, „In Parallax”).

Ilu_2_Słysząc

Mam poważne wątpliwości, czy wizja propagowana przez Algiers może stanowić dobry grunt dla emancypacji czarnych Amerykanów, a także innych mniejszości znajdujących się w zbliżonym położeniu. Pamięć, w tym pamięć o doświadczeniach zbiorowych, jest nam wszystkim niezbędna jako punkt orientacyjny, ale może być też brzemieniem, jeśli zdominowana jest przez doznane upokorzenia i podszyta resentymentem. Polski przypadek, podobnie jak kilka innych w Europie Środkowej, jest oczywiście pod wieloma względami odmienny, ale też wystarczająco podobny, aby posłużyć za przestrogę. Emancypacja, która rozpoczyna od absolutyzacji różnic grupowych (w tym przypadku rasowych), często kończy się powtórnym zaczarowaniem wspólnotowych tożsamości. To nie przypadek, że wiele postkolonialnych krytyk zachodniej supremacji przypomina jej odwróconą wersję.

Z pewnością jednak warto sięgnąć po debiutancką płytę Algiers. Jej słuchanie nie jest przyjemnym doświadczeniem w żadnym konwencjonalnym sensie tego słowa. Może męczyć i drażnić, ale jednocześnie prowokuje do refleksji. Oto właśnie przecież chodzi w muzyce zaangażowanej. Przy wszystkich różnicach zarówno Neil Young, jak i Algiers nie dostarczają gotowych recept na uporanie się ze współczesnymi problemami społecznymi i politycznymi. Nie zamykają się jednak w wieży z kości słoniowej, próbują się z nimi mierzyć w swojej sztuce, czasem burząc przy tym dobre samopoczucie odbiorcy. A to już coś.

 

Płyty:

Neil Young, „The Monsanto Years”, Reprise Records, 2015.
Algiers, „Algiers”, Matador Records, 2015.