Raz na jakiś czas, najczęściej przy okazji kolejnego nieudanego filmu Woody’ego Allena, w tekstach recenzji lub w obiegu internetowym pojawiają się opinie o kryzysie komedii jako gatunku filmowego. Być może typowe produkcje realizujące schemat komicznej intrygi zanurzonej w humorze słownym i czerpiące z tradycji komików wypadły już poza najbardziej żywy nurt kina, choć i o tym nie należy przesądzać, kiedy weźmie się pod uwagę wyniki frekwencyjne amerykańskich komedii w stylu „Ted 2”. O wiele ciekawszym wyzwaniem wydaje się poszukiwanie komedii w innych rejonach kina, poza jego głównym strumieniem. Podczas festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty, który cieszy się marką kina ambitnego oraz alternatywnego, mieszanki gatunkowe z domieszką komedii pojawiają się coraz częściej, co dowodzi, że w kinie dobry żart nie potrzebuje wybitnego komika, a raczej inteligentnego reżysera, który zgrabnie operuje humorem.
Podobnie jak w poprzedniej edycji, kiedy odkryciem wrocławskiego festiwalu był komediowy miniserial Brunona Dumonta „Mały Quinquin” (dla ścisłości dodajmy, że opowiadał on o seryjnym mordercy wtłaczającym ciała ofiar do układu pokarmowego krowy od strony jego ujścia), również i w tym roku podczas festiwalowych projekcji daje się wyczuć specyficzne poczucie humoru, które powoli staje się znakiem rozpoznawczym artystycznego kina spod znaku Nowych Horyzontów. Jednak przymiotnik „specyficzne” wymaga w tym wypadku uściślenia. To niewinne słówko kryje w sobie bowiem tak osobliwe żarty, jak oglądanie kasety wyjętej z wnętrzności dzika czy instruktażowy opis kąpieli w wannie w stylu amerykańskich filmów edukacyjnych z lat 50. Pora zatem sformułować zasady komedii, o których pisać będę niżej: im dziwniej, tym śmieszniej.
Zeszłoroczny film Dumonta (pokazywany również i w tym roku we Wrocławiu) to zresztą przykład typowy dla nowohoryzontowych komedii. Czarny humor i złowieszcza metafizyka splatają się tutaj z „grubymi” dowcipami w stylu niewyszukanego slapsticku. Góra gnoju, bezlitośnie wałkowana piosenka w stylu powiatowej Eurowizji oraz szyderstwa z kretynizmu wiejskiego komisarza policji to idealny przepis na żenujący film o życiu na prowincji. A jednak w obiektywie Dumonta – który uchodzi przecież za luminarza artystycznego kina w Europie – zyskują one wymiar szyderstwa nie tylko z organów wewnętrznych krowy czy niedoskonałości organów ścigania, lecz także szyderstwa z samej kinematografii. Francuski reżyser przekroczył tym samym ograniczenia art-house’owego kina przez wykorzystanie charakterystycznych dla siebie środków (długie ujęcia, aktorstwo naturszczyków, operowanie nudą) dla potrzeb rubasznej satyry. W rezultacie jego „Quinquin” okazuje się być czymś więcej niż tylko nudnym filmem o metafizyce albo głupawą komedią z żartami koszarowymi. To rzadkość, ale czasem po prostu udaje się zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko, a dla kinofila to najbardziej ekscytujący rodzaj filmowej uczty.
Humor koszmarowy, czyli „Reality”
Gdyby surrealista Luis Buñuel urodził się kilkadziesiąt lat później we Francji i chciał skonstruować szkatułkową narrację w rodzaju „Rękopisu znalezionego w Saragossie” przy wykorzystaniu postaci wyjętych z „Miasteczka Twin Peaks” oraz scenografii filmów Wesa Andersona, efekt byłby zapewne zbliżony do „Reality”. Wizja Quentina Dupieux zanurzona jest w kinowej nostalgii, ale jednocześnie drastycznie odróżnia się od większości komedii, które w ostatnich latach gościły w kinach. Najbardziej ekscentrycznym jej elementem jest właśnie absurdalne poczucie humoru. Zapewne nie okaże się ono zaskakujące dla tych, którzy już znają szaloną twórczość Francuza (chociażby „Morderczą oponę”, w której tytułowy gumowy przedmiot wykorzystuje swoje psioniczne moce, by niszczyć napotkanych ludzi). W wypadku „Reality” Dupieux sięga jednak po poetykę snu, co stanowi oryginalne dokonanie w dziedzinie humoru koszmarowego.
Nie można tego filmu zakwalifikować jako czystej „zgrywy”, żartu dla żartu. Dupieux w szaleńczej wizji konfrontuje widza z plątaniną wątków: dziewczynka, która znajduje nierozgryzioną kasetę VHS w podgniłych wnętrznościach dzika, brodaty mężczyzna w damskiej garsonce i starym jeepie. Plątanina wątków nie przekłada się co prawda na gąszcz sensów, jednak purnonsensowe puenty każą uważnie śledzić każdą z historii i poszukiwać związków między nimi. Widz może poczuć się oszukany, zawiedziony, zdezorientowany lub po prostu rozbawiony. Jak w każdej łamigłówce – wybór należy do niego.
Dupieux wskrzesza nie tylko nieco zapomnianą i przykurzoną tradycję kinowego surrealizmu, lecz także odrzuca podziały na kino artystyczne oraz gatunkowe. Przy poszukiwaniu nawiązań do Buñuela czy Lyncha w „Reality” natkniemy się także na parodię horrorów klasy B (telewizory, które wysysają energię życiową to oryginalny pomysł fabularny niespełnionego reżysera-operatora kamery w programie kulinarnym, jego opus magnum, zaś jego gargantuiczny wysiłek życiowy stanowi poszukiwanie idealnego dźwięku, który mógłby oddać dramatyzm i cierpienie ofiar tychże telewizorów). Jak we śnie, wszystko jest tutaj wymieszane: zagadki narracyjne i poetyka kina niskich lotów, wewnętrzna egzema i strzelanie do plażowiczów z myśliwskiej strzelby.
Oniemiali ze śmiechu, czyli „Zakazany pokój”
Nostalgiczne i ironiczne zarazem nawiązania to także specjalność Guya Maddina, który twierdził, że nigdy nie obejrzał żadnego filmu niemego w całości, a jednocześnie cała jego twórcza kariera polega na rekonstruowaniu poetyki tego właśnie okresu. Na wrocławskim festiwalu pokazano jego najnowszy obraz, współreżyserowany z Evanem Johnsonem. Jeśli „Zakazany pokój” nie jest najwybitniejszym dokonaniem Maddina, to na pewno jest najzabawniejszym z jego filmów. Przy użyciu efektów komputerowych, filtrów, szumów nałożonych na późnoromantyczną muzykę oraz dzięki współpracy z wyjątkowo plastycznymi aktorami o charakterystycznie podmalowanych oczach (Geraldine Chaplin, Charlotte Rampling, Udo Kier, Mathieu Almaric – by wymienić tylko tych najznamienitszych) kanadyjski reżyser nie tyle przywrócił do życia kino nieme, ile dał wyraz współczesnym wyobrażeniom na jego temat, dodatkowo wykrzywiając je tak, aby wydobyć ich komiczny walor.
Wyjątkowość Maddinowskiego podejścia do kina niemego (być może wynikająca z jego rzekomej ignorancji) polega na tym, że uciekając się do parodii, reżyser unika szyderstwa. Jego stosunek do konwencji, które wyśmiewa, pozostaje przyjazny. Znamienne jest to, że aktorzy w jego filmie grają w ten sposób, aby nie tylko pozostać na poziomie ironii, lecz także zbudować pewną poufałość między ekranowymi postaciami a widownią. Granica między parodią i szyderstwem w tym wypadku jest cienka, jednak Maddin porusza się na niej ze sprawnością linoskoczka. Jeśli tablice dialogowe oraz didaskalia stanowią tautologiczne i grafomańskie przerysowanie stylu kina niemego, to już ich oprawa graficzna jest hołdem dla ekspresjonistycznego stimmungu.
Znakiem rozpoznawczym artystycznego kina spod znaku Nowych Horyzontów staje się specyficzne poczucie humoru. Niewinne słówko „specyficzne” kryje w sobie jednak tak osobliwe żarty, jak oglądanie kasety wyjętej z wnętrzności dzika czy instruktażowy opis kąpieli w wannie w stylu amerykańskich filmów edukacyjnych z lat 50.| Krzysztof Siwoń
Również operowanie kolorem oraz efektami dźwiękowymi w „Zakazanym pokoju” wykracza poza zwyczajowe naśladownictwo konwencji (znane na przykład z nagrodzonego Oscarami „Artysty”), choćby dlatego że niektóre kwestie wypowiadane są przez aktorów na głos. Złamanie tej fundamentalnej zasady nie niszczy jednak przyjemności, ponieważ film Maddina nie tworzy żadnej iluzji, a jedynie służy wydobyciu komizmu ze zmultiplikowanej i wręcz bełkotliwej narracji (składa się ona z kilkunastu wątków: melodramatycznych, metafizycznych czy wręcz sensacyjnych). Dla Maddina maska kina niemego to sposób na inne spojrzenie na najbardziej typowe historie (miłości, bohaterstwa, śmierci). Jak pisał w „Eseju o komizmie” Henri Bergson, wszelki śmiech ma swoje źródło w uprzedmiotowieniu i mechanizacji człowieka. Postaci, które u Maddina poruszają się jak maszyny zaprogramowane na jeden rodzaj aktorstwa, doskonale obrazują tę regułę.
W finale filmu Maddina w kadrze pojawia się na dodatek otyły starszy pan w wydatnie rozchylonym szlafroku. I tym razem nie jest to scena wycięta z kina niemego, ale parodia amerykańskich filmów instruktażowych. Z hedonistycznym uśmiechem na twarzy mężczyzna tłumaczy, jak należy czerpać przyjemność z zażywania kąpieli, i życzy wszystkim widzom miłego wieczoru. Tylko tyle i nic więcej. Może więc najlepszym sposobem na udaną komedię jest bezpretensjonalna zabawa?
***
W programie festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty elementy komediowe nie zawsze wpisują się jednak w absurdalny typ humoru. Ponadto na kinematograficznej mapie Europy pojawiają się one w miejscach dość nieoczekiwanych. Rumunia chociażby to komediowa terra incognita, kraj rzadko dotychczas kojarzony z tym gatunkiem. Nowe kino rumuńskie, które słynie ze społecznych surowych filmów (takich jak nagrodzone Złotą Palmą „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” Cristiana Mungiu), zaprezentowało tym razem swoją dowcipną twarz. Fabularny punkt wyjścia w „Skarbie” Corneliu Porumboiu (również zresztą wyróżnionym w Cannes w tym roku) wpisuje się w następujący schemat: w momencie zawiązania akcji sąsiad prosi głównego bohatera o pożyczkę potrzebną do sfinansowania wyprawy po skarb. Dalszy rozwój opowieści pokazuje, że rozmowa o ekonomicznych nierównościach niekoniecznie musi być prowadzona zupełnie na serio, a czasem dopiero w oparach absurdu ujawnia się istota problemu.
O ile jednak w rumuńskim „Skarbie” absurd objawia się w sposób subtelny, to większość nowohoryzontowych komedii dowodzi, że zjawiskiem bardziej typowym jest intensyfikacja wrażeń i kumulacja osobliwych postaci, wydarzeń oraz niczym nieograniczony melanż gatunków. Metoda ta (im dziwniej, tym śmieszniej) okazać się może zgubna. Jeśli komedia ma umrzeć, niech przynajmniej umrze ze śmiechu. Na razie ma się dobrze, a pogłoski o jej śmierci są mocno przesadzone.
Festiwal:
15. Festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty
23 lipca–2 sierpnia 2015, Wrocław.