Reżyserka filmu, Ana Lily Amirmour, nazywa swój pełnometrażowy debiut „bliskowschodnim spaghetti westernem o wampirach” i w podobny sposób jest on zazwyczaj reklamowany. Brzmi to jak zabiegi promocyjne wokół filmu klasy C typu „Lesbian Vampire Killers”. Do głowy przychodzi więc naturalnie pytanie: czy warto oglądać coś takiego jak „irański film o wampirach”? Krótka odpowiedź brzmi: zdecydowanie tak. Dłuższa, że to nie do końca western, nie irański, a słowo „wampir” nie pada w nim ani razu. Jest to natomiast rzeczywiście pierwszy w historii film o wampirach osadzony na Bliskim Wschodzie, chyba więc zamiast westernem, nazywać go powinniśmy „easternem”. Wszystkie dialogi są w nim wypowiadane w języku perskim, ale został nakręcony w hrabstwie Kern w Kalifornii przez filmowców z amerykańskiej diaspory irańskiej. Z Islamską Republiką Iranu nic go więc formalnie nie łączy.
Ajatollahowie z Teheranu nazywają Stany Zjednoczone „Wielkim Szatanem”, z kolei przeciętny Amerykanin na słowa „I’m Iranian” reaguje większym przerażeniem, niż jakby usłyszał „I’m a communist”. Niemniej to właśnie w USA, a przede wszystkim w Kalifornii żyje największa na świecie irańska diaspora, a Los Angeles nazywane jest wręcz „Teherangeles”. Jest to w głównej mierze rezultat fali migracyjnej z ponurego i brutalnego okresu po „kradzieży” irańskiej rewolucji 1979 r. przez ajatollahów, kiedy to zryw społeczny, napędzany głównie przez środowiska komunistyczne, przeciwko brutalnym rządom szacha Pahlawiego został szybko zdominowany przez szyicki kler, co skłoniło do emigracji sporą część irańskiej inteligencji. To właśnie to pokolenie w większości świeckich i zokcydentolizowanych Irańczyków wydało m.in. Marjane Satrapi, autorkę słynnego komiksu „Persepolis”, czy Pierre’a Omidyara, założyciela eBaya. Tacy emigranci często budują alternatywą tożsamość, nazywając się Persami przede wszytkim po to, by zdystansować się od polityki irańskiego rządu, którą uważają za wypaczenie perskiej kultury. Z tej diaspory wywodzą się aktorzy występujący w filmie i reżyserka. Ana Lily Amirpour urodziła się bowiem 34 lata temu w Anglii jako córka dwojga emigrantów ateistów.
Kadry z Teherangeles
W Złym Mieście żyje ogrodnik Arasz. Arasz ma chorego (i uzależnionego od heroiny i pożyczek) ojca, kota, zachwycający samochód oraz nemezis – bezwględnego (i obficie wytatuowanego) Saida, który zatrudnienie w branży sutenersko-dilerskej ma wypisane na czole (dosłownie – jako perskie perskie słowo جاكش, czyli alfons). W mieście żyją jeszcze prostytutka Szajda, mały chłopiec i milczący przechodnie. No i oczywiście wampirzyca w czadorze, lubiąca muzykę z winyli i krew.
Tak jak Sin City było tylko uniwersalną dekoracją, tak i Złe Miasto nie jest żadnym konkretnym miastem w Iranie. Amirpour opowiada, jak sama mówi, baśń, która dzieje się nigdzie. | Jakub Sypiański
Akcja zaczyna się, gdy Said konfiskuje auto Arasza za długi ojca. Wściekły ogrodnik nie pali się do jazdy na rowerze, chce odzyskać swoją własność. Said w tym czasie kontynuuje hedonistyczne modus vivendi, żerując na słabszych, zagarniając ich dobytek, a ich samych zmieniając w apatycznych frustratów. Za którymś razem spotyka jednak osobliwą dziewczynę w czadorze i jego palec kończy gdzie indziej niż zazwyczaj…
„O dziewczynie…” to film jednocześnie subtelny i celowo przerysowany. Ujmuje precyzyjna gra świateł – czy to w scenie w klubie, czy z prostytuką w aucie (znowu palec jest w centrum uwagi). Z jednej strony, trudno wątpić, że czarno-biała wyrazista komiksowa kolorystyka jest bezpośrednim nawiązaniem do „Sin City”, skoro akcja dzieje się w mieście nazwanym Bad City… Chyba też nie przypadkiem jednym z producentów jest Elijah Wood. Z drugiej strony, niewykluczone, że jest to równocześnie odniesienie do „Persepolis”. Tak jak u Franka Millera Sin City było tylko uniwersalną dekoracją, tak i Złe Miasto nie jest żadnym konkretnym miastem w Iranie. Amirpour opowiada po prostu, jak sama mówi „irańską baśń”, która dzieje się nigdzie. A może określenie to jest z jej strony tylko wybiegiem, przez który chce ona obronić swoje dzieło przed banalnymi, konwencjonalnymi interpretacjami wiążącymi film z Iranem?
Splecenie cywilizacji
Przemieszanie elementów mocno nawiązujących do Persji oraz wyraziście hollywodzkich jest najbardziej charakterystyczną cechą filmu. Najdobitniej ilustrują to tatuaże na ciele Saida: staroperski symbol farahavar (pierścień, z którego wystają szerokie skrzydła, oraz człowiek, symbol zaratusztrianizmu), słowo „SEX”, tygrys, smiley, wiele perskich wyrazów, pęknięte serce itp. Z resztą filmu jest podobnie. Normalnie trudno użyć frazesu o „zetnięciu się Wschodu z Zachodem”, nie wywołując kiczowstrętu i zarzutów o tani orientalizm rodem z reklamy last minute do Stambułu. W tym jednak wypadku jest on jak najbardziej uzasadniony, bo sama reżyserka stosuje ten chwyt w sposób świadomy, celowy i kampowy, finezyjnie operując wytworzoną przez popkulturę masą wizualną i skojarzeniową.
Ana Lily Amirpour bywa określana „nowym Tarantino” (po polsku częściej „Tarantino w spódnicy”, bo chyba u nas reżyserka nie może być po prostu epigonem, co najwyżej poślednią, żeńską wersją wielkiego artysty). Łatwo o alergię na takie porównania, bo każdy młody reżyser jest określany „nowym (tym czy innym wielkim)”, ale tutaj można rzeczywiście zauważyć kilka podobieństw. Poza pasją do kultury „niskiej” łączy ich jeszcze bogactwo kodów, jakie zawierają w swoich filmach. Ich dzieła docenia się tym bardziej, im więcej tych kulturowych odniesień uda się odczytać.
W przypadku „Dziewczyny…” do tej gry skojarzeń i odczytań dochodzi jeszcze materiał perski. Prawdopobodnie najwięcej z filmu mogą czerpać członkowie irańskiej diaspory. Niewykluczone, że dzieło Amirpour jest właściwie jednym dużym mrugnięciem okiem do towarzyszy na wygnaniu. Obrazy kokainowych perskojęzycznych techno imprez z transwestytami, apatia rodziców, napięcie na linii bogata perska arystokratka – biedny pracowity ogrodnik, ambiwalentne spojrzenie na to, co w filmie reprezentuje zachodnią kulturę (raz jakby odrzucającą, raz pociągającą)… Nie pochodzę z kalifornijskiej diaspory irańskiej, ale mam przeczucie, że jej członkowie odnajdą się wśród takich obrazów.
Wampirzyca rewolucji
Historia w filmie daje się natomiast odczytywać na różne sposoby. Przez fabułę przewija się wątek społeczno-klasowy, co chyba naturalne w filmie o wampirach, które niemal zawsze są przedstawienie w kinie jako stojące ponad ludzkością. Tutaj pojawia się czasem wątpliwość. Wampirem może być tu w sensie społecznym sutener Said, który brutalnie wysysa z ludzi pieniądze i energię życiową po to, żeby samemu żyć pełną persią. W dawnych opowieściach wampiry zmieniały ludzi w ghule – żywe trupy. Czy takimi ghulami nie są uzależniony od narkotyków ojciec Saida albo prostytutka Atti, którą on trzyma na uwięzi, kontrolując jej marzenia?
Zaskoczeniem może być natomiast brak w filmie islamu. Chyba istnieje w Złym Mieście, gdzieś w tle, bo przecież jest muzułmański czador, a prostytutka pyta jej nosicielkę, czy jest religijna. Nie staje się jednak nigdy głównym tematem filmu. Być może reżyserka chciała zagrać na nosie europejskiemu widzowi, który od hasła „Iran” oczekuje przede wszystkim islamu. A może po prostu religia była jej w tym obrazie zbędna? Amirpour opowiada, że pomysł na czador wziął się z tego, że kiedyś włożyła go na głowę i poczuła się jak wampir. Może to po prostu tyle, wampirzyca w burce to tylko szalony popukulturowy pomysł nastolatki, a nie wstęp do dyskusji o islamie? A może jednak jest w tym filmie Iran? Widzowi chyba trudno uciec od patrzenia na wszystko, co irańskie, przez soczewkę tego, do czego przyzwyczajają nas media: ajatollahów, gróźb nuklearnych i kamieniowania „cudzołożnic”. Może więc alfons Said symbolizuje w tej „irańskiej baśni” zepsutego pieniędzmi i Zachodem szacha-ciemiężyciela? Może wampirzyca jest metaforą rewolucji 1979 r.? Rewolucja wszak zjada (niekoniecznie własne) dzieci. A gdy zdaje się, że działa, by zmieniać świat na lepsze, chodzi jej tylko o krew. Wampirzyca mówi w pewnym momencie zakochanemu w niej mężczyźnie, że „robiła straszne rzeczy”, a on i tak chce ją kochać. Czy nie brzmi to wszystko jak metafora relacji irańskiej diaspory z ojczystym krajem rządzonym przez dyktaturę duchowieństwa?
Łatwo się ponieść interpretacjom, choć reżyserka ostudza zapał do egzegezy, zwracając uwagę, że jeśli ktoś odczytuje film np. feministycznie, odnosząc postać wampirzycy do motywu zemsty ciemiężonych kobiet, to więcej to mówi o interpretującym niż o filmie. Cóż, tak jest chyba i w moim przypadku. Tylko wampiry nie odbijają się w lustrze.
Film:
„O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”, reż. Ana Lily Amirpour, USA 2014.