Julian Kania: Jak ocenia pan rozwijający się kult „żołnierzy wyklętych”?
Michał Łuczewski: W 2012 r. opublikowałem książkę „Odwieczny naród”, opisującą moje badania w Żmiącej – wsi w Beskidzie Wyspowym. Najdłużej w Małopolsce, bo do 1953 r., trwała tam walka antykomunistyczna. Postawiłem wtedy tezę, że kult „żołnierzy wyklętych” wygaśnie. Pamięć o nich była likwidowana w czasach komunizmu, a przez III RP wyciszana. Uważałem, że zostanie wyparta także w rodzinnym przekazie. Myliłem się – ta tląca się oddolnie pamięć została obecnie wzmocniona przez odgórne działania. Powstał nowy fenomen polskiej pamięci.
Jednak pamięci kultywowane lokalnie i centralnie wchodzą także w konflikty. Z powodu protestów środowisk lokalnych prezydent Andrzej Duda nie objął patronatem Hajnowskiego Marszu Żołnierzy Wyklętych, który miał upamiętniać m.in. Romualda Rajsa „Burego”.
Pamięć jest procesem, w którym bierze udział wielu aktorów o różnych „kapitałach moralnych”, czyli sile moralnej. Nie wiadomo, co będzie wynikiem ich interakcji. W tym przypadku nawet bardziej bolesne niż „góra–dół”, są konflikty „swoi–swoi”. W Żmiącej istnieją dwie pamięci dotyczące podziemia antykomunistycznego: bohaterska i antybohaterska. Pierwsza ukazuje ich jako herosów, którzy rzucili wyzwanie komunistycznemu molochowi, druga – że przez „chłodoków z lasu” cierpiała wieś. To bolesny konflikt dla niewielkiej wspólnoty.
Dlaczego jednak mieszkańcy Żmiącej oskarżali „żołnierzy wyklętych” o „bandytyzm”? Poza komunistyczną propagandą odpowiedzialne są za to moim zdaniem głębokie procesy poznawcze. Ci ludzie nie uznawali komunizmu i nazizmu za zjawiska „ludzkie”, czyli podlegające ocenie moralnej, na które można wpływać. Traktowali je jak katastrofy naturalne – trzęsienie ziemi czy pożogę. Takie zjawiska po prostu się dzieją, poza naszą oceną. Natomiast grupy podziemia antykomunistycznego mogą swoim działaniem tę pożogę do wsi przyciągnąć. Dlatego najsilniejsze wartościowania moralne są kierowane nie wobec komunizmu, a aktywnych i działających świadomie grup prowokujących brutalną reakcję władzy. W konsekwencji często „żołnierze wyklęci” są uznawani za gorszych niż komuniści.
Czy są oni dobrym wzorcem nowoczesnego patriotyzmu?
Dziwię się ludziom, którzy dziwią się, że „żołnierze niezłomni” mogą być atrakcyjni. Przecież jest to klasyczny wzór narracyjny: niewielkie, ale radykalne dobro przegrywające starcie z ogromnym, skrajnym złem. Zmusza on do zajęcia stanowiska. Skonfrontowani z nim mają skłonność do stawania po stronie ginącego dobra. Z punktu widzenia semiotycznego to idealna narracja, wzbudza największy moralny i emocjonalny rezonans. Te narracje, w których dobro wygrywa, jak choćby okrągłostołowa, są pozbawione moralnego napięcia, można im tylko przyklasnąć. W przypadku „żołnierzy niezłomnych” stajemy w obronie ofiar.
To znaczne uproszczenie, bo „niezłomni” są zróżnicowaną grupą. Ale czy antypaństwowi partyzanci są bohaterami odpowiadającymi na dzisiejsze potrzeby?
Wciągnięcie ich na sztandary jest działaniem strategicznym. Jest instrumentem mobilizacji i przynosi polityczne efekty. Ta opowieść silnie delegitymizuje komunizm, ale także III RP. Da się pokazać ciągłość formalną między tymi systemami, w obu cały czas utrzymywała się niechęć i wyciszanie pamięci „żołnierzy wyklętych”. W III RP w mediach głównego nurtu trwał nie komunizm, ale „anty-antykomunizm”. Przejęły one nie tyle pozytywną wizję PRL-u, ile negatywny stosunek PRL-u do antykomunizmu.
Używanie kapitału moralnego ma jednak swoje granice. Może się on zwrócić przeciwko wykorzystującym go aktorom, gdy zaczną go tracić. Tak stało się z ideą IV RP, po którą trudno już sięgnąć.
Czy ta mobilizacja nie pójdzie za daleko, wywołując emocje trudne do opanowania? Postaci takie jak Rajs są bliskie ideologii ONR-u.
Nie obawiam się tego. W dzisiejszej Polsce źródłem konfliktu nie są działania symboliczne, a wykluczenie ekonomiczne i polityczne. ONR i podobne grupy z marginesu systemu politycznego i ekonomicznego będą się mobilizowały przy pomocy symboli kulturowych.
„Łowienie” ONR-owców i przenoszenie ich do centrum debaty publicznej pokazuje, że w naszych analizach wyciszone są kwestie materialne i polityczne. Zastępujemy je symbolicznymi, to charakterystyczne dla polskiej inteligencji. Bardziej przeraża nas marsz ONR niż bieda czy zamknięcie przez ostatnie 25 lat systemu politycznego, w którym rząd dusz dzierżą wciąż te same osoby.
Jakie dostrzega pan różnice w polityce historycznej obecnego i poprzedniego rządu?
Jest między nimi ciągłość, choć przy innym rozłożeniu akcentów. Nawet na poziomie terminologii. Przeciwnicy PiS-u, którzy najpierw krytykowali tę partię za upolitycznienie historii i samo pojęcie „polityka historyczna”, sami zaczęli aktywnie kształtować wizję przeszłości i przejęli w końcu pojęcie „polityki historycznej”.
Dziwię się czasem ludziom, którzy dziwią się, że „żołnierze niezłomni” mogą być atrakcyjni. | Michał Łuczewski
Różnice w podejściu do polityki historycznej pomiędzy polskimi rządami można uchwycić dzięki pojęciom Jana Kubika. PiS można określić mianem „harcownika pamięciowego”. Ktoś taki wykorzystuje przeszłość i pamięć do mobilizacji społecznej, wynosząc je na sztandary, jak PiS w kampaniach wyborczych. Z kolei PO przyjęło strategię „pluralisty pamięciowego”. Ich rząd przyznawał, że przeszłość jest istotna, lecz chciał także podkreślać jej różne rozumienia. Miało to neutralizować zamianę kapitału moralnego na polityczny, która po otwarciu Muzeum Powstania Warszawskiego doprowadziła PiS do władzy. Symbolicznie przeciwstawili oni temu muzeum – Muzeum II Wojny Światowej. Strategia wielu pamięci jest jednak reaktywna i nie prowadzi do mobilizacji społecznej.
PO i PiS różnią się także w sposobie przemawiania do publiczności spoza Polski. Mówiąc bardzo zgrubnie, PO chciała uwzględniać Innego, skupiać się na perspektywie innych grup i narodów, gdy PiS skupia się na nas samych, choć należy pamiętać, że flagowy okręt uwzględniania Innego, Muzeum Historii Żydów Polskich, było inicjatywą Lecha Kaczyńskiego. Obecnemu rządowi zależy na przedstawieniu jednej, moralnej narracji, która zmobilizuje wspólnotę polityczną. Jednak gdy jesteśmy za bardzo skupieni na sobie, narracja przestaje być zrozumiała dla zewnętrznego obserwatora. A do niego właśnie chciał także przemawiać rząd PO. Opowiadając w Muzeum II Wojny Światowej o wydarzeniach od Okinawy po Berlin, chciał czerpać korzyści na arenie międzynarodowej. Zagrożeniem dla tego typu konstruowania wyobrażeń przeszłości jest polityczna poprawność. Tak bardzo skupiamy się na Innych, że zapominamy o sobie. Tak bardzo zuniwersalizujemy treści, że przestają mieć one lokalny rezonans.
Lech Nijakowski mówił w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” o konflikcie pamięci centralnej z regionalną za rządów PO. Według niego dotychczasowe rządy tę regionalną wykluczały.
Ale ta państwowa skądś się bierze, w Polsce jest konstruowana zwykle na podstawie regionalnej pamięci byłej Kongresówki. Nie wszystkie regiony mają możliwość uniwersalizacji pamięci. W Galicji czy Wielkopolsce pamięć jest inna. Moja prababcia z Gniezna śpiewała: „My pierwsza brygada Piłsudskiego dziada”. Nie mogłaby zrozumieć, jak dziadowi, który wprowadzał w Polsce autorytaryzm, można budować muzeum w Sulejówku.
W Polsce pamięć należy także do warstwy wyższej, inteligencji czy arystokracji. Pamięć innych warstw społecznych nie jest uniwersalizowana, a wyciszana.
————————————————————————————————————————-
Czytaj także pozostałe teksty z Tematu Tygodnia:
Margaret MacMillan w rozmowie z Karoliną Wigurą i Jarosławem Kuiszem „Historia, do której rząd nie ma wstępu”
Magdalena Gawin w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim „Polacy są spragnieni historii”
Lech M. Nijakowski w rozmowie z Izą Mrzygłód i Łukaszem Bertramem „PiS nie tworzy nowej historii”
Iza Mrzygłód i Łukasz Bertram „Wilczy patriotyzm”
————————————————————————————————————————-
Jakie cele stawia polityce historycznej obecny rząd?
Polityka historyczna jest przede wszystkim polityką. Jej celem jest uzyskanie kapitału moralnego, który można następnie użyć w polityce. Polega to na wskazaniu ważnych wartości, reprezentujących je bohaterów i połączeniu ich z naszą grupą. Im bardziej moralnie znaczące i piękne są nasze historie, tym większy uzyskujemy kapitał moralny, który następnie możemy przekładać na kapitał polityczny. Dzięki temu można legitymizować bądź delegitymizować ład polityczny.
Warto też spojrzeć na polską politykę historyczną szerzej. Odpowiada ona na polityki Niemiec i Rosji, bez niemieckiej by w ogóle nie zaistniała. Przełomowy był rok 1999 i uczczenie 10. rocznicy zburzenia muru berlińskiego. W Polsce uroczystości upamiętniające upadek komunizmu trwały prawie cały rok, lecz nie miały tak eksplozywnego potencjału jak niemieckie, przy czym Niemcy w swoich uroczystościach pominęli zupełnie rolę Europy Środkowo-Wschodniej – jakby to w Niemczech działała „Solidarność”!
Z drugiej strony także pamięć rosyjska mocno wpływa na polską. Stanowi ona bardzo istotny element soft-power. W walce z Ukrainą stale są formułowane historyczne argumenty, od faszyzmu po twierdzenie, jakoby oba kraje zawsze tworzyły jeden wspólny ruski mir.
Jak ta sytuacja międzynarodowa wpływa na polską politykę historyczną?
Rząd PiS-u jest w klinczu, z którego trudno wyjść. Zachód w pobłażliwy sposób patrzy na tę część Europy. Dla nich byliśmy zawsze egzotyczni i barbarzyńscy, zgodnie z postkolonialnymi kliszami. Trudno się przez nie przebić Polakom, Ukraińcom czy Rosjanom. Strategia, jaką narody tej części Europy wybierały wobec dominacji Zachodu, była podwójna. Albo wybierano Zachód (zapadnicy), ale wtedy stawaliśmy się „papugą”, albo wybieraliśmy własną wyjątkowość (słowianofile), ale wtedy stawaliśmy się „pawiem”. W pierwszym wypadku odrywamy się od własnej bazy społecznej, a w drugim zostajemy uznani za dziwnych i egzotycznych. PO reprezentowała zachodniocentryczną strategię, co przynosi korzyści i akceptację na Zachodzie, ale straty w Polsce. Drugi sposób, sposób rodzimego rozwoju, który realizuje PiS, na Zachodzie nie jest rozumiany i wpada w postkolonialne kalki.
Rządowi PiS trudno wyjść poza postkolonialne skojarzenia, czego dobrym przykładem jest reakcja Normana Daviesa na zamieszanie wokół Muzeum II Wojny Światowej. Wybuchł on, nazywając Jarosława Kaczyńskiego bolszewikiem, a jego politykę historyczną uznając za PRL-owską. Nawet Davies sięgnął po orientalistyczne klisze i przesunął nas na wschód, zamiast rzeczowo skrytykować decyzję rządu. Pokazuje to wielki kłopot PiS-u: jak gromadzić kapitał moralny i pokazywać naszą historię, by zdekonstruować zachodnią kliszę, przedstawiającą nas jako barbarzyńców? To główne wyzwanie: znaleźć trzecią drogę, między Wschodem a Zachodem. Nie być ani pawiem, ani papugą, ale np. orłem bielikiem.
Jak w tym kontekście powinna wyglądać idealna polska polityka historyczna?
Po pierwsze, musi być ona oparta na prawdzie. Historia musi być obecna nie tylko jako dzieje, ale także jako nauka. Z tego punktu widzenia można krytykować rosyjską strategię, która musi tworzyć fikcyjny „anty-Katyń” czy wyciszać pakt Ribbentrop–Mołotow. Także ukraińska polityka wobec Wołynia oparta jest na kłamstwie.
Po drugie, należy uwzględnić Innego, nawet gdy czasem Innym jesteśmy my sami. Oznacza to opisywanie przeszłości z punktu widzenia ofiar. Dlatego musiało powstać Muzeum Historii Żydów Polskich. Do skrajności uwzględnianie Innego doprowadzili Niemcy, opierając całą politykę historyczną o wspominanie martyrologii żydowskiej.
Polityka ta powinna być też szczera, pozbawiona manipulacji. Nie powinniśmy upamiętniać czegoś, bo nam się to opłaca, lecz ponieważ wypływa to z naszej tożsamości. Warto uniknąć zarzutów stawianych niemieckiej polityce historycznej. Część tamtejszej lewicy bije się w piersi, ale nie swoje, co pokazał przypadek Günthera Grassa. Przypisywał on winę Niemcom, podczas gdy sam był – jak poniewczasie przyznał – „małym, głupim nazistą”. Efektem takiej polityki jest to, że każde niemieckie dziecko wie, że wszyscy niemieccy dziadkowie byli nazistami – poza jego dziadkiem.
Trzeba utrzymać równowagę między tymi trzema elementami. Efektem takiej synergii jest powstawanie sfery publicznej, gdy polityka historyczna mobilizuje do wzięcia udziału w debacie publicznej. Patrząc na ogrom nieszczęść, które spotkały nas w XX w., ale których części byliśmy sprawcami, moglibyśmy odczuć ciężar winy i przekształcić się moralnie. Nawet kłótnia o „żołnierzy wyklętych” może być tego początkiem. Łączy nas przecież spór o jedną grupę.
Można też pomyśleć o tworzeniu sfery publicznej, która by wychodziła poza kraje. Niemcy mogliby wziąć pod uwagę nie tylko mniejszość żydowską, ale i Polaków. Wtedy Polacy odnaleźliby się w niemieckiej polityce historycznej. Z drugiej strony polska polityka historyczna mogłaby zapraszać Niemców i Rosjan, by zobaczyli swoją rolę w polskiej historii i potrafili dokonać własnej transformacji moralnej. Polityka historyczna w państwie demokratycznym będzie skuteczna, gdy będzie prowadziła do powstania dwóch sfer publicznych – narodowej i globalnej.