W 2012 r. badania WHO pokazały, że polskie dzieci należą do najszybciej tyjących w Europie. Źródeł tego problemu upatruje się z jednej strony w coraz powszechniejszym „niezdrowym jedzeniu”, a z drugiej w braku aktywności fizycznej.

Chaos po reformie

W tym samym roku rozpoczęła się w Polsce debata nad projektem zmian do ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywienia, których celem było określenie, jakie jedzenie może, a jakie nie może być serwowane w szkole, zarówno w sklepikach szkolnych, automatach z przekąskami i napojami, jak i w stołówkach. Po licznych konsultacjach, 26 sierpnia 2015 r. przedstawiono ostateczną wersję rozporządzenia, które określało, jakie produkty mogą być szykowane i sprzedawane na terenie szkół od 1 września 2015 r. Rozporządzenie ma 99 stron i jest napisane zawiłym żargonem (choć same wytyczne to tylko kilka stron).

Można więc zrozumieć chaos i gwałtowne reakcje na te zmiany. Rozporządzenie było krytykowane nie tylko za restrykcyjne przepisy, lecz przede wszystkim za sposób jego wprowadzenia, brak czasu na przygotowanie zmian oraz brak stosownych szkoleń dla osób mających je wdrożyć. W mediach pojawiły się historie o „czarnym rynku” soli i przypraw, którymi dzieci się wymieniały, aby doprawić dania serwowane w stołówce. Symbolem tych dyskusji stały się drożdżówki, zakazane w szkołach, ponieważ zawierały za dużo cukru i tłuszczu. Licealiści z kolei narzekali na zakaz spożywania kawy, zaś intendentki i kucharki utyskiwały na problemy z szykowaniem posiłków zgodnych z rozporządzeniem. Skutek całego zamieszania był taki, że zarobki sklepików szkolnych znacząco spadły i wiele z nich zostało zamkniętych, a większe przychody zaczęły odnotowywać sklepy zlokalizowane w sąsiedztwie szkół.

I chociaż z czasem szkolenia przeprowadzono, a w wielu szkołach nowe zasady udało się z sukcesem wprowadzić w życie, nowy rząd szybko zapowiedział, że w reakcji na protesty części rodziców i dzieci wprowadzi zmiany w obecnych wytycznych, które zdaniem ministra zdrowia i minister edukacji są „zbyt restrykcyjne” i „absurdalne”. W lipcu opublikowano więc nową listę dozwolonych produktów, którą z kolei oprotestowali zwolennicy poprzednich rozwiązań. Lista jest bowiem znacząco mniej restrykcyjna niż poprzednia, dozwolone w szkołach będą takie produkty jak kawa, białe pieczywo czy drożdżówki, ale też „inne produkty” zawierające nie więcej niż 15 g cukru, 10 g tłuszczu oraz 1 g soli na 100 g/ml produktu gotowego do spożycia. Krytycy zwracają uwagę, że nowe rozporządzenie koncentruje się bardziej na sklepikach szkolnych niż stołówkach oraz że pozostawia za dużą swobodę w doborze produktów, de facto nie ograniczając w istotny sposób tego, co może być dzieciom serwowane i przez to nie realizuje zapisów ustawy.

Otyłość w szkołach

Szkoła jest instytucją edukacyjną. I od roku 2008, kiedy wprowadzono zmiany w szkolnym curriculum, edukacja żywieniowa jest obowiązkowym elementem programu szkolnego, chociaż nie do końca funkcjonuje tak, jak by mogła. Rysowanie po stokroć piramidy żywienia naprawdę niczemu nie służy.

Problem otyłości wśród dzieci – podawany jako bezpośredni powód powyższych zmian – jest problemem strukturalnym. Dobrze, że wprowadzane są zmiany w szkołach, ale powinny być one konsekwentne oraz łączyć się z szerzej zakrojoną edukacją żywieniową i wprowadzaniem zmian o charakterze systemowym. Co z tego, że dziecko w szkole dowie się, że może, a nawet powinno, herbatę słodzić naturalnym miodem pszczelim albo pojadać suszone owoce i orzechy, jeśli rodzice nie mają do takich produktów dostępu albo nie mają na nie pieniędzy? Podobnie jest z dostępem do ryb czy świeżych warzyw i owoców.

————————————————————————————————————————-

Czytaj także pozostałe teksty z Tematu Tygodnia:

Z Grzegorzem Łapanowskim rozmawia Łukasz Pawłowski „Jesteśmy na skraju epidemii”

Z Henrykiem Domańskim rozmawia Łukasz Pawłowski „Polacy przy stole, czyli presja przyzwyczajeń”

Magdalena Gendźwiłł „Jemy lepiej czy tyjemy?”
————————————————————————————————————————-

Warto spojrzeć na to, jak proces wprowadzania podobnych zmian wyglądał na przykład w Anglii. Pod wpływem akcji słynnego kucharza Jamiego Olivera, w 2006 r. tamtejszy rząd wprowadził zmiany w jedzeniu dostępnym w szkołach. Nie spodobały się one ani dzieciom, ani rodzicom i podobnie jak w Polsce zostały uznane za zbyt skomplikowane i drogie. Kolejne zmiany wprowadzano w 2009 i w 2014 r. Te ostatnie są połączone z o wiele szerzej zakrojonym planem, obejmującym m.in. wprowadzenie zajęć gotowania w szkołach i bezpłatnych posiłków dla najmłodszych dzieci.

Inne pomysły walki z dziecięcą otyłością dotyczą opodatkowania producentów żywności, tzw. sugar tax czy soda tax, który wprowadzono już m.in. w niektórych miastach w Stanach Zjednoczonych. Przy szkołach mogą być też tworzone i prowadzone przez uczniów ogródki (w Stanach taki projekt prowadzi Michelle Obama), a restrykcje dotyczące sprzedaży jedzenia rozszerzane na obszar wokół szkół. Inne podejście zakłada podkreślanie nie zdrowotnego, ale społecznego i kulturowego aspektu posiłków w szkołach. Na przykład we Francji czy Włoszech dzieci jadają kilkudaniowe posiłki, poznając lokalne produkty i smaki oraz ich historię, a sama przerwa obiadowa trwa co najmniej godzinę.

Co jedzą dzieci?

Ciekawe, dlaczego to właśnie drożdżówka stała się symbolem zmian wprowadzanych w ostatnim roku? Może, wbrew pozorom, jest bardziej kontrowersyjna niż czipsy? Mało kto walczy z tym, żeby dzieci mogły jeść więcej czipsów czy cukierków. Może drożdżówka kojarzy się w Polsce z typową przekąską dla dzieci i atak na nią to atak na nasze nawyki żywieniowe?

To, co dzieci jedzą, jest oczywiście kwestią polityczną, w ostatnich latach omawianą coraz częściej i w coraz bardziej emocjonalny i moralizujący sposób. Za często jednak i zbyt łatwo uciekamy w oskarżanie rodziców, że nie żywią swoich dzieci w odpowiedni sposób. Przerzucamy na nich pełną odpowiedzialność, pomijając problemy cen żywności, dostępu do niej i braku edukacji żywieniowej.

Można odnieść wrażenie, że w tej debacie, teoretycznie poświęconej zdrowiu dzieci, tak naprawdę chodzi o co innego: o przepychanki w parlamencie, przepychanki między Ministerstwem Zdrowia a Ministerstwem Edukacji, przepychanki między żywieniowcami i dietetykami a producentami żywności czy o narzucenie innym modelu rodzicielstwa i żywienia klasy średniej.

W całym tym zamieszaniu właściwie zapomina się o dzieciach, których nikt nawet nie pyta o zdanie. Trudno się dziwić, że dzieci zareagowały na wprowadzone w szkołach zmiany i zakazy, tworząc kontrkulturę. Sklepiki szkolne były ostoją ich niezależności od rodziców, przestrzenią ich wolnych wyborów ekonomicznych i konsumenckich, miejscem wymiany i życia towarzyskiego w szkole. „Pójście do sklepiku” to ważne wydarzenie społeczne, czasem mniej związane z samym tam kupowanym jedzeniem, a bardziej z tym, z kim się idzie i z kim się dzieli tym, co się kupiło. Dzieci są często straszone „zdrowym jedzeniem” bardziej niż do niego zachęcane, właśnie dlatego, że robi się wokół niego tyle szumu. Nie mówiąc już o tym, że „zdrowe jedzenie” jest droższe i część dzieci może po prostu nie mieć pieniędzy na kupowanie takiego jedzenia w szkole.

Przecież w jedzeniu nie chodzi tylko o zdrowie – równie ważny jest jego wymiar społeczny – zaś „złe” jedzenie nie jest jedyną przyczyną otyłości. Możemy więc do woli spierać się o drożdżówki, choć to nie drożdżówki są przyczyną naszych problemów. A z pewnością nie tylko one.

 

*Ikona wpisu: autorka ilustracji: Anna Rabsztyńska